Założyciel

Założycielem miasta był Tunczil, który zajmował się robieniem noży, dlatego mówiono na niego Messerschmied. Robił noże do zabijania, do ścinania włosów, do wyprawiania skór, do krojenia kapusty, do wykrawania rzemieni ze skóry, do znaczenia drzew do ścięcia, a nawet do rzezania w drewnie figurek i ozdób. To był dobry fach i wszyscy szanowali Tunczila Messerschmieda. Ale w osadzie, gdzie mieszkał, było ich dwóch. Jeszcze jeden nożownik umiał robić to samo co Tunczil. Ponieważ Tunczil był młodszy, kupił konia i zapakował cały swój dobytek na wóz. Były tam jego narzędzia, kamienne koło do ostrzenia, skrzynia z ubraniami, trochę garnków, skór i wełnianych derek do spania, oraz jego kobieta z brzuchem pod brodę.

Po drugiej stronie gór leżały żyzne doliny, bogate lasy pełne świerków tak wielkich, że rysowały od spodu gładź nieba. Między te lasy wciskały się wsie. A w niektórych na pewno brakowało nożowników, więc Tunczil skierował się swoim wozem wprost ku południowemu słońcu. Wędrowali kilka dni leśnymi drogami, aż na jakimś postoju nad strumieniem kobieta Tunczila zaczęła rodzić. Swoim najlepszym nożem Tunczil obciął pępowinę dziecku, lecz nad ranem żona umarła bez słowa, a zaraz potem i dziecko. Tunczil kopał w rozpaczy pnie drzew i wrzeszczał z wściekłości i żalu. Po co, głupi, wyruszyłem? Po co pchałem się w jakiś obcy świat? Gdzież teraz pochowam żonę? W lesie, jak zwierzę? Wyprzęgnięty koń patrzył na niego z opuszczoną głową. Krzyki Tunczila sprowadziły drwali, którzy ścinali nieopodal drzewo, i oni pomogli mu pochować zmarłych.

Tunczil uparł się, że zostanie przy grobie. Zbudował sobie drewniany szałas i teraz czekał, aż przyjdzie jakiś anioł i powie mu, co ma dalej zrobić. Tymczasem co kilka dni przychodzili do niego tylko drwale i podziwiali jego noże. Czasem przynosili mu coś do jedzenia. Wymienił z nimi nóż na siekierę i sam wyrąbywał drzewa wokół swojego domku, koniem wyszarpywał z ziemi korzenie i ogrodził powstały kawałek pola drewnianym płotem. W nocy słyszał wycie wilków, kiedy stadami przeprawiały się przez góry, ale się nie bał. Przed nadejściem zimy wybrał się do swojej dawnej osady i odwiedził rodzinę. Powiedział im: tak i tak. Powiedział też: „Potrzebuję psa i nowej kobiety”. Ale pierwszą zimę przetrwał sam, choć kosztowało go to wiele. Cały czas rąbał drzewo, żeby nie zamarznąć, a potem zastawiał sidła na chude zające i sarny. Na wiosnę krewniacy przyprowadzili mu to, o co prosił. Kobieta miała na imię Dorota, była chuda, drobna i milkliwa. Tunczil wystraszył się, że nigdy nie zdoła jej polubić, ale z czasem stali się sobie bliscy. Pies za to wyrósł na wspaniałego towarzysza. Był szybki i silny, potrafił sam polować i Tunczil czuł się przy nim całkowicie bezpieczny, kiedy szedł w las.

Patrzcie, jak to się wszystko zaczyna od jednego człowieka. Tunczilowi co roku rodziły się dzieci, więc wybudował z pomocą drwali nową chatę. Oboje z żoną zamienili całe zbocze w żyzne pole. Nad strumieniem siali grykę i owies. Drwale pobudowali swoje chaty nieopodal, sprowadzili do nich kobiety. Kiedy Tunczil był stary, dolina strumienia zamieniła się w małą osadę, którą nazwali Nowy Wyrąb. W czasie w tych wszystkich lat Tunczilowi raz zdarzyło się coś dziwnego. Wśród świeżego wyrębu po drugiej stronie strumienia zobaczył jedyne drzewo, o którym chyba musiały zapomnieć siekiery. Zaciekawiony podszedł bliżej i przyjrzał się drzewu. To był świerk, dorodny, wysoki i prosty; taki jakich używa się do budowy domów. Obszedł go wkoło i zobaczył, że w korę był wrośnięty żelazny, wydawało się, przedmiot, który lśnił jak wypolerowane ostrze. Najpierw macał go palcem, potem próbował podważyć paznokciem, a potem kijem i wreszcie jednym ze swoich noży. Ale to nic nie dało. Twarde ciało drzewa mocno trzymało przedmiot w sobie. Wydawało się, że metal i drzewo wrosły w siebie; w żaden sposób nie dawało się ich oddzielić. Tunczil pomyślał, że oto jest znak, że wprawdzie nie przyszedł żaden anioł i nie wskazał miejsca świetlistym palcem, ale i tak już wiadomo, gdzie zbudować kościół. Poszedł po sąsiadów i wspólnie ścięli wielki świerk. W nocy Tunczilowi udało się wydostać z drzewa tajemniczy przedmiot. To był nóż, lecz nie taki, jakie robił Tunczil. Inny. Jego ostrze było nieporównanie gładsze, prawie tak gładkie jak lustro – odbijało w sobie nocne niebo. Wyryty na nim maleńki szlaczek znaków nie potrafił jednak przemówić do Tunczila – Tunczil nie znał innych wzorów niż tropy wilków, zajęcy i zadziwiające kształty płatków śniegu. Jednak to nie drzewo było ważne, nawet nie ten nóż, ale miejsce, które się samo w ten sposób objawiło. Wszyscy więc zgodnie wyznaczyli na ziemi prostokąt i uznali, że zbudują tu kościół. Długo potem, bardzo długo, gdy był już tak stary, że mu się wszystko plątało, Tunczil zastanawiał się, czy to drzewo rosło właśnie tam, a może widział takie drzewo z wbitym w nie nożem, kiedy był mały, zupełnie gdzie indziej, albo że mu się to śniło, bo sny miał zawsze wyraźne i jaskrawe jak ostrze noża. Kazał się pochować z tym swoim znaleziskiem, którego stal, w przeciwieństwie do Tunczila, nie starzała się. A jeszcze przed śmiercią jakiś litościwy piśmienny odczytał mu maleńki rząd znaczków i było tam napisane SOLINGEN. Ta nazwa nikomu nic nie mówiła.

Wiele setek lat potem pewien profesor noworudzkiego gimnazjum złożył do Rady Miejskiej pismo z propozycją postawienia pomnika Założycielowi, ale ponieważ cała ta historia, jak i spora część historii miasta działa się w innym języku, petycja została zignorowana i wszystko rozeszło się po kościach.

Загрузка...