Kiedy przychodziła seria naświetlań, musiała zostać na kilka dni w szpitalu, więc on zostawał sam. Wtedy myślał, że przydałaby się im gospodyni. Najlepiej starsza pani, która robiłaby pasztet z zająca i całe gary pierogów. Która mówiłaby po Iwowsku, z ciepłym akcentem, jak jego matka. Paliłaby w piecach i ścierała kurz z pianina. Obiecywał sobie, że to załatwi. Wtedy nie musieliby jeść odgrzewanych ziemniaków i odsmażanych kotletów.
W środę, gdy wrócił z pracy, na schodach siedziała dziewczyna. Miała włosy do ramion i zdecydowaną twarz. Nawet ładną jak od razu zauważył. Dziwacznie wyglądała w roboczych spodniach, jakie kobiety nosiły w fabrykach. Stanął przed nią zdziwiony. Podniosła na niego oczy. Były zielone, kolorowe. „Pana żona prosiła, żebym przyszła posprzątać i napalić w piecu. Jutro proszę mi zostawić klucze”.
Wpuścił ją przed sobą do sieni. Dziewczyna poszła do kuchni i zadzwoniła węglarką Widocznie znała już mieszkanie. Trudno mu się było z tym oswoić, więc usiadł w pokoju przy stole i zapalił papierosa.
„Jak masz na imię?”, zapytał, żeby cokolwiek powiedzieć.
„Agni”, odpowiedziała.
„Pewnie od Agnieszki”.
Nie zaprzeczyła, tylko uśmiechnęła się szeroko. Miała piękne, równe zęby nastolatki. Słyszał, jak krzątała się po domu, w którym robiło się cieplej i przyjemniej. Gdy była w łazience, nalał sobie kieliszek wódki i wychylił ją jednym haustem. Potem udawał, że porządkuje papiery na biurku. Przyniosła mu odgrzany bigos i herbatę.
„Jutro, jak pan chce, mogę przyjść wcześniej i coś ugotuję. Umiem robić gołąbki”, uśmiechnęła się i usiadła przy nim, gdy wziął się do jedzenia.
„Jak ona cię wynalazła? Skąd się tu wzięłaś?”, zapytał z ustami pełnymi jedzenia.
„Ach, to zbieg okoliczności. Skomplikowane”.
Zauważył, że miała gładką dziecinną cerę, bez śladu zmarszczek czy piegów. W głowie rozbłysnął mu na sekundę jaskrawy obraz jej nagiego szczupłego ciała rozciągniętego na łóżku i przeraził się. Powiedział, że jest zmęczony i zaraz idzie spać. Przypomniała mu o kluczu i znikła w kuchni. Słyszał, jak zmywa wczorajsze naczynia. Poczuł się niespokojny; podniósł słuchawkę czarnego telefonu i zakręcił korbką. Kazał się połączyć ze szpitalem we Wrocławiu, ale tam nikt już nie odpowiadał. „Zadzwonię jutro z pracy, zadzwonię jutro z pracy”, powtarzał sobie. Usłyszał, jak na dole trzasnęły drzwi wyjściowe, zatrzymał się na schodach i nagle wszystko z niego opadło. Westchnął i wrócił do jadalni. Włączył radio i nalał sobie wódki.
Leciało jakieś słuchowisko.
„Przyjaciółmi nie będziemy”, powiedział męski głos w radiu. „Pani sama o tym wie. A czy będziemy najszczęśliwszymi, czy też najnieszczęśliwszymi z ludzi – to jest w pani mocy. Tylko o jedno przecie proszę: proszę, by pani nie odbierała mi nadziei i pozwoliła dalej tak cierpieć jak dotąd. Jeśli i to jest niemożliwe, niech mi pani każe zniknąć, a zniknę”.
„Ja nie chcę pana nigdzie wypędzać”, odezwał się emfatyczny kobiecy głos i wydawało mu się, że to musi być Nina Andrycz.
„Niech pani tylko nic nie zmienia. Niech wszystko zostanie tak, jak było dotychczas. A oto i mąż pani…”
Wyłączył radio i poszedł spać. Pierwszy raz od lat miał erotyczny sen. Śniła mu się ta dziewczyna. Znów była wojna. Chowali się przed Niemcami w jakichś fabrykach. Woda leciała na nich z popsutych pryszniców.
Byli nadzy. Tuliła się do niego, jej włosy pachniały wodą. Chyba się kochali, ale to było jakieś dziwne, nie czuł tego w ciele, tylko wiedział, że to jest miłość.
Rano zadzwonił do szpitala. Rozmawiał z żoną ale jej głos brzmiał bezbarwnie i metalicznie. Powiedziała, żeby przyjechał po nią w piątek. Szybko policzył, że to za trzy dni. Powiedziała mu też coś o operacji, ale nie zrozumiał dokładnie, nie chciał o tym myśleć. Wrócił do domu wcześniej i wykąpał się, potem w czystej koszuli czekał nie wiadomo na co.
Wszystko działo się tak, jakby było zaplanowane. Ona weszła, miała te same spodnie co wczoraj i trzymała w ręku wielką głowę kapusty. Chodził za nią niezręcznie, gdy paliła w piecach. Czuł się śmieszny. Coś tam mówił, ale bardziej przyglądał się jej włosom i nagim stopom w tenisówkach. Nie mógł od niej odejść. Było jak w tym śnie – ukrywali się przed wrogim światem. Kto był tym światem, nie wiedział. Powiedziała, żeby podał jej nóż, i on z tym nożem w ręku podszedł do niej i po prostu przywarł nagle do jej chudego ciała, a ona się wcale nie broniła. Była miękka, delikatna, powolna jak szmaciana lalka. Położył sobie jej ręce na ramionach i całował ją po twarzy. Spodziewał się oporu, jakiegoś „nie”, ale tylko słyszał jej oddech, który pachniał świeżymi ogórkami, czymś zielonym, świeżym, czymś, do czego zawsze tęsknił. Położył ją po prostu na kanapie, ściągnął jej te śmieszne spodnie i tak zupełnie zwyczajnie kochał się z nią i nawet pamiętał, żeby nie zrobić jej dziecka.
Takie rzeczy zdarzają się ludziom, powtarzała sobie, gdy wysadzała na rabaty flance aksamitek. Człowiek się zmienia, wyrasta ze starych sytuacji jak dziecko z ubrań. Czas płynie i zmienia wszystko. Są duże i małe wojny. Te duże zmieniają świat, te małe człowieka. Tak to już jest. Nie robię nic złego. Nie krzywdzę nikogo, najwyżej siebie, gdy tak czekam i czekam.
Nikt nie jest nic nikomu winien. Czyny zmazują się wzajemnie i przestają być groźne dla wszelkiej przyszłości. Nic się nie dzieje.
Ale świat wyglądał tak, jakby się przebudził. Przynajmniej dla niej. Jego centrum przeniosło się teraz z domu i nawet ogrodu gdzieś na zewnątrz, nie w konkretne miejsce w mieście, ale po prostu gdzieś poza. Dlatego sadząc aksamitki, poczuła się nagle uwięziona. Podniosła się i otrzepała pobrudzone ziemią ręce. Nie chciało jej się już czekać na to powolne wzrastanie. Kwiaty stały się dla niej nagle za powolne, tępe jak przedmioty. Poszła więc do domu, usiadła przy okrągłym stole w pokoju i zaczęła przeglądać „Przekroje” w poszukiwaniu swojej ulubionej strony z modą. I znajdowała, ale nie robiło to już na niej żadnego wrażenia, nie wywoływało tego dreszczu przyjemności, że widzi się coś pięknego i ulotnego, co przeminie z następnym sezonem. Oglądanie mody zawsze wiązało się z jakimś niepokojem i nagłym pośpiechem -bywało, że natychmiast wychodziła na rynek do sklepu z materiałami i kupowała najbardziej podobny do tego, jaki widziała w gazecie. Potem szła od razu do krawcowej, zamawiała i nawet płaciła z góry, żeby mieć pewność, że tę rzecz będzie miała, bo inaczej wypadnie z nurtu czasu, obsunie się z „teraz” i spadnie we „wtedy”, a tam zawsze panuje mrok i przemijanie.
Zobaczyła tylko rysunki i biało-czarne zdjęcia nowych sukienek dopasowanych w talii i szerokich dołem. Były jej obojętne. Odsunęła magazyny i poszła się wykąpać. Patrzyła na swoje ciało i zrobiło jej się go żal. Kruchy, miękki przedmiot wydany na żer jakimś wewnętrznym i zewnętrznym potęgom, które przewalają się po nim jak nawałnice, jak ciężkie deszczowe chmury. Jedyne, co można zrobić, to czekać.
Czekała niespokojnie od rana, z filiżanką kawy ręku, w szlafroku, chodząc od okna do okna, przeglądając puste przestrzenie między tralkami ogrodzenia. Raz Agni zjawiał się, innym razem nie. Nie było reguły. Próbowała go wypytywać, co robi, gdzie śpi, ale on tylko uśmiechał się jakoś tak drapieżnie, że jej robiło się naprawdę słabo. Opierała się o drzwi i przymykała oczy. Wcale nie chodziło o fizyczną miłość, o pospieszne stosunki i tysiąc wyobrażeń, że właśnie w tym momencie, jak w komedii, zjawia się mąż z teczką i stoi w drzwiach. Czuła, że Agni ją leczy, jego miękkie dotknięcia są chłodne jak okład z mięty, jego pocałunki gorące jak grog; dzięki nim jej ciało zbiera się w sobie, tężeje, bierze się w kupę i nie pozwala na rozpad. To było widać. Agni śmiał się, że się zaokrągliła i zaraz szedł do kuchni i wyjadał jej coś z garnków, a potem znikał, znikał. Nie wiedziała nawet, gdzie mieszka; może to dobrze, bo prędzej czy później poszłaby tam. I miał takie wyczucie, że zawsze wiedział, kiedy wrócić, jakby znał rozkład jej życia, rozkład pracy jej męża i jej własne myśli, bo gdy o nim pomyślała, a była w domu sama, on pojawiał się i migał najpierw przez ogrodzenie, potem szybko wbiegał po schodach, a ona już na niego czekała. „Czy ty czytasz w moich myślach?” – pytała go. „Tak”, odpowiadał. „I mogę cię tego nauczyć”. Nie wierzyła mu oczywiście. „Musisz wyobrazić sobie twarz ukochanej osoby tak mocno, tak potężnie, żeby aż mieć wrażenie, że to ty nosisz tę twarz, że to twoja twarz. Wtedy wszystkie jej myśli staną się twoje”. „I ty tak robisz?” Przytaknął i popatrzył jej w oczy. Poczuła jego wzrok wewnątrz całego ciała. „Ty nie jesteś tym, kim jesteś”, mówiła. Jakie to dziwne – tak żyć w dwóch światach, w dwóch częściach czasu, ze zbuntowaną częścią siebie we własnym jajniku, w oczekiwaniu na operację, która okaleczy na zawsze, w nie swoim domu, w mieście, którego się nigdy do końca nie pozna, w świecie, który zmiecie z powierzchni ziemi trzecia wojna światowa. Z dwoma mężczyznami na przemian. Kwitną piwonie, ich płatki obsypują się miękko na ziemię. Jaśmin pachnie jeszcze rozpaczliwie, ale wiadomo już, że to koniec. Na kilka dni przed wyjazdem do szpitala ona idzie do kościoła, ale nie śmie wejść w tę ciemną chłodną, gotycką przestrzeń, bo jej nie wypada, więc idzie na cmentarz, upewnia się, że nikt jej nie widzi, klęka przed krzyżem i modli się niepewnie, bez przekonania. Wieczorem tuli się do męża i jego ciało wydaje jej się skórzaste, zbyt miękkie, przesiąknięte zapachem dymu z papierosów i smaru do maszyn. On się chce kochać, ale ona mówi „nie”, bo czuje, że już zaczęła umierać.
Agni jest dla niej stały i twardy. Zaskakuje ją zdecydowanie jego ciała. To ciało wie, czego chce, idzie prosto do celu, jakby przez nią ale nie czyni jej krzywdy. To jest przyjemne i dobre. Jego ciało ją poznaje i teraz ona zdaje sobie sprawę, że zawsze chciała być tak poznawana, że urodziła się po to, żeby dać się poznać komuś takiemu jak Agni. Jego dotyk ją zniewala; nie znajduje słów, żeby to nazwać; nie istnieje żadne nie. Jej mąż potrafi być bardziej czuły, potrafi na nią czekać, zagląda jej w oczy, spija z twarzy przyjemność. Agni jest zajęty sobą, a przez to najprawdziwszy. Ona staje się dla niego okrętem, który niesie go przez gwałtowne morza. Ona mu daje siebie, a on bierze. Jest szczupły, żylasty, szorstki. Jego opalona skóra skwierczy pod jej palcami. Kiedy potem dotyka ciała swojego męża (które tak kiedyś kochała), nie może nadziwić się jego miękkości i delikatności. Puchowy Jasiek, miękka juchtowa torebka, przejrzałość brzoskwini, jej własny wiotczejący brzuch. Jej mąż jest nią samą z ich dotknięcia nie rodzi się żadna iskra, nie można ani rozgrzać się, ani zmarznąć. Jedyne słowo, jakie może narodzić się z tego podobieństwa, to „nie”.
Odprowadziła go jeszcze przez szpitalny park do bramy i tam się zatrzymała, jakby była zaczarowana i nie mogła już przekroczyć tej niewidzialnej linii między ceglanymi słupami.
„Lepiej nie przyjeżdżaj tu do mnie”, powiedziała. „Poproś panią Eugenię o sprzątanie, a w stołówce gotują lepiej niż ja”.
Nagle poczuła się zmęczona. Dlaczego miałaby się martwić jego sprzątaniem i jego obiadami. Sam ją rozgrzeszył:
„Nie martw się mną”.
Już kolejny raz miał ochotę zapytać ją o Agni, ale ona jakby zapomniała. Wspomnienie dziewczyny posiało w jego ciele niepokój.
„Idź już”.
Pocałował ją w policzek i w dłoń. Odwróciła od niego wzrok.
„Powinno być sprawiedliwie. Powinni ci obciąć jaja”, powiedziała.
Poczuł się tak, jakby go uderzyła. Poruszył wargami, ale nie udało mu się wypowiedzieć żadnego słowa, więc poszedł. Patrzyła za nim, na jego barczyste, wysokie ciało, schowane bezpiecznie w eleganckim letnim garniturze. Musiał czuć ten jej wzrok, bo poprawił niezdarnie kapelusz i zniknął za rogiem.
Dom był cichy, chłodny, ciemny. Biuro jasne, zawsze przegrzane i pełne ludzi. On w biurze tryskał energią mówił szybko i głośno, chodził sprężystym krokiem i wiedział, czego chce. W domu czas spowalniał, a więc wszystko razem z nim. W domu brzuch mu opadał, stopy marzły, a głos zamierał: nie było z kim rozmawiać, wydawać poleceń, stare meble znały całą prawdę. Granica między domem a biurem biegła gdzieś na rynku, po liniach między kamiennymi płytami, i codziennie musiał ją przekraczać dwa razy. To codzienne przekraczanie granicy stało się jakieś bolesne, więc ostatnio oddalał ten moment i szedł do restauracji na wódkę. Najpierw chciał wejść do „Lido”, ta knajpa była mu bardziej po drodze, ale uznał, że nie byłby w porządku wobec samego siebie, gdyby siadł przy laminowanym, wiecznie wilgotnym blacie, wśród niedomytych mężczyzn z przedmieść, i wdychał wyziewy piwa i tanich papierosów. Zachodził więc do „Basztowej”, zwykle jeszcze pustej o tej porze, gdzie znała go podstarzała kelnerka i bez zamawiania stawiała mu kieliszek wódki i śledzia w śmietanie. Tam siedział i patrzył przez oszkloną witrynę na ospałą, małomiasteczkową ulicę. Nie było się co oszukiwać – wśród przechodniów szukał Agni. Wtedy zastanawiał się, co też ona robi, kiedy nie jest z nim. Czy w ogóle istnieje, czy ma jakieś swoje łóżko, szafę mieszczącą te jej śmieszne spodnie, łazienkę, w której mieszka jej szczoteczka do zębów. Nawet nie wiedział, jak się nazywa. Mógłby to sprawdzić, mógłby się dopytać, w końcu miasto nie było duże i raczej wszyscy się tu znali.
„Kim ty jesteś? Skąd się tu wzięłaś? Czy masz rodziców?”, pytał ją wieczorem, gdy tuliła się do niego sucha i gładka jak jaszczurka.
Cokolwiek odpowiedziała, wiedział, że kręci. Była całkowicie obca, jakby ulepiono ją z innej gliny, i ta jej obcość pociągała go do obłędu.
„A kim ty jesteś?”, odpowiadała pytaniem. „Skąd się tu wziąłeś? Gdzie są twoi rodzice?” Opowiadał jej osobie chętniej niż komukolwiek. Z tych opowieści wyłaniał się sam dla siebie i z zaskoczeniem stwierdzał, że zawsze był ofiarą jakichś zbiegów okoliczności, przypadkowych spotkań, chaotycznych ruchów. Potem zastanawiał się nad tym w restauracji „Basztowa”, gdy pił swoją pojedynczą wódkę. Te rozmowy w łóżku, gdy leżeli wymęczeni seksem, były jakąś inną odmianą miłości, powiedziałby nawet – doskonalszą. Nie potrzebowała żadnej kokieterii, podchodów, umizgów. Wystarczało tylko otworzyć w sobie jakieś śluzy, groble, zapory i pozwolić płynąć słowom. A one już wiedziały, co robić, w jakie układać się zdania, jakie historie tworzyć. Był jej za to wdzięczny, że tak leżała i słuchała. A może wcale nie słuchała? W takim razie potrzebna mu była jej sama obecność: jej chłopięce ciało zatopione w poduszkach, równy gorący oddech i zapach świeżo zerwanych ogórków. Kiedyś zmierzył jej dłońmi talię i następnym razem, gdy był we Wrocławiu u żony, kupił jej w pedecie modną marszczoną spódnicę z szerokim paskiem. Widać się ucieszyła, bo długo oglądała spódnicę, każdy szczegół jej prostego kroju, jakby po raz pierwszy coś takiego widziała. Gdy ją przymierzyła, podniósł jej włosy na czubek głowy i zrobił z nich koński ogon. Tak ją właśnie widział potem zza witryny restauracji. Biegła wzdłuż ulicy, szara spódnica żyła wokół jej długich nóg. Zanim zdążył zapłacić i wyszedł, znikła. Ale przecież wiedział, że wróci wieczorem, jak codziennie.
Żonę zobaczył dzień po operacji. Poraziła go jej poszarzała bladość i w głowie zjawiła mu się myśl, że ona umrze. Nie byłoby w porządku umrzeć teraz, w tym pogmatwaniu i milczeniu. Naprawdę wystraszył się, że to zrobi i zostawi go w momencie najniebezpieczniejszym – kiedy jedna skóra już odpadła, ale nie ma jeszcze nowej. Trzymał ją za rękę i wołał po imieniu, aż otworzyła oczy. Uśmiechnęła się słabo, a jego tak wzruszył ten widok, że zachciało mu się płakać. I byłby sobie pozwolił na łzy, gdyby byli sami, ale obok, metr dalej stały łóżka, a na każdym ciało kobiety, popsuty miękki, nietrwały mechanizm, wymyślony do przenoszenia pokoleń poprzez czas, krucha łódź, która płynie z jednego brzegu nocy na drugi i wysypują się z niej ludzie. Więc tylko zagryzł wargi i obraz zamglił mu się na chwilę od łez.
„Jak sobie radzisz?”, zapytała. Kiwnął uspokajająco głową. „Zdaje się, że wycięli mi wszystko”.
Mimowolnie spojrzał w to miejsce, gdzie pod kołdrą był jej brzuch. Nie wiadomo dlaczego spodziewał się zagłębienia. Pocałował jej białą długopalcą dłoń. Siedział tak jeszcze chwilę, a potem był obchód, więc kazano mu wyjść. Powiedział, że przyjedzie pojutrze. To właśnie tego dnia kupił tę spódnicę dla Agni.
Nie było sposobu, żeby zatrzymać rojące się w głowie myśli o przyszłości. Wyobrażał sobie, że ona umrze, a on z Agni zostawią ten spalony już dom i pojadą może na Górny Śląsk albo do Warszawy. On znajdzie tam bez kłopotu pracę, a Agni pójdzie na studia, na architekturę na przykład. Będzie jej kupował piękne ubrania i w niedzielę będą się przechadzać po Nowym Świecie, a młodzi mężczyźni będą się za nimi oglądać.
A nawet jeżeli ona nie umrze, to on w końcu od niej odejdzie. Po prostu odejdzie.
I – jakie to dziwne – pomimo oddalenia, marzenia mieli takie same. Ona też chciała umrzeć. Miała taką nadzieję; to byłoby najlepsze rozwiązanie. Myśl, że musi wrócić do wielkiego, chłodnego domu, wstawać rano do apteki, potem robić po drodze zakupy, przesadzać kwiaty, brzdąkać na pianinie i w nieskończoność przerzucać kartki magazynów, fizycznie ją bolała. Tęskniła tylko do Agni. Czy odważy się powiedzieć mu o tym, co jej zrobili, że jest pusta w środku jak łupina, i czy on wtedy odważy się zanurzyć w pustkę, która teraz w niej jest? Rana w brzuchu bolała, szwy nie chciały się goić, pewnie dlatego że w jej myślach kwitła śmierć. Bo on też mógłby umrzeć, jego służbowy samochód mógłby wpaść na drzewo albo mógł się zdarzyć wypadek w Blachobycie. Nie czuła się winna, gdy tak myślała. Jej sumienie było teraz po jej stronie. Potem którejś nocy przyśniły się jej bliźniaczki w obozowych pasiakach. Pokazywały jej wielkie blizny na brzuchu. „Robili na nas eksperymenty”, powiedziały, „wycięli nam wszystko, serce, wątrobę, płuca, ale nam to wcale nie przeszkadza”. Od tego snu zaczęła wracać do zdrowia.
Gdy była jeszcze w szpitalu, on wynajął na przedmieściu mały wilgotny pokój z osobnym wejściem od zapaskudzonego przez kury podwórka. Jego ściany były zielone i pomalowane wałkiem w nierówny biały wzór. Stało tam żelazne łóżko z poplamionym materacem, nagi stolik i dwa krzesła. Na ścianie wisiał Jezus nauczający z łodzi. Tam umówił się z Agni, ale nie mógł się z nią kochać. Nie wiedział dlaczego. Ogarnęła go rozpacz, że sobie z tym wszystkim nie poradzi, że znalazł się oto w tej rzadkiej sytuacji, z której naprawdę nie ma wyjścia. Przytulił się do drobnych piersi dziewczyny i płakał. „Chciałbym, żeby umarła”, powiedział nagle głośno i przeraził się swojego głosu. Agni odsunęła jego głowę tak, żeby zobaczyć twarz. Jej czyste, młode oczy wydały mu się jakieś drapieżne. Znał skądś to spojrzenie. „Co powiedziałeś? Powtórz to”. „Chciałbym, żeby ona umarła”, powtórzył posłusznie.
Jej ciało było nieprawdopodobnie giętkie, przypominało mu jedwabny szal, którym można się owinąć. Mógłby się owinąć w cudną Agnieszkę, w morelowe ciało Agni. Była jak woda, zawsze umiałaby mu się wymknąć, gdyby tylko chciała. Nie potrafiłby jej dogonić, złapać, przytrzymać. Więc to był cud, gdy zatrzymywała się i spływała na niego. Pił ją aż się zachłystywał.
Nie porównywał jej z nikim, nie dałoby się z niczym jej porównać, ale czasem, gdy głęboko usnął, a potem budził się nagle – zdawało mu się, że leży przy swojej żonie. W panice szukał jej imienia, które zapomniał na śmierć. I z ulgą odkrywał, że jest z Agni, i znowu nie mógł się nadziwić jej ulotności. Jego żona była twardym naczyniem, glinianą amforą. W miłości musiał ją przekręcać i ustawiać, musiał nią dysponować. Była chuda jak gałąź, miała drzazgi. Jej ciało dawało mu ten rodzaj przyjemności, która zawsze gdzieś na samym dnie była bolesna i mechaniczna. Wtedy nie wiedział o tym; myślał, że tak musi być, bo nie znał Agni. Agni była cudem.
Chciał ją zatrzymać, gdyby tylko mógł. Wciąż jej dotykał, kiedy spali. Kiedy siedzieli przy stole, raz po raz muskał wskazującym palcem jej rękę, jakby jej pokazywał: tu bądź, nie ruszaj się, tu zostań. Lubił słuchać, gdy robiła coś w mizernej kuchence garsoniery – brzęk szkła, szuranie czajnika po kuchennym blacie, jej kroki. Lubił mieć te dźwięki gdzieś za sobą bo one były jak wsparcie, jak mur, który go podpiera, jak bezpieczna granica świata. Ale ona robiła wokół siebie zbyt mało takiego bezpiecznego, zwyczajnego hałasu. Była lekka i drobna, jej bose stopy poruszały się po drewnianej podłodze zawsze bezszelestnie. Krzycz, mówił do niej, gdy się kochali. Krzycz. Ale nawet jego nasienie nie napełniało jej tak, jak powinno napełniać. Wydawało mu się, że przepływa tylko przez jej ciało i wsiąka w pościel.
Gdy jego żona wróciła z tego szpitala, Agni nie pojawiła się więcej. On szalał. Wymykał się z domu i błądził po miasteczku, ale nie śmiał wypytywać ludzi. Przychodziło mu do głowy, że coś jej się stało, że ma kłopoty, może miała wypadek. Czytał codziennie lokalną gazetę, ale nic w niej było o Agni. Przesiadywał w „Basztowej” tuż przy wystawowej szybie i pijąc wódkę za wódką, przyglądał się wszystkim młodym dziewczynom. Raz nawet zdawało mu się, że ją dojrzał. Wybiegł, ale był zbyt pijany, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję. W łazience płakał. Jeszcze przez rok trzymał to wynajęte mieszkanie i zostawiał jej kartki na drzwiach, ale one żółkły tylko na słońcu i pismo blakło. Wydawało mu się, że tego nie przeżyje, że umrze od środka, że to koniec. Umrze cały jego dom, razem z żoną tym smutnym ruchomym przedmiotem, umrze czas.
„Wiem, stałam się zgryźliwą jedzą”, mówiła jego żona, „a to dlatego, że nie mogłam mieć dzieci”. Ale wiedziała, że było inaczej. Nie mogła mieć dzieci z nim. Mogłaby mieć z Agni, gdyby wrócił. Ale Agni zniknął. Po powrocie ze szpitala z pustym brzuchem wkładała futro i kłamiąc, że idzie do krawcowej, chodziła pustymi, zziębniętymi ulicami miasteczka, zaglądała w okna ludziom, do wnętrz restauracji. Śledziła wzrokiem każdą postać mężczyzny. Czasem w jakiejś rozpaczy wychodziła na przedmieścia, tam gdzie nie świeciły już żadne lampy, było ciemno i mokro, płynęła cuchnąca rzeczka. Opierała się czołem o jakiś parkan, jakieś drzewo i mówiła Agni, Agni, Agni, jakby codziennie musiała wypowiedzieć ileś tam razy to imię, jakby było czymś do oddychania. Mówiła Agni, Agni, Agni i czekała, potem wierząc, że takie powtarzanie jest magiczne i pokonuje przestrzeń, może nawet i czas, i w końcu sprowadzi Agni do niej. Wyobrażała sobie, jak to imię wylatuje z jej ust, pędzi ponad horyzontem, turkocząc, i spada gdzieś na ukochaną głowę, plącze się we włosach i sprowadza tego chłopca tutaj, do niej. Czasem mijali ją jacyś spóźnieni przechodnie. Musieli myśleć, że jest pijana i bełkocze. Ktoś ją czasem zaczepił, więc kryła twarz w kołnierzu – w końcu wszyscy ją znali. Narazić się na śmieszność z powodu miłości do chłopca przybłędy, młodego mężczyzny nie strzyżonego od roku. Narazić się na śmieszność z powodu miłości. Narazić się na śmieszność. Być śmieszną bo opętaną uczuciem, które ma sens tylko wtedy, gdy widzi się je od środka, z dna tego grobu, jakim jest każdy człowiek. Być śmieszną bo z zewnątrz nie zrozumianą. Być śmieszną bo budzić zdziwienie przemieszane ze współczuciem. Pogodzić się z własną śmiesznością. Dawać ogłoszenia do gazety. Zaczepiać ludzi na ulicy, szarpać ich za rękaw i pytać: „Nie widział pan…” Wystawać na przystankach autobusowych, przed liceum, pod internatami. Błagać milicjanta o ponurej twarzy, żeby sprawdził te swoje tajemnicze dane o wszystkich ludziach. Stale odwiedzać kostnice. Rozdzielać całujące się w parku pary i mylić się zawsze, przepraszać. Smarować piersi i brzuch oliwką dla dzieci. Dotykać się czule własną dłonią i oszukiwać, że to jest jego dłoń. Płakać w kuchni przy myciu naczyń, przy krojeniu chleba, przy modnym szlagierze, banalnym, dla prostych ludzi: „Odszedłeś potem nagle, liść powiewem wiatru padł mi do nóg…”
Spała, a gdy się budziła, myślała, jak się zabić. W swoich tunelach smutku obmyśliła wszystkie sposoby -od rzucenia się pod pociąg po zagazowanie się w kuchennym piekarniku. Ale nigdy nawet nie spróbowała. Kiedyś z rąk wypadł jej pęk noży, które myła i układała w szufladzie. Kucnęła, żeby przyglądnąć się ich ostrzom – wszystkie krzyżowały się ze sobą. Skoro jest tak, że każda, nawet najmniejsza rzecz jest częścią rzeczy większej, a rzeczy większe są elementem tych wielkich, potężnych procesów, to każda najmniejsza rzecz musi mieć znaczenie, które ma udział w ogólnym sensie. Czy nie tak? Co więc znaczą skrzyżowane ostrza kuchennych noży leżące na posadzce? I dlaczego się skrzyżowały, dlaczego nie upadły z daleka od siebie, w łagodnych równoległościach, w kojącym oddaleniu od siebie?
Odtąd codziennie rzucała pęk noży na ziemię, wymyśliła wróżbę. Ostrza zawsze ciągnęły do siebie, w swoim niezrozumiałym dla ludzi nożowym świecie chciały się do siebie tulić albo z sobą walczyć, jakby nie istniało inne rozwiązanie.
Po jakimś czasie wróciła do pracy w aptece, skończyło się zwolnienie, i gdy tylko miała wolną chwilę, przyglądała się półkom z truciznami. Kilka lat potem, będąc na rencie, wróciła do przeglądania żurnali i zamawiała u krawcowej stalowe garsonki, wszystkie do siebie podobne, jak mundurki.
Jak wygląda świat, kiedy życie staje się tęsknotą? Wygląda papierowo, kruszy się w palcach, rozpada. Każdy ruch przygląda się sobie, każda myśl przygląda się sobie, każde uczucie zaczyna się i nie kończy, i w końcu sam przedmiot tęsknoty robi się papierowy i nierzeczywisty. Tylko tęsknienie jest prawdziwe, uzależnia. Być tam, gdzie się nie jest, mieć to, czego się nie posiada, dotykać kogoś, kto nie istnieje. Ten stan ma naturę falującą i sprzeczną w sobie. Jest kwintesencją życia i jest przeciwko życiu. Przenika przez skórę do mięśni i kości, które zaczynają odtąd istnieć boleśnie. Nie boleć. Istnieć boleśnie – to znaczy, że podstawą ich istnienia był ból. Toteż nie ma od takiej tęsknoty ucieczki. Trzeba by było uciec poza własne ciało, a nawet poza siebie. Upijać się? Spać całe tygodnie? Zapamiętywać się w aktywności aż do amoku? Modlić się nieustannie?
Wszystko to robili oboje, ale każde osobno. Na zewnątrz wyglądało to, jakby byli normalnymi ludźmi i żyli jak inni. Może zresztą wszyscy tak żyją. Lata zmieniają wszystko oprócz tej tęsknoty. Włosy wypadają żółknie papier, budują się domy na peryferiach miast, zmieniają się ustroje, bogaci stają się biednymi, biedni bogatymi, umierają stare, samotne sąsiadki, buciki dzieci robią się za małe.
Tak bardzo byli teraz innymi ludźmi, że mogliby zmienić nazwiska i imiona; pójść do urzędu i napisać podanie: „Nie jesteśmy już tymi, kim byliśmy. Wnosimy o zmianę danych personalnych”, albo coś w tym rodzaju. Co na to ewidencje ludności, gdy ludzie przeobrażają się i zmieniają? Dlaczego dziecko nosi to samo imię co dorosły? Dlaczego kochana kobieta nazywa się tak samo, gdy zostanie zdradzona i porzucona? Dlaczego mężczyźni noszą wciąż to samo nazwisko, gdy wrócą z wojny, albo bity przez ojca chłopiec wciąż ma tak samo idiotycznie na imię, gdy zaczyna bić swoje dzieci?
A jednak z zewnątrz wyglądało to tak, jakby się nic nie zmieniło, ani między nimi, ani poza nimi, jakby świat usnął i tylko od czasu do czasu wzdrygał się od przelotnego koszmaru. Jakiś czas bali się jeszcze telefonu dzwoniącego zbyt wcześnie rano albo zbyt późno wieczorem i listów przynoszonych przez zmiennych jak pogoda listonoszy. Pewnie gdzieś tam na granicach jawy myśleli, że Agni jeszcze się odezwie, nagle, znienacka, jak grzmot pioruna. Czas nie śmie ruszyć tak świętych obrazów jak Agni. Nigdy już potem nie powiedzieli sobie „kocham cię”. Bo miłość stała się ukrytym kalectwem. Nie powiedzieli sobie o niczym, co wykroczyłoby poza zakupy, życzenia na kolejne Wigilie. Późno przychodzili z pracy, po południu on szedł na brydża, ona do kościoła, a czasem jeszcze przytulili się do siebie w nocy, nie z czułości, ale z zimna, bo dom był stary i trudno dawał się ogrzać. Za to w ich języku pojawił się niepostrzeżenie nowy zwrot, zwłaszcza gdy przychodziły jakieś kłopoty – „trzymajmy się razem”. „Trzymajmy się razem”, tak sobie powtarzali i brzmiało to jak zaklęcie.