Ten człowiek miał na imię pięknie i egzotycznie – Lew. I tak też wyglądał, jak lew. Zapuścił sobie długie włosy i brodę, które mu zsiwiały w czasie jednej ostrej zimy, nie wiadomo dlaczego. Tak, jasnowidz Lew żył z renty, bo trudno w to uwierzyć, ale miał kiedyś, jako młody człowiek, wypadek w kopalni i dwa dni leżał zasypany na głębokości prawie stu metrów, w gorącej, czarnej węglowej niszy, jak w brzuchu matki, cały czas boleśnie przytomny, z jasnym umysłem, który świecił mu wokół głowy fosforyzującą aureolą. Był pewien, że umrze, ale nie umarł. Wyciągnęli go ratownicy, był potem długo w szpitalu. Po wszystkim zajął się samym życiem, czyli czytaniem książek od rana do wieczora. Najpierw czytał wszystko, co wpadło mu w ręce, ale z czasem zaczęły go pociągać nigdy nie wydane maszynopisy, które ściągał przez półlegalną księgarnię wysyłkową z Krakowa. A tam były pisma Besant i Bławatskiej, Ossowiecki i niechlujne sprawozdania z seansów spirytystycznych, i profecje jakieś, i kabały hindusko-żydowskie. Tabele odgrzewały w nich dawno zapomniane porządki, diagramy nęciły swoją wielostopniową harmonią. Raz trafił na adres Stowarzyszenia Astrologów z Bydgoszczy i z książki, którą mu przysłali, w ciągu jednego Bożego Narodzenia nauczył się stawiać horoskopy. Odtąd nic nie sprawiało mu już takiej przyjemności jak zagłębianie się w drobniutkie ciągi liczb z efemeryd. Bywało, że ślęczał nad nimi do rana, a o świcie zaczynał widzieć przyszłość. Zawsze była straszna, martwa i pusta. Nigdy nie było w niej ludzi ani zwierząt. Widział, jak rodzi się w nie oświetlonych kątach pokoju i rozprzestrzenia na zewnątrz, na klatkę schodową jego bloku, na trawniki przed nim, na ulice i rynek w Nowej Rudzie. Kiedy wieczorami wychodził na szybki spacer, ocierał się o nią zostawała mu na rękawach palta metalicznym obcym zapachem.
Został jasnowidzem na dobre, gdy umarła jego żona. Wyglądało tak, jakby to ona trzymała go nisko przy ziemi i ściągała na dół każdą jego myśl, każde przeczucie. Była jak potężny atmosferyczny niż, który przygniata każdy dym z komina i tworzy nad miastami zimowe smogi. Kierowała magicznie jego myśli w kierunku kolejki w sklepie, w kierunku buraków na działce i węgla, który trzeba zrzucić do piwnicy. Na dodatek jej głos prześladował go w całym mieście. Wystawiała głowę przez okno i poprzez podwórka wołała: „Lewku, Lewku, Lwie”, aż podnosiły głowy wszystkie dzieci i powtarzały za nią: „Lwie, Lewku, Lewku”. Czarownica.
Więc kiedy umarła, zrobiło się nagle cicho, a tłumione latami obrazy zaczęły rosnąć w jego głowie i rozprzestrzeniać się jak mróz na wilgotnej szybie – nieoczekiwanie łączyły się ramionami i tworzyły pierścienie, fantazyjne ciągi, na chybił trafił budowały bardzo sensowne, wręcz urzekające ściegi. To było właśnie jasnowidzenie.
Jego klientkami były same kobiety. Tylko raz w jego karierze jasnowidza zjawił się u niego mężczyzna -dobrze ubrany starszy pan, spuchnięty od złej diety i, być może, wódki pitej w nadmiarze. Znał go z widzenia, ale niewiele mógł mu pomóc, bo temu starszemu panu chodziło o miłość, to najbardziej przeceniane uczucie świata, a przecież w gruncie rzeczy niedorzeczne, bo biorące się z wewnętrznego pomieszania. Szukał swojej nastoletniej kochanki, co było i żałosne, i śmieszne. Lew wcale nie chciał się tego podjąć, zwłaszcza że małoletnia nie zostawiła po sobie żadnej, choćby błahej rzeczy, żadnego śladu. Rozpacz mężczyzny była jednak tak przejmująca, tak żałośnie wyglądał w wełnianym sztywnym palcie, filcowym kapeluszu nasuniętym na oczy, jakby się zupełnie zagubił we wszystkim, nawet we własnych ubraniach.
„Gdzie ona jest. Tylko to chcę wiedzieć”, powiedział.
I wtedy Lew zajrzał w przeszłość. Od razu zobaczył tam poszukiwaną dziewczynę, bo była bardziej ruchliwa i wyraźniejsza w czasie niż inne byty. Przeraziła go; wcale nie była nastolatką ani kobietą. Mój Boże, Lew przestraszył się nie na żarty i powiedział tylko owemu smutnemu mężczyźnie: „Ona tu jest”, bo widział ją też w teraźniejszości i przyszłości.
„W mieście?”, ucieszył się mężczyzna i pierwszy raz Lew zobaczył jego oczy – spuchnięte i zamazane. „Gdzieś w okolicy”.
Przed wyjściem mężczyzna jakoś ukradkiem wcisnął mu banknot. „Proszę zatrzymać to w tajemnicy”, poprosił jeszcze.
Nie trzeba było tego mówić, myślał potem Lew. O takich sprawach nigdy nie należy mówić. Któż by w to uwierzył? Że widzi się to, czego nie ma. Że człowiek nie jest do końca człowiekiem. Że każde podjęcie decyzji jest złudzeniem. Chwała Bogu, że ludzie mają zdolność niewiary, prawdziwy dobroczynny boski dar. Kobiety, gdy pytały o miłość, były zawsze bardziej konkretne; chciały być przytulane, prowadzone pod rękę przez park, chciały rodzić komuś dzieci, myć okna w sobotę, gotować komuś rosoły. Gdy zamykał oczy, widział ich życia; wydawały mu się nieciekawe i trudno mu się było skupić na szczegółach, które je interesowały. Szatyn czy brunet. Jedno czy dwoje dzieci. Ciało zdrowe czy chore. Pieniądze czy puste szuflady. Ale i to potrafił, gdy się wysilił. Liczył w wizjach dzieci, zaglądał do szuflad i oceniał kolor włosów mężczyzn w białych podkoszulkach, jedzących niedzielne rosoły. Byty kobiece go rozczulały. Gdy siedziały naprzeciwko i wlepiały z oczekiwaniem wzrok w jego twarz, były jak płoche zwierzęta, jak sarny, jak wiosenne zające – delikatne i płoche, a jednocześnie najmądrzejsze w kluczeniu, uciekaniu i chowaniu się. Czasem nawet myślał, że bycie kobietą to jakiś rodzaj maski, którą nakłada się zaraz po urodzeniu, żeby się nigdy nikomu nie ujawnić do końca. Żeby przeżyć życie w zakamuflowaniu. Myślał, że nie pytają o to, o co powinny pytać.
Pieniądze, które zarabiał jasnowidzeniem (niewielkie), zamieniał na dolary. Chciał pojechać do Indii, co mu się zresztą nigdy nie udało, Indie bowiem, jak wszystko, przestały istnieć.
Ale najpierw wiele razy oglądał cudzą przyszłość i zlewała mu się ona w przyszłość wspólną totalną. Wiedział, że ma nastąpić koniec świata, niedługo, to była tylko kwestia obliczeń.
Widział więc dolinę, nad którą wisiało niskie, pomarańczowe niebo. Wszystkie linie tego świata były niewyraźne, cienie nieostre i prześwietlone jakimś obcym światłem. Nie było w dolinie żadnych domów, żadnych ludzkich śladów, nie rosła żadna kępa pokrzyw, żaden krzak zdziczałej porzeczki. Nie było też strumienia, a miejsce po nim zarosło gęstą i twardą rudą trawą. Miejsce po strumieniu wyglądało jak blizna. Nie było w tym miejscu dnia ani nie przychodziła żadna noc. Pomarańczowe niebo świeciło cały czas tak samo – ani ciepłe, ani zimne, zupełnie nieruchome, obojętne. Wzgórze wciąż porastał las, lecz gdy mu się przyglądał, widział, że był martwy, skamieniał w jednej chwili i zastygł. Na świerkach wisiały szyszki, a gałązki wciąż były pokryte posiwiałymi igłami, bo nie było wiatru, który mógłby je osypać. Miał straszne przeczucie, że gdyby w tym pejzażu pojawił się jakikolwiek ruch, las rozpadłby się z trzaskiem i zamienił w pył.
Tak musiał wyglądać tylko koniec. Nie potop, nie deszcze ognia, nie Oświęcim, nie kometa. Tak będzie wyglądał świat, gdy odejdzie z niego Bóg, kimkolwiek on jest. Opuszczony dom, kosmiczny kurz na wszystkim, zaduch i cisza. Wszystko, co żywe, zastyga i pleśnieje od światła, które nie zna pulsowania, a więc jest martwe. Pod tym upiornym światłem wszystko rozsypuje się w kurz.
Człowiek, który codziennie widzi koniec świata, żyje spokojnie. Od czasu do czasu jedzie do Krakowa po książki, patrzy przez okna pociągu na mijane krajobrazy, głównie Górny Śląsk z jego świątyniami przemysłu, potem pola na Opolszczyźnie ciągnące się po horyzonty, równo zasiane rzepakiem, który co roku zakwita dziesiątego maja. W brezentowym plecaku wiezie wszelkie apokalipsy przepisywane setki razy na maszynie (ostatnie kopie są prawie nieczytelne, ale wciąż tkwi w nich podniosły nastrój), wypowiedzi duchów na temat upadku cywilizacji, objawienia Matki Boskiej, zawiłe poezje Nostradamusa.
Nagle kończą się równiny i zaczynają góry. Pociąg wjeżdża w świerkowe lasy, pcha się kamiennymi wąwozami, kluczy w dolinach, aż nagle znajduje się w samym środku Wałbrzycha. Ludzie wysiadają na Dworcu Mieście, lecz Lew jedzie dalej, na Główny, bo tam ma przesiadkę do Kłodzka. Wałbrzych Główny to wyludniony ciemny dworzec z jednym kioskiem, gdzie górnicy z nocnej zmiany kupują papierosy i prezerwatywy. W barze sprzedają pierogi polanę słoniną i cienką herbatę, z trudem zaparzoną w podstygniętej wodzie. Pociąg do Kłodzka przez Nową Rudę najczęściej bywa pusty. Lew zajmuje miejsce na piętrze, żeby lepiej widzieć. Jest to bowiem najpiękniejsza trasa, jaką kiedykolwiek przemierzał pociąg. Prowadzi wysokimi wiaduktami przez rozległe doliny, po zboczach gór, nad wsiami i strumieniami. Z każdym zakrętem otwierają się nowe widoki, które zapierają dech. Lekkie linie gór, jedwabne niebo, smugi zieleni. Dołem, drogą idą ludzie, poganiają krowy, biegną psy, jakiś chłop wybucha nagle śmiechem, dzwonią dzwonki na szyjach owiec, swędzi skóra, wyżej idzie człowiek z plecakiem, macha ręką dym z kominów sunie w niebo, ptaki lecą obojętnie na zachód. W takim pociągu nie da się czytać. Trzeba patrzeć. Lew zaczął pisać książkę. Dał jej tytuł, zaczął od tytułu: Koniec musi nadejść. Była o końcu świata. Robił w niej głęboką analizę nieba. Świat zacznie się kończyć 2 kwietnia 1995 roku, kiedy Uran wejdzie w Wodnika, a skończy się raz na zawsze w sierpniu 1999 roku, gdy Słońce, Mars, Saturn i Uran utworzą na niebie wielki krzyż. A pisał tę książkę w 1980 roku, zimą kiedy nic jeszcze na pewno nie było wiadomo, ale kiedy zaczęły się strajki, a we Wrocławiu strajkujące tramwaje ustawiały się w wielki krzyż, ogromny na całe miasto, Lew uznał, że może pomylił się w swych czujnych obserwacjach, w odczytywaniu maleńkich cyferek w efemerydach i koniec świata nastąpi szybciej. I właściwie nie mógł się go już doczekać. Tak żył w oczekiwaniu. Zdzierał stare buty, bielizna wycierała się w szwach, pękały gumki w majtkach, w skarpetach wydzierały się dziury, na piętach powstawała cieniutka siateczka z nylonowych nitek, przez którą widać było stwardniałą skórę. Żadnych zapasów, żadnego „na potem”. Puste słoiki po majonezie prosiły się o dżemy, konfitury na zimę, o kompoty w razie nagłego pójścia do szpitala. Ale zima mogła nie nadejść, mogło nie być następnego lata. Chleb trzeba zjadać do końca, do ostatniego okruszka, mydła wymydlać do cienkiego płatka, który potem przyda się w praniu.
Na lato 1993 roku przewidział potop. Stopią się nagle lody na północy i woda w oceanach podniesie się. Holandia zniknie pod wodą. To samo stanie się z Żuławami. Może nawet być jeszcze gorzej – na powierzchni zostaną tylko pogórza i góry. Nowa Ruda ocaleje, jako że leży wyżej. Potem wybuchnie wojna na Bliskim Wschodzie, która wciągu roku zamieni się w wojnę światową. Przez podmokłe niziny będą znowu ciągnąć wojska. Katedra we Wrocławiu stanie się meczetem. Potem, na początku 1994, niebo będzie ciemne przez kilka dni od wybuchów nuklearnych. Ludzie zaczną chorować. Chwała Bogu, że nic nie stanie się Nowej Rudzie.
Lew wydał sobie sam tę książkę za pieniądze z jasnowidzenia w 1990 roku, kiedy nie było już przydziałów na papier. Trzy lata czekał na pierwsze przejawy końca świata, ale one nie nadeszły, pomimo pustych słoików i chleba zjadanego do wyschniętej piętki. Lato dziewięćdziesiątego trzeciego było upalne i te straszne upały brał za początek końca, ale skończyły się o czasie, dzieci poszły do szkoły, ludzie piekli placki ze śliwkami, zbierali z pól ziemniaki. W kuchni Lwu popsuł się piecyk gazowy i ponieważ zrobiło się zimno, a on potrzebował przecież ciepłej wody, musiał go naprawić. Grzebiąc w dyszach junkersa miał przenikliwe jak ziąb uczucie daremności. Gdy kończy się świat, wszelka aktywność staje się chorobą. Dla Lwa świat jednak skończył się czternastego listopada 1993 roku, w czasie wielkiej koniunkcji Urana i Neptuna w osiemnastym stopniu Koziorożca. Zrozumiał to którejś nocy, gdy siedział w wannie – to jest jedyny skuteczny sposób szybkiego ogrzania całego ciała. Tego dnia w telewizji powiedzieli, że jakaś sekta w Urugwaju czeka dziś na koniec świata. Potem papież z prawą ręką na temblaku błogosławił świat lewą a w prognozie pogody ostrzegali przed śnieżycami. Na koniec pojawiła się jeszcze zmęczona spikerka i mówiąc dobranoc, dodała nagle coś od siebie, z widocznym sarkazmem: „Mimo pesymistycznych zapowiedzi urugwajskiej sekty świat trwa dalej”. Wtedy Lew pomyślał, że do końca dnia pozostało jeszcze czterdzieści pięć minut, jedna szkolna lekcja. I poszedł się kąpać.
Gdy siedział w wannie, w łazience Lwa zgasło światło, umilkł telewizor i z kranu popłynęła do wanny lodowata woda. Znieruchomiał przerażony, ale nawet nie próbował w ciemnościach szukać pomocy. Przez głowę przegalopowały mu kolumny cyfr z efemeryd i ponury, bezszelestny diagram układu słonecznego. Rury w łazience zahuczały jak trąby sądu, a nagie ciało Lwa zaczęło drżeć. Pomyślał wtedy o wszystkich bliskich – choć byli to tylko dalecy bliscy, innych bowiem nie miał – i o tym, co robią te wszystkie miejskie zwierzęta, psy, koty, świnki morskie i chomiki, czy też się boją czy zwierzęta będą nam dalej towarzyszyć. Czy w każdym domu pojawi się ognisty miecz, nawet na jedenastych piętrach wieżowców, i gdzie rozstąpi się ziemia, skoro nawet nie ma gdzie zaparkować. Nagle w tych łazienkowych ciemnościach jasno ujrzał obraz, który przyprawiał go o drżenie, gdy był dzieckiem: z ziemi wychodzą zmarli, są nadzy i zaspani, mrużą oczy, podnoszą dłonie do twarzy, bo tak oślepia ich światło; chwieją się kamienne krzyże na cmentarzach, rozsuwają nagrobne płyty. Nad horyzontem stoi anioł, jego piękna twarz krzywi się od wstrętu i gniewu, wokół jego głowy grzmi huragan. Tak było w oczach Lwa, w jego głowie. Łazienka pozostawała ciemna.
Od ryku rur lekko drżały ściany. Szczęka Lwa zaczęła dygotać i w końcu usłyszał swoje własne szczękanie zębami. Ale to nie był strach. Jedno uczucie, jakie miał – to rozczarowanie. Najpierw maleńkie, jak wtedy, gdy pod choinkę mama, zamiast upragnionego konia na biegunach, kupiła mu piżamę, potem coraz większe i wreszcie nieznośne. Tak ma to wyglądać? Ciemność i ryczenie rur w ścianach?
Człowiek, który przewidział koniec świata, no, może tylko pomylił się co do dokładnej daty, był w gruncie rzeczy optymistą. Chciał być świadkiem wszystkiego, jakby sam to wywołał, i nawet już mu się przypomniała pewna rzadka koniunkcja, i Neptun i Uran, jak ocierają się o siebie ze zgrzytem, jak szczękają ich rozczapierzone energie.
Jedyne, czego teraz zapragnął, to spojrzeć na niebo, czy już gasło, czy już zwijały się orbity planet, czy zderzały się rozpędzone galaktyki i apokaliptyczny kurz tężał w zero stopni Kelwina. Zacisnął rozedrgane szczęki i podniósł się z wystygłej wody.
Wtedy, w jednym, najbardziej niezrozumiałym momencie życia Lwa, naga żarówka rozbłysła, kran zacharczał i bluznął wrzątkiem, a z pokoju doleciał go głos telewizora, jakby to właśnie telewizor ze swoim milionem twarzy był jedynym zmartwychwstałym bytem. Lew, zaskoczony tym nieprzewidzianym obrotem sprawy, znieruchomiał z nogą na krawędzi wanny i mrużył zaskoczone światłem oczy. Kłęby pary skraplały się na pękniętym lustrze. Sprane ręczniki wisiały nieruchomo na kołkach. Napis na płaskiej butelce głosił: WARS, tak samo beznamiętnie jak przedtem.
Lew wyszedł z wanny, otworzył drzwi na korytarz i nasłuchiwał. Ktoś szedł po klatce schodowej, szurał nogami. Z góry od sąsiadów płynęła monotonna mechaniczna muzyka. Lew przeszedł przez pokój i otworzył drzwi na balkon. Jego przejęte ciało nie zauważyło chłodu. Zobaczył przed sobą miasto, takie samo, jakie było wczoraj, przed godziną. Świeciło w dolinach, szemrało. Ale Lwu się wydało, że nic nie było już takie samo. Przeczuwał w tym bezpiecznym znajomym widoku fałsz. Pociągnął nosem, jakby spodziewał się znaleźć smak spalenizny. Zrozumiał to po kilku minutach, w ciągu których jego ciało zmartwiało od chłodu -świat się skończył, choć zatrzymał pozory trwania. Tak wygląda prawdziwy koniec.
Z jakichś względów ludzie nie potrafią wyobrażać sobie końców, nie tylko końców rzeczy wielkich, ale nawet najmniejszych. Może samo wyobrażanie sobie czegokolwiek wyczerpuje jakoś rzeczywistość; może ona nie chce być wyobrażana w głowach ludzi, może chce być wolna, jak zbuntowany nastolatek, i to właśnie dlatego zawsze jest inaczej, niż można to było sobie wyobrazić.
Od następnego dnia Lew zaczął żyć w świecie, który już nie istniał, który cały był złudzeniem, snem z rozpędu, przyzwyczajeniem zmysłów.
I wcale nie było to trudne; było łatwiejsze niż tamto życie, na poważnie. Teraz wychodził w miasto jak w mgłę, jak w dekoracje. Robił miny do ludzi, śmiał się, kiedy patrzyli na niego zdziwieni. I pozwalał sobie nawet zwinąć coś w delikatesach, ale niewiele, drobne rzeczy, bo potem czułby się jakoś nieswojo. Przestał dbać o ubrania. Pamiętał tylko, żeby nie zmarznąć. Wkładał dwa różne buty, a kiedy niechcący oblał jesionkę olejem, zamienił ją na koc; wyciął w nim dziurę i nosił jak poncho. Ponieważ wyrzucił w kąt swoje efemerydy i inne obliczenia, miał sporo czasu; przesiadywał w parku nad rzeczką i przyglądał się każdemu kamieniowi, każdej ścianie. Obserwował, czy widać gdzieś jakieś sygnały rozpadu. Znajdował je, a jakże. Rzeka zmieniała kolor prawie każdego dnia. Raz była brązowa, ciemna jak kawa, innym razem różowa jak szampan. Kamienie zaczynały mieć zmarszczki. Mostek kruszał i Lew czekał z niecierpliwością kiedy zjawy ludzi wpadną do nierealnej wody. Przechodził między straganami na zielonym rynku i brał z koszy najdojrzalsze owoce. Niektórzy krzyczeli na niego, inni nie. Zaczepiał młode dziewczyny w bramie, bardziej dla żartów albo żeby przemóc swój lęk przed powabną kobiecością w obcisłych spódniczkach, ale przecież nie miałby na nic ochoty z kimś, kogo nie ma.
Patrzył też w niebo. Budziło w nim tęsknotę. Wyglądało codziennie inaczej, jak ta kolorowa rzeka, bo gwiazdy poruszały się jakoś chaotycznie i nie do przewidzenia. Godzinami szukał Marsa, bo nie było go tam, gdzie być powinien. Droga Mleczna zrobiła się prawie niewidoczna. Nad Górą Anny wschodziło czasami jakieś jasne światło, ale nie wiedział, co to mogło być. Widział czasem ludzi, zjawy ludzi, jak też patrzyli w niebo, ale nie wydawali się zaniepokojeni. Całowali się przy księżycu, choć od tamtego dnia trudno było już przewidzieć jego fazy. Robił, co chciał.
Lew szedł spać i śniło mu się, że nie śpi, tylko chodzi po miasteczku, ściąga ze straganów owoce, obserwuje rzeczkę.
Czasem robił tak: wkładał palec w mur i grzebał w jego ciepłym, zetlałym wnętrzu. Kamień ustępował pod opuszką palca, kruszył się, cofał przed dotknięciem. Zostawała dziura, która nie mogła się już zrosnąć. Kiedyś widział, jak zwiądł jeden dom na rzeką. Wyglądało na to, że usechł, stał się kruchy i bezbronny. Zapadł się pod swoim ciężarem i cicho położył się na ziemi. Została tylko jedna ściana, którą przytrzymywał sąsiedni budynek. Ludzie zjawy chyba tego nie zauważyli. Omijali teraz puste miejsce, jakby nigdy nic tam nie było, jakby w ich oczach to miejsce na dom zarosło.
W takich chwilach smutnego zdziwienia zastanawiał się nad sobą – czy jest, czy go nie ma. Dotykał się po rękach i twarzy, ale nie mógł się przemóc, żeby dotknąć swojego brzucha. Bał się, że i tam pokuszony palec zacznie wiercić dziurę i tym samym Lew siebie przebije na wylot i już nie będzie mógł się zrosnąć, zostanie z tą dziurą.
Spotykał jeszcze ludzi, których twarze wydawały mu się znajome. Ale coraz rzadziej. Sprzedawczynię z warzywniaka zastąpiła jakaś nowa, niewyraźna twarz, bardziej podobna do kalafiora niż do człowieka. Nie widywał też dyrektora liceum, sąsiada z pierwszego piętra. Teraz miał wrażenie, że w jego dużym mieszkaniu mieszkał ktoś inny, gładki, oślizły, z gębą wylizaną światłem, co rano goloną do imentu, zawsze ze słuchawką telefonu, do której przecedzał swoją papierową mądrość i wygrywał wszystkie radiowe konkursy. Nie było też dwóch dziewczynek podobnych do siebie jak dwie krople wody, które latami bawiły się na dachu garażu. Teraz, gdy było ciepło, wylegiwały się tam młode, chucie kobiety i wystawiały jasne brzuchy do poszarzałych promieni słońca. Słońce już zresztą nie opalało skóry jak kiedyś, ale spopielało ją sprawiało, że stawała się szara jak sprany jutowy worek.
Te znajome twarze to były: kobieta, o której myślał, że już dawno umarła, znał ją bowiem chyba od wojny, i młody człowiek z włosami do ramion, prowincjonalny hipis – widział go prawie każdego ranka na moście, przy zwietrzałej figurze świętego Nepomucena; przechodził przez most i spluwał do rzeki. Może szedł do pracy, bo chyba były gdzieś jakieś prace. Na przykład Lew słyszał, jak huczy za górą Blachobyt, a w niektóre noce biła stamtąd łuna brudnego żółtego światła.
Płacz, mówił do siebie, bo wydawało mu się to właściwe, choć naprawdę nie czuł smutku. I czasem to mu się udawało. Stawał na skrzyżowaniu ulicy Piastów i Podjazdowej, no i płakał, a pokraczne samochody przejeżdżały przez niego i nie były w stanie zrobić mu żadnej krzywdy.