Lipcowa pełnia

Marta widziała, że wynosiliśmy krzesła na taras i ustawialiśmy je jedne za drugimi w dwa, może trzy rzędy.

Przepychaliśmy się w drzwiach z tacami pełnymi szklanek i kieliszków; dźwięczały potrącone łyżeczki w filiżankach, szurały przesuwane taborety. Niektórzy z nas już zajęli miejsca. Siedząc, rozmawialiśmy półgłosem, tym samym jednostajnym tonem, który towarzyszy zapełnianiu się widowni teatralnej. Ze słów nic nie wynika, są ledwie słyszalne, markują zdania, poruszają powietrze jak nasiona dmuchawca.

Z szeleszczących pudełek wyciągaliśmy białe papierosy.

Ktoś podawał komuś nad głowami innych kubek czy talerzyk, ktoś wracał do sieni po sweter. R. przyniósł dwie butelki z winem i postawił je na ogrodowym stoliku. Na jego szyi wisiała lornetka. Któraś z kobiet oparła się o drewnianą balustradę i sprawdzała nastawienie aparatu fotograficznego. Młody człowiek z brodą patrzył na zegarek i nagle wszyscy zaczęli sprawdzać czas, i światło w sieni nagle zgasło, a dom stał się ciemny, taki jak był zawsze. Tylko czerwone ogniki papierosów, jak przejrzałe robaczki świętojańskie, poruszały się w górę i w dół, wyznaczając w ciemności szlaki, po których dłonie wędrowały do ust.

Marta zapięła sweter, bo od lasu płynęły już fale chłodu. Noc była cicha i głucha. Świerszcze jeszcze nie istniały.

I teraz Marta usłyszała nagłe poruszenie na tarasie. Westchnęliśmy z zachwytem, a czyjś kobiecy głos powiedział:

– Jest.

Marta odwróciła wtedy głowę i zobaczyła to samo, co widzieliśmy my – cienki, ogromny, krwistoczerwony pasek nad linią horyzontu, dokładnie między dwoma świerkami. Aparat pstryknął, lornetka delikatnie uderzyła o plastikowe guziki koszuli. Czerwona kreska zaczęła rosnąć i zmieniła się w kopułę – na horyzoncie wyrosła wielka świetlista pieczarka. Rosła w oczach, zmieniała się w półokrąg, a potem było już oczywiste, że zza krawędzi świata rodził się księżyc. Dwa świerki trzymały go między sobą jak dziecko.

Aparat pstrykał dyskretnie raz za razem, aż wreszcie księżyc uwolnił się od ziemi, odbił od czarnej linii horyzontu i chwiejąc się niepewnie, popłynął w górę. Był ogromny.

Ktoś z nas zaczął klaskać z namaszczeniem i do tych oklasków przyłączyły się inne dłonie. Kiedy księżyc opuszczał bezpieczną przestrzeń między dwoma świerkami, jego kolor powoli zmieniał się – najpierw był żółty, potem biały, a potem zielonkawy. Nad czubkami drzew widać było wyraźnie rysy jego twarzy.

Ale Marta patrzyła na ludzi z tarasu. A tam dźwięczały kieliszki. Wzdrygnęła się od wystrzału szampana. Po chwili ludzie zaczęli mówić, najpierw półgłosem, potem coraz głośniej i wszystko było tak samo jak zawsze.

Загрузка...