Amos

Krysia z Banku Spółdzielczego w Nowej Rudzie miała sen. To było wczesną wiosną sześćdziesiątego dziewiątego roku.

Śniło jej się, że słyszy głosy w swoim lewym uchu. Najpierw to był głos kobiecy, który mówił i mówił, ale Krysia nie wiedziała co. Zmartwiła się w tym śnie. „Jak będę mogła pracować, gdy wciąż ktoś mi będzie brzęczał w uchu?” Myślała w tym śnie, że taki głos można wyłączyć, tak jak wyłącza się radio albo odkłada słuchawkę telefonu. Ale nie można było. Źródło dźwięku tkwiło głęboko w uchu, gdzieś w tych pokrętnych korytarzykach, pełnych bębenków i spiral, w labiryntach podmokłych błon, ciemnych jaskiniach wnętrza. Nie tłumiło go grzebanie palcem ani zatykanie uszu dłońmi. Krysi wydawało się, że cały świat musi słyszeć ten hałas. Może zresztą tak było – cały świat wibrował od głosu. Powtarzały się wciąż jakieś zdania, gramatycznie całkiem poprawne, pięknie brzmiące frazy, lecz nie miały sensu, udawały tylko ludzką mowę. Krysia bała się ich. A zaraz potem odezwał się w uchu Krysi inny głos, męski, przyjemny i czysty. Miło było z nim rozmawiać. „Mam na imię Amos”, powiedział. Zapytał ojej pracę, o zdrowie rodziców, ale w gruncie rzeczy – takie miała wrażenie – wcale to nie było mu potrzebne; wiedział o niej wszystko. „Gdzie ty jesteś?”, zapytała go niepewnie. „W Mariandzie”, odpowiedział, a ona wiedziała, że jest taki region w centralnej Polsce. „Dlaczego słyszę cię w moim uchu?”, chciała jeszcze wiedzieć. „Jesteś niezwykłą osobą i pokochałem cię. Kocham cię”. To samo działo się jeszcze trzy, cztery razy. Ten sam sen. Rano piła kawę wśród bankowych papierów. Na dworze padał mokry śnieg i zaraz topniał. Wilgoć przenikała nawet do ogrzewanych biur banku, okupowała płaszcze na wieszakach, damskie torebki ze skaju, kozaczki i interesantów. I tego niezwykłego dnia Krysia Popłoch, szefowa działu kredytów, zrozumiała, że po raz pierwszy w życiu jest totalnie, wszechmocnie i bezwarunkowo kochana. Było to odkrycie potężne jak uderzenie w twarz. Zakręciło jej się w głowie. Widok sali banku zbladł, w jej uszach na chwilę zapanowała cisza. W tej miłości, która ją nagle zalała, Krysia poczuła się jak nie używany do tej pory czajnik, który po raz pierwszy napełniono krystaliczną wodą. Opuszczona kawa stygła.

Zrobiła tak: wyszła wcześniej z pracy i znalazła się na poczcie. Wzięła książki telefoniczne dużych miast centralnej Polski: Łódź, Sieradz, Konin, Kielce, Radom, oczywiście Częstochowę, w końcu chodziło o Mariand. Otwierała pod A i umalowanym paznokciem wiodła po kolumnach nazwisk. Nie było Amosa czy Amoza w Łodzi, Sieradzu, Koninie i tak dalej. Nie było go pośród nielicznych abonentów na wsiach. To, co teraz czuła, najlepiej byłoby nazwać oburzeniem. Wiedziała przecież, że gdzieś tam musiał być. Siedziała przez chwilę z pustką w głowie, a potem zaczęła jeszcze raz. Wzięła też Radom, Tarnów, Lublin i Włocławek. Znalazła Lidię Amoszewicz i Amosińskich. Potem jej zdesperowana inteligencja zaczęła kombinować: Amos, Soma, Maso, Samo, Omas, aż dłonie o umalowanych paznokciach złamały ten senny szyfr – A. Mos, Sienkiewicza 54, Częstochowa.

Krysia mieszkała na wsi, z której do miasta woził ją niebieski, brudny autobus. Piął się po serpentynach i zakrętach jak przyszarzały żuk. Zimą gdy wcześnie robi się ciemno, jego rozpalone oczy omiatały kamieniste zbocza gór. Był błogosławiony. Pozwalał ludziom poznawać świat za górami. Od niego zaczynały się wszelkie podróże.

Codziennie dojeżdżała nim do pracy. Od momentu, w którym zabierał ją z przystanku, aż do tego, gdy stawała przed masywnymi drzwiami banku, mijało dwadzieścia minut. Przez tych dwadzieścia minut świat zmieniał się nie do poznania. Las stawał się domami, połoniny placami, łąki ulicami, a strumień – rzeczką która codziennie była innego koloru, ponieważ miała nieszczęście płynąć koło hal włókienniczych Blachobytu. Krysia jeszcze w autobusie zmieniała gumowce (mówiła na nie wellingtony) i wkładała pantofle. Obcasy stukały na szerokich poniemieckich stopniach budynku.

Była najelegantszą osobą w banku. Modna fryzura – starannie ułożona blond trwała, odrosty ufarbowane. Jarzeniowe światło wydobywało z włosów lalkowo-brylantowe refleksy. Jej lepkie od tuszu rzęsy rzucały delikatne cienie na gładkie policzki. Perłowa szminka dyskretnie podkreślała kształt ust. Im była starsza, tym bardziej się malowała. Czasem już mówiła sobie „przestań, dość tego”, ale potem miała wrażenie, że płynące lata odbierały jej twarzy wyrazistość, zamazywały rysy. Wydawało jej się nawet, że rzedną jej brwi i blakną niebieskie tęczówki, że linia warg robi się coraz bardziej niewyraźna, a cała twarz staje się nieokreślona, jakby chciała zaniknąć. Tego Krysia bała się najbardziej. Że zniknie, zanim się rozwinie i stanie naprawdę.

W wieku trzydziestu lat mieszkała z rodzicami na wsi pod Nową Rudą. Ich dom stał pełen nadziei przy skręconej w serpentyny lokalnej dziurawej szosie, jakby spodziewał się, że samo to położenie przyniesie mu udział w historii, w przemarszach wojsk, w przygodach poszukiwaczy skarbów, w pościgach Straży Granicznej za przemytnikami spirytusu z Czech. Ale i szosa, i dom nie miały szczęścia. Nic się nie działo. Las położony nad domem przerzedzał się tylko, jak brwi Krysi. Jej ojciec wycinał systematycznie młode brzózki na dyszle i drągi, świerki na bożonarodzeniowe choinki, ścieżki zamazywały się w wysokich trawach, zupełnie jak linia jej ust, blakły pomalowane na niebiesko ściany ich domu. Jak oczy Krysi. W swoim domu Krysia była wystarczająco ważna, zarabiała przecież pieniądze, robiła zakupy, które dźwigała w uszytych przez matkę torbach. Miała swój pokój na poddaszu, z wersalką i szafą na ubrania, ale dopiero w banku stawała się kimś. Tu było jej biuro, oddzielone od sali interesantów przepierzeniem ze sklejki, tak cienkiej jak tektura. Siedząc przy swoim biurku, słyszała więc bankowy gwar – skrzypienie drzwi, szuranie ciężkich chłopskich butów po drewnianej podłodze, szmer przyciszonych, wiecznie plotkujących kobiecych głosów i stukanie dwóch ostatnich liczydeł, których kierownictwo nie zdążyło jeszcze wymienić na bardziej nowoczesne terkoczące maszyny z korbką.

Około dziesiątej zaczynał się codzienny rytuał picia kawy. Brzęczały aluminiowe łyżeczki i denka szklanek uderzały delikatnie o spodki, te biurowe dzwonki. Zmielona, cenna kawa, przynoszona z domu w słoikach po dżemach, obdzielała sprawiedliwie szklanki, wrzątek tworzył na jej powierzchni gruby brunatny kożuszek, który zatrzymywał na chwilę wodospady cukru. Zapach kawy wypełniał po sufit Bank Spółdzielczy w Nowej Rudzie, a chłopi, którzy akurat teraz stawali w kolejce, pluli sobie w brody, że trafili akurat w ten kawowy święty czas.

Wtedy to Krysia przypominała sobie swój sen.

Jakie to bolesne być kochanym za nic, czyli za to, że się jest. Jaki niepokój niesie taka miłość. Jak z niedowierzania plączą się myśli i serce puchnie od przyśpieszonych uderzeń. Jak świat odsuwa się i traci dotykalność. Krysia nagle stała się samotna.

Po świętach wielkanocnych przyszło do banku zawiadomienie o kursokonferencji w Częstochowie dla pracowników banku. Uznała to za najprawdziwszy znak i pojechała. Pakując swoje rzeczy do torby ze skaju, pomyślała o Bogu. Że pomimo tego, co o nim mówią on zawsze zjawia się w najwłaściwszym momencie.

Wiozły ją zaspane pociągi, pełne wymiętych ludzi. Nie było wolnych miejsc w przedziałach, więc stała przyklejona do brudnej szyby w korytarzu i drzemała na stojąco. Potem ktoś wysiadł w noc i wreszcie mogła usiąść. Wciśnięta między rozgrzane suchym powietrzem ciała usnęła i spała ciężko, czarno, oleisto, zupełnie bez obrazów, nawet strzępków myśli. I dopiero gdy się obudziła, zrozumiała, że wyruszyła w podróż; przedtem to było tylko przesuwanie się w przestrzeni, zwyczajna, nieuważna zmiana miejsc.

Tylko sen zamyka stare i otwiera nowe, umiera jeden człowiek i budzi się drugi. Ta czarna przestrzeń bez właściwości między dniami jest prawdziwym podróżowaniem. Na szczęście wszystkie pociągi z Nowej Rudy w daleki świat kursują w nocy. Pomyślała, że po tej podróży nic już nie będzie takie samo jak przedtem.

Nad ranem znalazła się w Częstochowie. Było jeszcze za wcześnie, żeby dokądkolwiek pójść, więc w dworcowym barze zamówiła herbatę i grzała ręce, obejmując szklankę. Przy sąsiednich stolikach siedziały stare kobiety zakutane w kraciaste chusty, przepaleni tytoniem mężczyźni, sprasowani życiem mężowie i ojcowie o twarzach jak zniszczone portfele, dzieci zarumienione od snu, którym z kącików półotwartych ust sączył się cienki kłaczek śliny.

Czekanie na świt trwało dwie herbaty z cytryną i jedną kawę. Znalazła ulicę Sienkiewicza i szła nią w górę, samym środkiem, bo samochody jeszcze się nie obudziły. Patrzyła w okna i widziała gęste marszczone firanki i fikusy przytulone do szyb. W niektórych oknach świeciło się jeszcze światło, ale było blade, nieważne. W tym świetle ludzie w pośpiechu ubierali się, jedli, kobiety dosuszały nad gazem pończochy albo pakowały kanapki do szkoły, ścielone łóżka zatrzymywały do następnej nocy ciepło ciał, śmierdziało przypalone mleko, sznurówki wracały w bezpieczne dziurki butów, radio podawało wiadomości, których nikt nie słuchał. Potem natknęła się na pierwszą kolejkę po chleb. Wszyscy w kolejce milczeli.

Sienkiewicza 54 – to była duża, szara kamienica ze sklepem rybnym na parterze i przepastnym podwórkiem. Krysia stanęła przed nią i powoli przyglądała się oknom. Mój Boże, były takie zwyczajne.

Stała tam z pół godziny, aż w końcu przestała czuć zimno.

Szkolenie było nieskończenie nudne. W zeszycie, specjalnie kupionym do robienia notatek, Krystyna malowała długopisem esy-floresy. Zielone sukno prezydialnego stołu dodawało jej jakiejś otuchy. Gładziła je odruchowo. Pracownicy banków spółdzielczych wydawali się jej podobni. Kobiety miały tlenione włosy obcięte na simonę i cyklamenowe usta. Mężczyźni – w granatowych garniturach i z teczkami ze świńskiej skóry. Jakby się umówili. Dowcipkowali w przerwach na papierosa.

Na kolację był chleb z żółtym serem i herbata w fajansowych kubkach.

A po kolacji wszyscy przenieśli się do świetlicy, na stołach pojawiła się wódka i korniszony. Ktoś wyjął ze skórzanej teczki komplet blaszanych kieliszków. Ręka mężczyzny błądziła po obciągniętych nylonem kolanach kobiety.

Krysia poszła spać lekko wstawiona. Jej dwie współmieszkanki zjawiły się nad ranem i szeptem napominały się, żeby być cicho. Tak to trwało trzy dni.

Czwartego dnia stanęła przed pomalowanymi na brązowo drzwiami, na których wisiała porcelanowa tabliczka: A. Mos. Zapukała.

Otworzył jej wysoki, szczupły mężczyzna w piżamie i z papierosem w ustach. Miał ciemne, przekrwione oczy, jakby nie spał od dawna. Zamrugały, gdy zapytała:

„A. Mos?”

„Tak”, potwierdził. „A. Mos”.

Uśmiechnęła się, bo wydało jej się, że rozpoznaje głos.

„To ja jestem Krysia”.

Cofnął się zaskoczony i pozwolił jej wejść do przedpokoju. Mieszkanie było małe i ciasne. Zalewało je srebrne światło jarzeniówek, przez co wydawało się niechlujne jak dworzec. Wszędzie stały kartony z książkami, leżały sterty gazet, na wpół spakowane walizki. Przez otwarte drzwi do łazienki buchała para.

„To ja”, powtórzyła. „Przyjechałam”.

Mężczyzna nagle okręcił się wokół i roześmiał.

„Ale kim pani jest? Czy ja panią znam?” Nagle uderzył się w czoło. „Jasne, pani jest, pani jest…”, pstrykał palcami w powietrzu.

Krysia zrozumiała, że jej nie poznaje, ale nie było w tym nic dziwnego. Znał ją przecież inaczej, przez sen, od środka, nie tak normalnie, jak znają się wszyscy ludzie.

„Ja panu wszystko wytłumaczę. Mogę wejść dalej?”

Zawahał się. Popiół z papierosa upadł na podłogę i mężczyzna pokazał jej ręką pokój.

Zsunęła pantofle i weszła.

„Widzi pani, ja się pakuję”, mężczyzna tłumaczył bałagan. Wymiętą pościel z wersalki wyniósł do innego pokoju. Wrócił i usiadł naprzeciwko niej. Sprana piżama odsłoniła pasek ciała na jego piersiach; było chude i kanciaste.

„Panie A. Mos, czy czasem się panu coś śni?”, zapytała niepewnie i od razu wiedziała, że zrobiła błąd.

Mężczyzna roześmiał się, uderzył otwartymi dłońmi w pasiaste uda i popatrzył na nią ironicznie, jak jej się zdawało.

„A to dopiero, przychodzi pani do nieznajomego faceta i pyta pani, czy mu się coś śni. To jak sen, jak sen…”

„Ja pana znam”.

„Tak? A skąd to pani mnie zna, a ja pani nie? Ach, może się znamy z imprezy u Jasia? U Jasia Łatki.

Pokręciła przecząco głową.

„Nie? No to skąd?”

„Panie A. Mos…”

„Mam na imię Andrzej. Andrzej Mos”.

„Krystyna Popłoch”, powiedziała.

Oboje wstali, podali sobie ręce i usiedli zakłopotani.

„No więc…”, odezwał się po chwili.

„Nazywam się Krystyna Popłoch…”

„To już wiem”.

„…mam trzydzieści lat, pracuję w banku i pełnię odpowiedzialną funkcję. Mieszkam w Nowej Rudzie, wie pan, gdzie to jest?”

„Gdzieś koło Katowic”.

„Wcale nie. To w województwie wrocławskim”.

„Aha”, powiedział nieuważnie. „Nie napije się pani piwa?”

„Nie, dziękuję”.

„No to ja się napiję”.

Wstał i poszedł do kuchni. Krysia zobaczyła na meblościance maszynę do pisania i wkręcony w nią papier.

Nagle pomyślała, że tam jest napisane, co ma teraz zrobić, jak to powiedzieć, i nawet podniosła się, ale

Andrzej Mos wrócił z butelką piwa w ręku.

„Prawdę mówiąc, myślałem, że pani jest z Częstochowy. Nawet wydawało mi się przez chwilę, że panią znam”.

„Tak?”, ucieszyła się Krysia.

„Nawet myślałem, że…”, jego oczy zabłysły. Pociągnął z butelki spory łyk.

„Że co?”

„Wie pani, jak to jest. Nie pamięta się wszystkiego. Nie zawsze. Może między nami coś było? Na imprezie u…”

„Nie”, powiedziała szybko Krysia i poczuła, że robi się czerwona. „Nigdy pana przedtem nie widziałam”.

„Jak to, mówiła pani, że mnie zna?”

„No tak, ale tylko pana głos”.

„Mój głos? Boże, co pani kombinuje? Ja chyba śnię. Przychodzi do mnie lala, twierdzi, że mnie zna, ale widzi mnie pierwszy raz w życiu. Zna tylko mój głos…”

Nagle znieruchomiał z butelką przy ustach i wpił się w Krysię wzrokiem.

„Już wiem. Pani jest z UB. Znasz mój głos, bo podsłuchujesz moje telefony, tak?”

„Nie. Pracuję w banku…”

„Dobra, dobra, ale ja już dostałem paszport i wyjeżdżam. Wyjeżdżam, rozumiesz? Do wolnego świata.

Pakuję się, jak widzisz. To już koniec, nic mi nie możecie zrobić”.

„Niech pan nie…”

„Czego chcesz?”

„Pan mi się śnił. Znalazłam pana przez książkę telefoniczną”.

Mężczyzna zapalił papierosa i wstał. Zaczął chodzić po zagraconym pokoju od okna do drzwi. Krysia wyciągnęła z torebki dowód osobisty i położyła otwarty na stole.

„Niech pan popatrzy, nie jestem z żadnego UB”.

Nachylił się nad stołem i obejrzał dokument.

„To niczego nie wyjaśnia”, powiedział. „Przecież w dowodzie nie wpisuje się, że ubek”.

„Co mam zrobić, żeby mi pan uwierzył?”

Stanął nad nią i palił papierosa.

„Wie pani co? Robi się późno. Ja zaraz mam zamiar wyjść. Jestem umówiony. Poza tym pakuję się. Muszę pozałatwiać różne ważne sprawy”.

Krysia wzięła ze stołu swój dowód i włożyła go do torebki. Gardło jej się zacisnęło boleśnie.

„To ja już pójdę”.

Nie protestował. Odprowadził ją do drzwi.

„Więc śniłem się pani?”

„Tak”, powiedziała wsuwając pantofle.

„I znalazła mnie pani przez książkę telefoniczną?”

Kiwnęła głową.

„Do widzenia. Przepraszam”, powiedziała.

„Do widzenia”.

Zbiegła po schodach i znalazła się na ulicy. Szła w dół do dworca i płakała. Tusz z rzęs rozpuszczał się i szczypał w oczy; to dlatego świat rozmazał się na świetliste, kolorowe plamy. W kasie powiedzieli jej, że ostatni pociąg do Wrocławia już odszedł. Następny był rano, więc poszła do dworcowego baru i zamówiła herbatę. Nic nie myślała, patrzyła tylko na pływający monotonnie plasterek cytryny. Z peronów do wnętrza dworca wpływała mglista wilgotna noc. To nie dowód, żeby nie wierzyć snom, pomyślała w końcu Krysia.

One zawsze mają sens, nigdy się nie mylą to świat realny nie dorasta do porządku snu. Książki telefoniczne kłamią pociągi obierają niewłaściwe kierunki, ulice wyglądają zbyt podobnie, mylą się litery w nazwach miast, ludzie zapominają własne imiona. Tylko sen jest prawdziwy. Wydało jej się, że znowu słyszy ten ciepły, pełen miłości głos w lewym uchu.

„Zadzwoniłem na informację. Ostatni pociąg do tej pani Nowej Rudy już odszedł”, powiedział Andrzej Mos i usiadł przy jej stoliku. Na mokrej ceracie narysował palcem krzyżyk. „Rozmazała się pani”.

Wyciągnęła z torebki chusteczkę, pośliniła rożek i wytarła powieki.

„A więc śniłem się pani? To niezrozumiałe wyróżnienie tak śnić się komuś, kogo się nie zna, kto mieszka na drugim końcu kraju… No i co tam było w tym śnie?”

„Nic. Tylko pan do mnie mówił”.

„Co mówiłem?”

„Że jestem niezwykła i że mnie pan kocha”.

Pstryknął palcami i przeciągle spojrzał w sufit.

„Cóż to za dziwaczny sposób poderwania faceta. Jestem pełen uznania”.

Nie odezwała się. Małymi łyczkami sączyła herbatę.

„Chciałabym być już w domu”, powiedziała po chwili.

„Chodźmy do mnie. Mam dwa pokoje”.

„Nie. Poczekam tutaj”.

„Jak pani chce”.

Poszedł do bufetu i przyniósł sobie kufel piwa.

„Myślę, że nie jest pan A. Mosem. To znaczy tym, który mi się śnił. Musiałam się gdzieś pomylić. Może to inne miasto, nie Częstochowa”.

„Może”.

„Będę musiała znowu szukać”.

Mężczyzna gwałtownie postawił kufel na stole, aż wylało się trochę piwa.

„Szkoda, że nie poznam rezultatów”.

„Ale głos ma pan podobny”.

„Chodźmy do mnie. Prześpi się pani na łóżku, a nie przy stoliku w barze”.

Widział, że się zawahała. Bez tego koszmarnego tuszu na rzęsach wyglądała młodziej. Zmęczenie rozpuściło wizerunek prowincjonalnej pańci.

„Chodźmy”, powtórzył, a ona wstała bez słowa.

Wziął jej bagaż i ruszyli z powrotem pod górę, pustą już ulicą Sienkiewicza.

„I co było jeszcze w tym śnie?”, zapytał, ścieląc jej wersalkę w dużym pokoju.

„Już mi się nie chce o tym mówić. To nieważne”.

„Napijemy się piwa? Albo wódki na dobry sen? Mogę jeszcze zapalić?”

Przytaknęła. Zniknął w kuchni, a ona po chwili wahania podeszła do maszyny. Zanim jeszcze przeczytała tytuł jakiegoś wiersza, zaczęło jej bić serce. Tytuł brzmiał: Noc w Mariandzie. Stała nad maszyną jak sparaliżowana. Za jej plecami, w kuchni pobrzękiwał szkłem Amos z jej snu, żywy, ciepły, szczupły mężczyzna o zaczerwienionych oczach, ktoś, kto wszystko wie i wszystko rozumie, kto wchodzi w ludzkie sny, sieje tam miłość i niepokój, ktoś, kto porusza światem, jakby świat był kurtyną którą zasłania się jakąś inną prawdę, prawdę nieuchwytną bo nie podpartą rzeczami, zdarzeniami, niczym trwałym.

Dotknęła drżącym palcem klawisza.

„Piszę wiersze”, powiedział za jej plecami. „Wydałem nawet tomik”.

Nie mogła się odwrócić.

„No, proszę, niech pani siada. Teraz to już nie ma znaczenia. Jadę do wolnego świata. Napiszę do pani, jak mi pani da adres”.

Usłyszała jego głos tuż za sobą po lewej stronie.

„Podoba się pani? Czyta pani poezję? To tylko szkic, jeszcze go nie skończyłem. Podoba się pani?”

Spuściła głowę. W uszach dudniła jej krew. Dotknął delikatnie jej ramienia.

„Coś się stało?”, zapytał.

Odwróciła się do niego i zobaczyła wpatrzone w siebie ciekawie oczy. Poczuła jego zapach – papierosów, kurzu i papieru. Przytuliła się do tego zapachu i stali tak bez ruchu kilka minut. Jego ręce uniosły się i zawahały przez chwilę, a potem zaczęły ją gładzić po plecach.

„A jednak to ty, znalazłam cię”, powiedziała szeptem.

Dotknął palcem jej policzka i pocałował ją.

„Niech ci będzie”.

Wsunął palce w jej tlenione włosy i przyssał się do jej ust. Potem pociągnął ją na wersalkę i zaczął rozbierać. Nie podobało się jej to, było zbyt gwałtowne, nie czuła przyjemności, ale to miało być jak ofiara.

Musiała na wszystko pozwolić, więc wysuwała się z garsonki i bluzki, i pasa do pończoch, i biustonosza.

Jego chuda klatka piersiowa przesunęła się przed jej oczami – sucha i kanciasta jak kamień.

„No to jak mnie słyszałaś w tym śnie?”, zapytał rozdyszanym szeptem.

„Mówiłeś mi w uchu”.

„W którym uchu?”

„W lewym”.

„Tutaj?”, zapytał i wsunął jej język do ucha.

Zacisnęła powieki. Już się nie mogła uwolnić. Było za późno. Przygniatał ją całym ciężarem ciała, dopadł ją penetrował, przebijał. Ale skądś wiedziała, że tak właśnie musi być, że najpierw trzeba dać Amosowi to, co mu się należy, żeby potem jego samego móc zabrać ze sobą i posadzić przed domem jak roślinę, jak wielkie drzewo. Dlatego poddała się temu obcemu ciału, a nawet objęła je niezdarnie rękami i włączyła się w rytmiczny dziwaczny taniec.

„Niech cię szlag”, powiedział potem mężczyzna i zapalił papierosa.

Krysia ubrała się i usiadła przy nim. Nalał wódki do dwóch kieliszków.

„Jak ci było?”, spojrzał na nią krótko i wypił wódkę.

„Dobrze”, odpowiedziała.

„Chodźmy spać”.

„Teraz?”

„Jutro masz pociąg”.

„Wiem”.

„Trzeba nastawić budzik”.

A. Mos powlókł się do łazienki. Krysia siedziała bez ruchu i przyglądała się świątyni Amosa. Ściany były pomalowane na pomarańczowo, ale w zimnym świetle jarzeniówek stawały się nieprzyjemnie sine.

W miejscu gdzie od ściany odstawała słomiana mata, widać było bardziej jaskrawy kolor pomarańczy.

Wydało jej się, że świecił, że raził w oczy. Przy oknie wisiała okopcona papierosowym dymem firanka, a po prawej stała opustoszała meblościanka z maszyną do pisania, w której tkwiła Noc w Mariandzie.

„Dlaczego mnie pokochałeś?”, zapytała go, kiedy wrócił. „Czym się różnię od innych ludzi?”

„Ty jesteś walnięta, jak Boga kocham”.

Znowu miał na sobie tę rozłażącą się na piersiach pasiastą piżamę.

„Co to znaczy, że jestem walnięta?”

„Jesteś wariatka. Odbiło ci”.

Nalał sobie kieliszek wódki i przechylił go jednym haustem. Powiedział:

„Przyjechałaś do nieznajomego faceta przez pół Polski. Opowiedziałaś mu swój sen i poszłaś z nim do łóżka. To tyle. Jesteś walnięta”.

„Dlaczego mnie zwodzisz? Dlaczego nie przyznasz się, że jesteś Amosem i wiesz o mnie wszystko”.

„Nie jestem żadnym Amosem. Nazywam się Andrzej Mos”.

„A Mariand?”

„Jaki Mariand?”

„Noc w Mariandzie. Co to jest Mariand?”

Roześmiał się i usiadł przy niej na krześle.

„To knajpa na Rynku. Przychodzą tam wszystkie miejscowe menele i piją wódę. Napisałem o tym wiersz.

Wiem, że jest marny. Pisałem lepsze kawałki”.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

Powrotna podróż była pełna trzasku zamykanych drzwi – trzaskały drzwi do nocnego pociągu, drzwi przedziałów, ubikacji dworcowych, autobusów. W końcu głucho trzasnęły drzwi wejściowe do domu. Krysia rzuciła torbę i położyła się na łóżku. Spała cały dzień. A gdy wieczorem zaniepokojona matka zawołała ją na kolację, Krysia zapomniała, że gdziekolwiek wyjeżdżała. Sen, jak gumka, wymazał całą podróż. Którejś z następnych nocy Krysia usłyszała w swoim lewym uchu znajomy głos: „To ja, Amos, gdzie byłaś?”

„Jak to, nie wiesz, gdzie mogłam być?” „Nie wiem”, odpowiedział. „Czy nie wędrujesz razem ze mną?” Głos zamilkł, Krysi wydało się, że to milczenie było wyrazem jakiegoś zawstydzenia. „Nigdy nie odchodź tak daleko”, odezwał się w jej uchu po chwili. „Co to dla ciebie znaczy daleko?”, zapytała go ze złością. Chyba wystraszył się tego tonu, bo umilkł, a Krysia musiała się obudzić.

Po tej wyprawie do Częstochowy nic już nie było takie samo jak przedtem. Ulice w Nowej Rudzie wyschły, zalało je słońce. Dziewczyny ustawiały na biurkach bukiety z forsycji. Schodził lakier z paznokci, u nasady tlenionych włosów pojawiły się ciemne odrosty i popychały jasne końcówki ku ramionom. W południe otwierano wielkie okno w sali bankowej i płynął przez nie gwar z ulicy – głosy dzieci, smugi hałasu samochodów, nagły pośpieszny stuk damskich szpilek, trzepot skrzydeł gołębi. Wychodziło się z pracy z przyjemnością. Wąskie uliczki kusiły, żeby się nimi przejść, popatrzeć w twarz ludziom, zapamiętać jakiś szczególny podwórkowy pejzażyk. Zapraszały kawiarnie, zadymione przestrzenie pełne ciekawych spojrzeń i leniwych rozmów. I dalej: nieśmiertelność kaw parzonych w szklankach, dzwonkowaty dźwięk aluminiowych łyżeczek.

W maju Krysia poszła do jasnowidza i zapytała go o swoją przyszłość. Jasnowidz postawił jej horoskop, a potem długo koncentrował się z zamkniętymi oczami.

„Co chcesz wiedzieć?”, zapytał ją.

„Co ze mną będzie?”, powiedziała, a on musiał widzieć pod powiekami jakieś rozległe przestrzenie, bo jego gałki oczne poruszały się w lewo i w prawo, jakby oglądały wewnętrzne krajobrazy.

Krysia zapaliła papierosa i czekała. Jasnowidz zobaczył popielate doliny, a w nich resztki miast i wiosek, obraz był nieruchomy, martwy, spopielony i z każdą chwilą blaknął. Niebo w nim było pomarańczowe, niskie i lekkie jak poszycie namiotu. Nic się nie poruszało, nie było żadnego wiatru, ani okruszka życia. Drzewa przypominały kamienne słupy, jakby dotknął je ten sam wzrok co żonę Lota. Wydawało mu się, że słyszy, jak delikatnie trzeszczą. Nie było tam ani Krysi, ani jego samego, ani kogokolwiek. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Poczuł tylko skurcz w brzuchu ze strachu, że będzie musiał teraz kłamać i zmyślać.

„Nigdy nie umiera się raz na zawsze. Twoja dusza będzie tu przychodzić jeszcze wiele razy, aż znajdzie to, czego szuka”, powiedział, a potem wziął głębszy oddech i dodał: „Wyjdziesz za mąż i urodzisz dziecko.

Będzie chorować, a ty będziesz o nie dbać. Twój mąż będzie od ciebie starszy i uczyni cię wdową. Twoje dziecko odejdzie od ciebie, wyjedzie daleko, może za ocean. Będziesz bardzo stara, kiedy umrzesz.

Umieranie sprawi ci przyjemność”.

To tyle. Krysia odeszła spokojna, bo to wszystko wiedziała. Niepotrzebnie wydała pieniądze. Mogłaby za nie kupić seledynową bluzeczkę boucle, jakie przychodziły w paczkach z zagranicy. W nocy znowu usłyszała głos Amosa. Powiedział: „Kocham cię, jesteś niezwykłą osobą”.

W półśnie wydawało się jej, że rozpoznała ten głos, że ma pewność, do kogo należy, i usnęła szczęśliwa. Ale jak to bywa ze snami i półsnami, rano wszystko odpłynęło i zostało jej tylko niejasne wrażenie, że coś wie, tylko nie bardzo rozumie co. I to było wszystko.

Загрузка...