R. A. Lafferty Najdłuższy obraz świata

Był to bardzo długi, poszarpany, nieprawdopodobnie zawiły i bogaty w szczegóły brzeg rzeki. Potem zdarzyła się z nim rzecz zabawna. Został podzielony, pocięty na kawałki. Niektóre z tych kawałków zwinięto i sprasowano w bele. Inne zrolowano w rolki. Jeszcze inne pocięto na mniejsze kawałki i używano jako ozdób i amuletów. Fragmenty brzegu w szpulach i belach trafiły do stodół i szop, na strychy i do jaskiń. Niektóre zostały zakopane w ziemi.

Mimo to sama rzeka nadal istnieje i jej brzegi również, o czym każdy łatwo może się przekonać. Ale brzeg, jaki zobaczycie wzdłuż rzeki dzisiaj, różni się od tego, który został podzielony, zbelowany w bele i zrolowany w rolki, jest niezupełnie taki, jak na fragmentach, które znajdziecie na strychach i w jaskiniach.

Nazywał się Leo Nation i znany był jako bogaty Indianin. Jednak obecnie całe to bogactwo ulokował w swoich kolekcjach, jako że był człowiekiem dociekliwym i przedsiębiorczym. Miał stada bydła, miał pszenicę, miał nieco nafty i wydawał wszystko, co zarobił. Gdyby miał jeszcze większe dochody, to też wszystko wydawałby na swoje zbiory.

Kolekcjonował stare pistolety, stare kule armatnie, żarna, stare wiatraki, kieraty, zgrzebła do lnu, wozy plemienia Conestoga, beczki z mosiężnymi okuciami, ceremonialne szaty czcicieli bawołów, meksykańskie siodła, siodła kowbojskie, kowadła, lampy Arganda, piecyki na siano, wędzidła, żelaza do piętnowania bydła, kuchnie polowe, rogi longhornów, wyszywane poncza, meksykańskie i indiańskie wyroby ze skóry, skórzane spodnie, paciorki, pióra, bransoletki na nogi z wiewiórczych ogonów, groty strzał, koszule z jeleniej skóry, lokomotywy, tramwaje, koła młyńskie, barki rzeczne, bryczki, jarzma, stare fisharmonie, brukowe powieści, stare plakaty cyrkowe, dzwoneczki od uprzęży, meksykańskie dwukółki, drewniane figury Indian ustawione niegdyś przed sklepami z tytoniem, piekielnie mocny, stuletni tytoń, spluwaczki (czterysta sztuk), diabelskie młyny, wozy i różne rekwizyty z wesołych miasteczek, wielkie reklamy malowane na płótnie. Teraz miał zamiar zbierać coś nowego. Rozmawiał o tym z jednym ze swych znajomych, Charlesem Longbankiem, człowiekiem, który wiedział wszystko.

— Charley — spytał go — czy wiesz coś o „Najdłuższych Obrazach Świata”, które pokazywano kiedyś w wesołych miasteczkach i hipodromach?

— Tak, wiem o nich co nieco. To ciekawe americana: przykład dziewiętnastowiecznej prowincjonalnej manii. Przedstawiały rzekomo brzeg Missisipi. Reklamowano je jako długie na milę, pięć czy nawet dziewięć mil. W rzeczywistości najdłuższy odcinek miał, jak mi się wydaje, około stu jardów. Przedstawiały niechlujnie odmalowane na marnym płótnie koślawe drzewa, bagnisty brzeg, uproszczone sylwetki, a wszystko powtarzało się jak wzór na tapecie. Silny facet z dużym pędzlem i większą ilością taniej farby w trzech kolorach mógł tego namalować ładnych parę jardów dziennie, ale to rzeczywiście coś specyficznie amerykańskiego. Chcesz je zbierać, Leo?

— Tak. Ale autentyczne nie są takie, jak mówisz.

— Leo, widziałem jedno z nich. To tylko bardzo duże prymitywne malowidła.

— Mam dwadzieścia takich, o jakich mówisz, Charley, ale mam też trzy zupełnie inne. Tutaj masz stary jarmarczny afisz, który wspomina o jednym z tych autentycznych.

Leo Nation mówiąc pomagał sobie wymownymi gestami. Teraz pieczołowicie rozwinął pożółkły plakat:

WĘDROWCY Z ARKANSAS. Najlepsze wesołe miasteczko świata. Osiem wagonów. Diabelski młyn. Dzikie zwierzęta. Tańczące dziewczęta. Zagadkowy pokaz. Potwory. Koło Fortuny oraz Najdłuższy Obraz Świata, cztery mile niezrównanego malarstwa. To nie marna imitacja, ale gwarantowany fragment oryginalnej panoramy.

— Sam widzisz, Charley, że była różnica: istniały fragmenty oryginału i prymitywne kopie.

— Możliwe, że niektóre były wykonane lepiej, bo trudne sobie wyobrazić coś gorszego. Oczywiście możesz je zbierać, jeżeli chcesz. Kolekcjonowałeś już mniej ciekawe rzeczy.

— Charley, ja mam fragment tego obrazu, który kiedyś wystawiali Wędrowcy z Arkansas. Pokażę ci go. A tu jest inny plakat.

WESOŁE MIASTECZKO KINGA. Król wesołych miasteczek. Czternaście wagonów. Dziewięć tysięcy atrakcji. Zobaczcie Człowieka-Gumę. Zobaczcie Ognistych Nurków. Zobaczcie Najdłuższy Obraz Świata, zobaczcie słonie nad Missisipi. Autentyczna panorama brzegu, a nie fuszerka, jaką pokazują gdzie indziej.

— Powiadasz, Leo, że masz dwadzieścia zwykłych obrazów i trzy inne?

— Tak jest, Charley. I spodziewam się zdobyć więcej tych prawdziwych. Mam nadzieję, że odnajdę całą rzekę.

— Obejrzyjmy jeden z nich, Leo, i zobaczmy, na czym polega różnica.

Udali się we dwójkę do jednej ze stodół, gdyż Leo Nation przechowywał swoje zbiory w stodołach.

— A co miałem robić? - tłumaczył. - Zawołać cieślę i kazać postawić muzeum? Powiedziałby mi — Leo, nie mogę budować muzeum bez planów i wszystkiego, co trzeba. Postaraj się najpierw o plany. - A skąd miałem wziąć plany? Dlatego zawsze każę mu budować stodołę sto stóp na sześćdziesiąt i wysoką na pięćdziesiąt stóp. Potem zawsze sam dzielę ją na cztery albo pięć pięter, zostawiając otwory na wyższe eksponaty. Poza tym uważam, że stodoła kosztuje taniej niż muzeum.

— To będzie nieprosta sprawa, Charley — powiedział Leo Nation, gdy wchodzili do jednej z jego stodół. - Będzie ci potrzebna cała twoja wiedza ze wszystkich dziedzin, żeby to rozgryźć. Każdy z moich trzech autentyków ma około stu osiemdziesięciu jardów długości. Sądzę, że jest to w zasadzie długość standardowa, choć niektóre odcinki mogą być jej wielokrotnością. W latach kiedy je wystawiano, uchodziły za malowidła, ale to nie są obrazy, Charley.

— W takim razie co to jest, Leo?

— Płacę ci za to, żebyś znalazł odpowiedź na to pytanie. Jesteś przecież człowiekiem, który wszystko wie.

No więc stały tam dwie szpule, każda wysokości człowieka, a za nimi kilka innych.

— Ten stary mechanizm obrotowy jest prawdopodobnie więcej wart niż sam obraz — powiedział Charles Longbank do Leo Nationa. - Był napędzany przez muła chodzącego w kieracie i niewykluczone, że pochodzi z osiemnastego wieku.

— Tak, ale ja podłączam go do motoru elektrycznego — odparł Leo. - Jedyny muł, jaki mi pozostał, jest moim osobistym przyjacielem i nie każę mu chodzić w kieracie, bo wiem, że on też by mi tego nie zrobił, gdybym to ja był mułem. Wydaje mi się, że ustawiłem wszystko tak, jak trzeba: pełna szpula od północy, a pusta od południa. Teraz puścimy. W ten sposób będziemy oglądać obraz, jakbyśmy płynęli z południa na północ, w górę rzeki, z twarzą zwróconą na zachód.

— Dziwne płótno i dziwna farba, znacznie lepsza od tych, które widziałem — zauważył Charles Longbank. - I wcale nie zniszczone po tylu latach.

— Bo to nie jest ani płótno, ani farba — wtrąciła Ginger Nation, żona Lea, wyłaniając się nie wiadomo skąd. - To jest obraz.

Leo Nation puścił szpule w ruch. Obraz przedstawiał porośnięty lasem brzeg rzeki. Brzeg był żwirowo-wapienny z warstwą tłustej gleby, nieco podmyty. I do samego brzegu dochodził gęsty las.

— Niewątpliwie dobra robota — przyznał Charles Longbank. - Po tym, co dotychczas widziałem i czytałem na ten temat, jestem naprawdę zaskoczony.

Nie było wątpliwości, że obraz się nie powtarza, choć widz mniej uważny od autora obrazu mógł pomyśleć, że sam brzeg jest nieco monotonny.

— To jest dziewiczy las, głównie liściasty — mówił Charles Longbank — i jestem pewien, że w strefie umiarkowanej nie ma już takiego lasu nad brzegiem dużej rzeki nigdzie na świecie. Zostałby dawno wycięty. Nie sądzę, aby nawet w dziewiętnastym wieku przetrwało wiele takich połaci lasu. A mimo to mam wrażenie, że to jest wierne odtworzenie rzeczywistości, a nie dzieło wyobraźni.

Przed ich oczami przesuwał się brzeg: drzewa bawełniane, sosna karaibska, platan, wiąz gładki, znowu sosna.

— Jak już będę miał bardzo dużo tych obrazów, sfilmujesz je, Charley, i przeanalizujesz je sam albo dasz jakiemuś komputerowi. Na podstawie kąta padania promieni słonecznych będziesz mógł określić właściwą kolejność fragmentów i to, jak duże są między nimi przerwy.

— Niestety, Leo. Byłoby to możliwe tylko pod warunkiem, że wszystkie obrazy były zrobione tego samego dnia i o tej samej godzinie.

— Ależ to był ten sam dzień i ta sama godzina — wtrąciła się Ginger Nation. - Jak można zrobić jeden obraz w różnych godzinach i w różne dni?

— Ona ma rację, Charley — powiedział Leo Nation. - Wszystkie autentyczne obrazy są fragmentami jednego oryginału. Zawsze byłem tego pewien.

Znowu brzeg z sosną, dębem laurowym, orzechem olejnym, persymonem, znowu sosną.

— Cokolwiek to jest, zadziwia wiernością — zauważył Charles Longbank — ale obawiam się, że po pewnym czasie i tak będzie to nudne jak powtarzający się wzór na tapecie.

— Jak na człowieka inteligentnego masz wyjątkowo nierozgarnięte oczy — powiedział Leo. - Każde drzewo, każdy liść są inne. Wszędzie zieleń jest młoda. To musi być obraz zrobiony gdzieś pod koniec marca. Wszystko zależy od tego, jaką część rzeki przedstawia. To może być koniec marca albo początek kwietnia. A ptaki — człowieku, który wiesz wszystko — dlaczego nie widzimy więcej ptaków na tym kawałku? I w ogóle co to za ptaki?

— Gołąb wędrowny, Leo, wymarły już ładne kilkadziesiąt lat temu. Dlaczego nie widzimy więcej ptaków? Mam na to zabawną odpowiedź, ale trzeba założyć, że ta rzecz jest autentyczna i bardzo stara. Nie widzimy więcej ptaków, ponieważ są zbyt dobrze zamaskowane. Ameryka Północna jest teraz rajem dla ornitologów-amatorów, ponieważ bardzo wiele kolorowych ptaków zostało przywiezionych z Europy i wyparło gatunki rodzime. Nie zdążyły przystosować się do miejscowego krajobrazu i dlatego rzucają się w oczy. Tak, Leo, to fakt. Ptak nie może się przystosować przez głupie czterysta czy pięćset lat. A na tym obrazie jest mnóstwo ptaków, jeżeli się dobrze przyjrzeć. - Ja się dobrze przyglądałem, Charley. Chciałem tylko, żebyś ty się dobrze przyjrzał.

— Ta przewijająca się wstęga płótna, czy co to jest, ma sześć stóp szerokości i według mnie skala obrazu jest jak jeden do dziesięciu, sądząc po wysokości dorosłych drzew i innych oznakach.

— Tak, ja też tak sądzę, Charley. Myślę, że każdy z moich dobrych fragmentów przedstawia około mili brzegu. Jest jednak w tych obrazach coś, o czym prawie boję się powiedzieć. Nie jestem pewien, czy masz dość mocne nerwy. Ale możesz przekonać się sam, jeżeli przyjrzysz się obrazowi z bliska.

— Powiedz mi lepiej od razu, żebym wiedział, czego szukać.

— Tam jest wszystko, Charley. Najmniejszy listek, każde załamanie kory, każda kępka mchu. Oglądałem wycinki pod mikroskopem, w dziesięciokrotnym, pięćdziesięciokrotnym i czterystakrotnym powiększeniu. Są tam szczegóły, których nie można dostrzec gołym okiem, choćby się jeździło nosem po płótnie. Widać nawet komórki liści i mchu. Weź zwykły obraz pod takie powiększenie i zobaczysz tylko drobiny farby oraz góry i doliny po pociągnięciach pędzla. Charley, na całym obrazie nie znajdziesz ani jednego śladu pędzla! To dotyczy wszystkich autentyków.


Przyjemnie było posuwać się w górę rzeki w powolnym tempie odpowiadającym może czterem milom na godzinę, jeżeli przyjąć skalę jeden do dziesięciu. W rzeczywistości to obraz przewijał się przed ich oczami z prędkością około pół mili na godzinę. Wiąz, sosna, czarna wierzba, srebrna wierzba…

— Powiedz mi, Charley, dlaczego są tu srebrne wierzby, a nie ma białych? — spytał Leo.

— Jeżeli to jest rzeczywiście Missisipi i obraz jest autentyczny, to znaczy, że oglądamy odcinek północny.

— Nie. To jest Arkansas, Charley. Zawsze potrafię rozpoznać Arkansas. Skąd srebrna wierzba w Arkansas?

— Jeżeli to jest Arkansas i jeżeli obraz jest autentyczny, to znaczy, że wtedy było chłodniej.

— A dlaczego nie ma białych wierzb?

— Biała wierzba jest przybyszem z Europy, choć przybyła bardzo wcześnie i rozprzestrzeniła się gwałtownie. Są na tym obrazie rzeczy, które pasują do siebie aż nazbyt dobrze. Czy te trzy dobre obrazy, które masz, są podobnej jakości?

— Tak, ale przedstawiają różne odcinki rzeki. Słońce świeci na każdym pod nieco innym kątem i poszycie leśne jest nieco inne.

— Czy myślisz, że uda ci się zdobyć więcej tych obrazów?

— Tak. Sądzę, że oryginał obejmował przeszło tysiąc mil brzegu. Sądzę, że zdobędę przeszło tysiąc fragmentów, jeżeli tylko będę wiedział, gdzie ich szukać.

— Zapewne większość z nich dawno uległa zniszczeniu, jeżeli w ogóle było ich kiedykolwiek więcej niż tuzin, sądząc po ogłoszeniach. I prawdopodobnie wśród tych reklamowanych też trafiały się kopie. Wesołe miasteczka często zmieniały atrakcje i może nigdy nie było więcej niż te trzy obrazy. Każdy z nich mógł być wystawiony w różnym czasie w różnych wesołych miasteczkach i hipodromach.

— Było ich więcej, Charley. Brak mi jeszcze tego ze słoniami. Myślę, że jest tych obrazów ponad tysiąc. Ogłoszę, że ich poszukuję (oryginałów, a nie marnych kopii), i wkrótce zacznę otrzymywać oferty.

— Ile ich było, tyle jest — powiedziała Ginger Nation. - One się nie niszczą. Jeden z naszych miał spaloną szpulę, a obraz był cały. One się nie palą.

— Obawiam się, Leo, że wydasz masę pieniędzy na masę starego płótna — powiedział Charles Longbank. - Ale skoro chcesz, mogę je dla ciebie zbadać, kiedy tylko uznasz, że masz ich wystarczająco dużo.

— Zaczekaj, aż zbiorę więcej — powiedział Leo Nation. - Dam sprytne ogłoszenie. Napiszę, że uwalniam ich od tych gratów i myślę, że ludzie będą zadowoleni mogąc pozbyć się staroci, które się nie palą, nie dają się zniszczyć i ważą ze szpulami tonę. Tylko autentyczne obrazy nie podlegają zniszczeniu. Spójrz na tego wielkiego suma tuż pod powierzchnią! Spójrz na te złośliwe oczka. Rzeka nie była wówczas tak zamulona jak dzisiaj, mimo że obraz pochodzi z okresu wiosennego przyboru.

Przesuwający się brzeg i drzewa: sosna, dereń, czerwony cedr, dąb, pękań, znowu sosna, hikora. A potem obraz się skończył.

— Nieco ponad dwadzieścia minut — powiedział Charles Longbank. - Rzeczywiście kmiotek z ubiegłego wieku mógł uwierzyć, że obraz ma milę albo nawet pięć czy dziewięć mil długości.

— Nie — powiedział Leo. - Oni nie byli tacy głupi, Charley. Najprawdopodobniej ten kmiotek wiedziałby, że obraz ma — około dwustu jardów długości, tak jak to jest naprawdę, ale i tak by mu się podobał. Poza tym może są fragmenty długości pięciu lub nawet dziewięciu mil. W przeciwnym razie po co mieliby je tak reklamować? Myślę, że jeżeli trochę pojeżdżę, to uda mi się wywęszyć całą masę takich obrazów. Będę co jakiś czas dzwonić i Ginger powie mi, czy ktoś odpowiedział na ogłoszenia. Przyjedź za pół roku, Charley, a będę miał wystarczająco dużo fragmentów, abyś mógł przystąpić do analizy. Wytrzymasz chyba te sześć miesięcy samotności, Ginger?

— Wytrzymam. Będą tu żniwiarze i mężczyźni przyjeżdżający na aukcję bydła, poszukiwacze nafty, i Charley Longbank może tu zajrzy, będą mężczyźni z miasteczka i z Tawerny na Wzgórzu. Nie będę się nudzić.

— Nie słuchaj jej, Charley. Ona wcale nie ugania się za mężczyznami.

— Wcale nie żartuję — powiedziała Ginger. - Jeśli o mnie chodzi, możesz wyjechać i na siedem miesięcy.


Leo Nation najbliższe pięć miesięcy spędził w podróżach. Zdobył przeszło pięćdziesiąt autentycznych fragmentów rzeki i wydał na nie ładnych parę tysięcy dolarów. Zadłużył się na kilka lat, aby je kupić. Byłoby dużo gorzej, gdyby nie to, że niektórzy dawali mu obrazy za darmo, a wielu żądało za nie bardzo mało. Byli jednak także ludzie uparci, którzy obstawali przy wysokiej cenie. Jest to coś, co obrzydza życie wszystkim kolekcjonerom. Jednak te drogo kupione fragmenty były szczególnie wartościowe i Leo nie mógł wypuścić ich z rąk.

W jaki sposób znalazł aż tyle kawałków, pozostanie jego tajemnicą, ale Leo Nation rzeczywiście miał nosa do takich rzeczy. Kolekcjoner musi mieć dobrego nosa.

Pewien profesor w Roiła, w stanie Missouri, wyłożył sobie podłogę w całym domu kawałkami autentycznego obrazu.

— Niezwykle trwały materiał, panie Nation — mówił ten jegomość. - Leży u mnie na podłodze od czterdziestu lat i ani śladu zużycia. Niech pan spojrzy, jak świeżo wyglądają te drzewa! Musiałem to ciąć piłą łańcuchową i powiadam panu, że pomimo elastyczności jest to twardsze od najtwardszego drewna.

— Ile pan chce za te wszystkie chodniki, za wszystkie kawałki, jakie pan ma u siebie? — spytał Leo niepewnie. Było coś niewłaściwego w użyciu kawałków obrazu na chodniki, ale sam profesor sprawiał wrażenie sympatyczne.

— Nie sprzedam panu moich dywaników, dam je panu, skoro tak to pana ciekawi, dodam też duży kawałek, jaki mi jeszcze został. Nigdy nie mogłem tym nikogo zainteresować. Analizowaliśmy próbki materiału na uczelni. To ogromnie skomplikowany materiał. Potrafilibyśmy go odtworzyć albo zrobić coś bardzo zbliżonego, ale kosztowałoby to nieprawdopodobnie drogo, tymczasem niewiele tylko gorsze tworzywa są zupełnie tanie. Najzabawniejsze jednak, że mogę prześledzić historię tego obrazu do czasów wyprzedzających o kilkadziesiąt lat wyprodukowanie pierwszego plastyku. Jest w tym. jakaś wielka zagadka dla kogoś, kto jest na tyle dociekliwy, by się tym zająć.

— Ja jestem tak dociekliwy, że już się tym zająłem — odparł Leo Nation. - Ten fragment, który ma pan na ścianie… wygląda to jak… gdybym tylko mógł zobaczyć to w powiększeniu…

— Ależ oczywiście, panie Nation. To wygląda jak rój pszczół i to jest rój pszczół. Zrobiłem z małego wycinka przeźrocze. Proszę je sobie obejrzeć. Pokazywałem je wielu inteligentnym ludziom i wszyscy mówili: „No to co?” Jest to podejście, którego zupełnie nie rozumiem.

Leo Nation studiował przeźrocze z zadowoleniem.

— Tak — powiedział. - Widzę nawet włoski na nogach pszczół, na jednym z włosków można nawet dostrzec komórki. - Przez dłuższą chwilę manipulował powiększeniem. - Te pszczoły są jakieś dziwne — powiedział. - Ojciec opowiadał mi kiedyś o takich pszczołach i myślałem, że kłamie.

— Nasze obecne pszczoły są późnymi przybyszami z Europy, panie Nation. Rodzime pszczoły amerykańskie były dziwne i mało wydajne z ludzkiego punktu widzenia, ale nawet do dzisiaj nie wymarły całkowicie. Na niektórych kawałkach są jeszcze dziwniejsze stworzenia.

— A co to za pocieszne zwierzaki, które pan ma na podłodze w kuchni? — spytał Leo. - Oj! Ależ one są wielkie!

— Leniwce olbrzymie, panie Nation. Przesuwa to datę powstania obrazu dość daleko w przeszłość. Jeżeli są mistyfikacją, to byłaby to najznakomitsza mistyfikacja, z jaką się kiedykolwiek zetknąłem. Trzeba niezłej wyobraźni, aby wyposażyć wymarłe zwierzę w szczególną formę uwłosienia, jakiej nie posiadają dzisiejsze leniwce żyjące w tropikach, a jaką najprawdopodobniej miały leniwce z chłodniejszego klimatu. Lecz ile trzeba lat, aby namalować choć parę decymetrów kwadratowych z taką drobiazgowością? Nigdzie nie ma najmniejszego przeoczenia, panie Nation, każdy centymetr kwadratowy obrazu pełen jest zadziwiających szczegółów.

— Dlaczego konie są takie małe w porównaniu z bizonami?

— Nie wiem, panie Nation. Trzeba by specjalisty od setek nauk, by odpowiedzieć na wszystkie pytania, chyba że taki właśnie specjalista dokonał mistyfikacji. I skąd by się wziął taki człowiek dwieście pięćdziesiąt lat temu?

— Więc może pan prześledzić historię swego obrazu tak głęboko w przeszłość?

— Tak. Natomiast przedstawiona scena pochodzi sprzed około piętnastu tysięcy lat. Powiadam panu, że to tajemnicza historia. Tak, może pan zabrać te kawałki, a resztę wyślę na pański adres.


Pewien człowiek w Arkansas ustawił fragment obrazu w jaskini. Jaskinia miała być atrakcją turystyczną, ale panorama brzegu rzecznego nie wzbudziła entuzjazmu.

— Ludzie myślą, że to jakaś projekcja filmowa — powiedział. — „Kto włazi do jaskini oglądać filmy — mówią. - Jak będziemy chcieli obejrzeć brzeg rzeki, to pojedziemy obejrzeć brzeg rzeki — mówią — a nie będziemy go oglądać w jaskini”. Myślałem, że to przyciągnie turystów, ale okazało się, że nie.

— Jak pan to tutaj wtaszczył, człowieku? — spytał Leo Nation. - Otwór jaskini jest przecież za mały.

— To już tu stało, razem z rolkami, kiedy piętnaście lat temu przerąbałem wejście, aby się tu dostać.

— A więc obraz musiał tu być bardzo długo, a ściana powstała później…

— Nie, nie bardzo długo. Kurtyny wapienne tworzą się szybko, zwłaszcza jeżeli woda dosłownie kapie ze skały, tak jak tutaj. Ta rzecz mogła tu być wniesiona nie dawniej niż pięćset lat temu. Owszem, chętnie ją panu sprzedam. Wyłamię nawet kawałek ściany, żeby móc to wyciągnąć. I tak muszę powiększyć wejście dla zwiedzających. Turyści nie lubią wczołgiwać się do jaskiń. Nie rozumiem dlaczego. Ja zawsze lubiłem wczołgiwać się do jaskiń.

Ten fragment panoramy był jednym z najdroższych, jakie Leon Nation zakupił. Zapłaciłby jeszcze drożej, gdyby zdradził się ze swym zainteresowaniem dla pewnych scen widocznych za drzewami. Nationowi serce podskoczyło do gardła, gdy dostrzegł tę scenę, ale musiał połknąć je z powrotem i zachować kamienne oblicze. To był fragment ze słoniami nad Missisipi.

Słonie (Mamut americanum) były ściślej mówiąc mastodontami. Leo wiedział to od Charlesa Longbanka. Najważniejsze, iż miał wreszcie słonie: jeden z kluczowych fragmentów łamigłówki.

Dużo obrazów można znaleźć w Meksyku. Wszystko, co nabiera patyny, przecieka w końcu do Meksyku. Leo Nation rozmawiał z bogatym mieszkańcem Meksyku, Indianinem jak i on.

— Nie, nie wiem, skąd przywędrował Długi Obraz — powiedział Meksykanin — ale wiem, że przybył do nas z północy, skądś znad brzegów Missisipi. W czasach De Soto, a więc niespełna pięćset lat temu, krążyły jeszcze indiańskie legendy o Długich Obrazach, których on nie rozumiał. Wy, z północy, jesteście jak dzieci. Nawet plemiona pamiętające, jak Kaddosi, nie sięgają pamięcią głębiej niż na pięćset lat.

My mamy lepszą pamięć. W tej sprawie jednak wiemy tylko tyle, że każda z naszych wielkich rodzin wzięła ze sobą kawałek Długiego Obrazu, kiedy ruszyliśmy do Meksyku. Było to może z osiemset lat temu i przybyliśmy wówczas na południe jako zdobywcy. Te obrazy są teraz jak skarby dla starych wielkich indiańskich rodzin, jak ukryte skarby, są pamiątką po jednym z naszych poprzednich miejsc zamieszkania. Inni członkowie starych rodzin nie zechcą z panem o nich rozmawiać. Będą nawet zaprzeczać, że je mają. Ja mówię z panem o tym, pokazuję to panu, a nawet daję to panu, ponieważ jestem heretykiem, człowiekiem zgorzkniałym i innym niż wszyscy.

— Czy stare indiańskie podania, Don Caetano, mówią, skąd się wziął Długi Obraz i kto go namalował?

— Oczywiście. Mówią, że malowała je bardzo dziwna olbrzymia istota, która nazywała się (i tu niech pan uważa) Wielki Malarz Obrazu Brzegu Rzeki. Myślę, że bardzo to panu pomoże. Co zaś do kiepskich imitacji, to niesłusznie ma je pan w takiej pogardzie. Nie są tym, za co je pan uważa i nie były robione dla zysku. Te marne naśladownictwa powstały w Meksyku, podczas gdy lśniące oryginały pochodzą ze Stanów. Malowano je dla nowych wielkich rodzin, które małpowały stare wielkie rodziny w nadziei, że zapewni im to powodzenie i uczestnictwo w pradawnym dziedzictwie przodków. Ponieważ sam niedawno przestałem małpować inne wielkie rodziny, więc dobrze rozumiem te imitacje. Pech chciał, iż sporządzono je późno, w okresie upadku sztuk, lecz kontrast w stosunku do oryginału zawsze byłby równie rażący: każda sztuka musiałaby się wydać bezsilna wobec tej, jaką rozporządzał Wielki Malarz Obrazu Brzegu Rzeki.

Niektóre z tych marnych imitacji zostały zrabowane przez amerykańskich żołnierzy wraz z innymi skarbami rodzinnymi w czasie Wojny Meksykańskiej. Z rąk grabieżców obrazy trafiły do ubiegłowiecznych wesołych miasteczek w Stanach. - Don Caetano, czy wie pan, że fragmenty obrazu wytrzymują każde powiększenie, że są na nich szczegóły niezwykle małe, niedostrzegalne gołym okiem?

— Cieszę się, że pan to potwierdza. Dotychczas wierzyłem w to na słowo, ale moja wiara była zbyt chwiejna, abym ją wystawił na próbę. Tak, my zawsze byliśmy przekonani, że te obrazy kryją w sobie nieznane głębie.

— Dlaczego tu widać meksykańskie dzikie świnie, Don Caetano? Wygląda na to, że ten fragment ma w sobie coś meksykańskiego.

— Nie, panie Nation. Pekari zamieszkiwało całą Amerykę aż do lodów Północy. Później wszędzie, z wyjątkiem naszych lasów, wyparły je świnie europejskie. Chce pan ten obraz? Każę go służbie zapakować i wysłać na pański adres.

— Chętnie coś panu zapłacę za niego, oczywiście… — Nie, daję go panu w prezencie. Pan mi się podoba. Niech pan bierze i Bóg z panem! I jeszcze na pożegnanie… Skoro zbiera pan kurioza, to może zainteresują pana te błyskotki. Myślę, że to tylko bezwartościowe granaty, ale czy nie są ładne?

Granaty? To nie były granaty. Bezwartościowe? To dlaczego Nationowi pociemniało w oczach, a serce podeszło mu do gardła? Z uwielbieniem obracał kamienie w drżących palcach. I kiedy Don Caetano oddał mu je za symboliczną cenę tysiąca dolarów, nie posiadał się z radości.

A jednak to rzeczywiście były bezwartościowe granaty. A co pomyślał sobie Leo Nation w owej decydującej chwili? I jaki urok rzucił na niego Don Caetano, że tak się pomylił?

No, cóż, zysk i strata chodzą w parze. Zresztą Don Caetano naprawdę wysłał obraz na swój koszt.

* * *

Po pięciu miesiącach wędrówek i poszukiwań Leo Nation wrócił do domu.

— Wytrzymałam bez ciebie pięć miesięcy — powiedziała Ginger. - Ale nie wytrzymałabym sześciu miesięcy, a już na pewno siedmiu. Żartowałam. Nie zadawałam się z żadnymi mężczyznami. Kazałam cieśli zbudować nową stodołę na obrazy, które przysłałeś. Było ich przeszło pięćdziesiąt.

Leo Nation sprowadził swego przyjaciela Charlesa Longbanka.

— Pięćdziesiąt siedem nowych — powiedział Leo. - To razem sześćdziesiąt z tymi, które miałem wcześniej. Sądzę, że mam teraz sześćdziesiąt mil brzegu rzeki. Przeanalizuj je, Charley. Wyłuskaj z nich jakoś dane i przepuść je przez swoje komputery. Przede wszystkim chcę wiedzieć, w jakiej kolejności idą po sobie z południa na północ i jak duże są między nimi przerwy.

— Leo, usiłowałem ci już wytłumaczyć, że to jest możliwe — założywszy ich autentyczność — tylko wówczas, jeżeli wszystkie były zrobione o tej samej godzinie i tego samego dnia.

— Załóżmy to, Charley. Obrazy były zrobione w tym samym czasie, a w każdym razie przyjmiemy, że były. Będziemy pracować opierając się na tym założeniu. - Leo… — ja miałem przez cały czas nadzieję, że nie uda ci się odnaleźć tych obrazów. Nadal uważam, że nie powinniśmy się nimi zajmować. - Co do mnie, to miałem przez cały czas nadzieję, że mi się uda i moja nadzieja okazała się mocniejsza. Czyżbyś bał się duchów? Ja stykam się z nimi bez przerwy. Tylko dzięki nim mamy jakiś powiew w tym upale.

— Boję się tego, Leo. Dobrze, sprowadzę tu jutro aparaturę, ale boję się. Do diabła, Leo, kto tu mógł być?

— Nie było nikogo — zaprotestowała Ginger. - Powiadam panu, że żartowałam i że inni mężczyźni mnie nie interesują.

Następnego dnia Charles Longbank sprowadził aparaturę. Wyglądał nie najlepiej, nieco jakby skacowany, zdenerwowany i ciągle oglądał się za siebie, jakby mu zmora siedziała na karku. Mimo to pracował przez kilka dni filmując kolejno fragmenty obrazu. Następnie miał zaprogramować swój komputer i nakarmić go danymi z taśmy filmowej.

— Jest coś jakby cień, jak lekki obłok na niektórych obrazach — powiedział Leo Nation. - Czy zastanawiałeś się, co to może być, Charley?

— Słuchaj, Leo, wczoraj w nocy wstałem i przebiegłem ze dwie mile po tej twojej kamienistej drodze, żeby się trochę otrząsnąć. Zdjął mnie strach, bo zacząłem się domyślać, czym są te rzadkie obłoki. Na Boga, Leo, kto tu był?

Charles Longbank zabrał taśmy do miasta i przepuścił je przez swoje komputery.

Po kilku dniach wrócił z wynikami.

— Leo, to mnie przeraża coraz bardziej — powiedział i rzeczywiście wyglądał, jakby upiory dobrze go wzięły w obroty. - Dajmy lepiej temu spokój. Chętnie ci nawet zwrócę zaliczkę.

— Nie, człowieku, nie. Wziąłeś zaliczkę, więc jesteś zaliczony. Czy ustaliłeś właściwą kolejność obrazów?

— Tak, masz tu kolejność z południa na północ. Ale nie rób tego, Leo, nie rób tego.

— Zaraz je poprzerzucam i ustawię we właściwej kolejności. Za godzinę będę gotów.

I po godzinie był gotów.

— Dobrze, teraz obejrzymy najpierw południowy odcinek, a potem północny.

— Nie, Leo, nie, nie! Nie rób tego.

— Dlaczego?

— Bo mnie to przeraża. One rzeczywiście układają się w pewien ciąg. Wygląda na to, że naprawdę były zrobione tego samego dnia, o tej samej godzinie. Kto tu był, Leo? Czuję, że jakiś olbrzym zagląda mi przez ramię.

— Tak, musiał być wielki, prawda, Charley? Ale był dobrym artystą, artyści zaś mają prawo do małych dziwactw. Ja też mam często uczucie, że ktoś zagląda mi przez ramię.

Leo Nation puścił południowy odcinek Długiego Obrazu. Był na nim ląd i woda; wysepki, starorzecza i bagna, odnogi j fale oceanu zmieszane z mulistą rzeką.

— Owszem, ładne, ale to nie jest Missisipi — odezwał się Leo, patrząc na przewijający się obraz. - Poznałbym ją nie wiem po ilu latach. To jest ta druga rzeka.

— Tak — jęknął Charles Longbank. - To jest Atchafalaya. Dzięki porównaniu wysokości kątowej słońca na tych odcinkach, które udało się ściśle zidentyfikować, komputer umiejscowił dokładnie wszystkie fragmenty. To jest rzeka Atchafalaya, która w geologicznej przeszłości wielokrotnie stanowiła główne ujście Missisipi. Ale skąd on mógł o tym wiedzieć, jeżeli go tu wówczas nie było? Boję się, Leo. Znowu czuję potwora za plecami.

— Słuchaj, Charley, człowiek powinien się dobrze przestraszyć przynajmniej raz dziennie, żeby potem dobrze spać w nocy. Co do mnie, to jestem przestraszony co najmniej od tygodnia, ale czuję sympatię do tego wielkiego faceta. No więc to byłby koniec, a teraz zobaczymy drugi, północny. Tak, Charley. Przeraża cię to, że te obrazy są prawdziwe. A ja się zastanawiam, dlaczego on musi patrzeć nam przez ramię, kiedy je oglądamy. Jeżeli on jest tym, o kim myślę, to przecież zna je wszystkie.

Leo Nation puścił ostatni północny fragment obrazu.

— Jak daleko na północ sięga ten odcinek? — spytał. - W przybliżeniu na wysokości późniejszych rzek Cedar i Iowa.

— I to jest najdalszy? W takim razie brakuje mi jednej trzeciej długości rzeki w północnym biegu.

— Tak, ten odcinek sięga najdalej na północ, Leo. To jest ostatni fragment.

— Co to, na tym fragmencie też chmura? Co powiesz, Charley? Bardzo mroźna scena, jak na wiosnę nad Missisipi.

— Wyglądasz, jakby ci było niedobrze, Charley — powiedziała Ginger Nation. - Czy nie myślisz, że trochę whisky z krwią oposa dobrze ci zrobi?

— Czy nie mógłbym dostać whisky bez dodatków? Zresztą niech będzie, może to jest to, czego potrzebuję. Pośpiesz się, Ginger.

— Nadal nie rozumiem, jak obraz może być aż tak doskonały? — zastanawiał ’się Leo.

— Jeszcze nie rozumiesz, Leo? — powiedział Gharley i przebiegł go dreszcz. - To nie jest obraz.

— Mówiłam wam to od początku, ale nie słuchaliście — odezwała się Ginger Nation. - Mówiłam, że to nie jest płótno ani farby tylko obraz. I Leo powiedział to samo, a potem zapomniał. Wypij to, Charley.

Charles Longbank pił leczniczą mieszankę dobrej whisky z krwią oposa, patrząc na przewijający się północny odcinek rzeki.

— Znowu cień na obrazie — powiedział Leo. - Wygląda, jak wielka plama w powietrzu między nami a brzegiem.

— Będzie ich więcej — jęknął Charley. - To znaczy, że zbliżamy się do końca. Kim o n i byli, Leo? Jak dawno temu to się działo? Zresztą obawiam się, że na to ostatnie pytanie znam odpowiedź, ale przecież wtedy nie mogło jeszcze być ludzi, prawda? Słuchaj, jeżeli to był tylko marny druk reklamowy, to dlaczego oni wciąż jeszcze unoszą się w powietrzu? — Spokojnie, Charley, spokojnie. Spójrz, rzeka jest coraz bardziej spieniona. Czy nie mógłbyś tego wszystkiego skopiować na mikrofilmie i przeanalizować w swoich komputerach? — Na Boga, Leo, przecież to już jest… — Hej, co to za mgła? I co to za masa bieleje we mgle? — To lodowiec, ty zakuta pało, lodowiec! — jęknął Charley Longbank. I najdalej na północ wysunięty odcinek Długiego Obrazu dobiegł końca. - Zrób nam jeszcze trochę dobrej whisky z krwią oposa, Ginger — powiedział Leo Nation. - Zdaje się, że wszystkim nam to dobrze zrobi.

— Więc to jest takie stare? — spytał Leo w chwilę później, kiedy wszyscy z trudem łapali oddech po wypiciu piekielnej mieszanki.

— Tak, to jest takie stare — odparł drżącym głosem Charles Longbank. - Ale powiedz, kto tu był, Charley?

— Mówiłeś, że to już jest co?…

- Że to już jest mikrofilm, Leo. Dla nich. Odrzucona rolka, jak sądzę.

— Mogę zrozumieć, dlaczego whisky z krwią oposa nie przyjęła się jako napój — powiedział Leo. - Czy były tu wtedy oposy?

— Oposy były. Nas jeszcze nie było — zadrżał Charles Longbank. - Ale znowu mam uczucie, że coś większego od oposa węszy wokół nas swoim znacznie większym nochalem.

Charlesem Longbankiem wstrząsnął dreszcz. Niewiele brakowało, aby stracił panowanie nad sobą. - A te chmury na filmie, Charley, co to może być? - spytał Leo Nation.

I Charles Longbank stracił panowanie nad sobą.

— Boże Wszechmogący — jęknął rozlatanymi wargami. - Chciałbym, żeby to były chmury. Kim oni byli, powiedz, kim oni byli? — Zimno mi, Charley — powiedział Leo Nation. - Skądś tu powiało diabelnym chłodem.

Ślady na taśmie filmowej… przypominające coś dobrze znanego, ale o wiele za duże: linie papilarne o średnicy osiemnastu stóp…


Przełożył z angielskiego Lech Jęczmyk

Загрузка...