Zadźwięczał dzwonek u drzwi.
Hal Page zajmował się właśnie ostatnimi przygotowaniami: po pierwsze — dokładnie przeglądał całe mieszkanie sprawdzając, czy wszystko jest gotowe do tego absolutnie szałowego przyjęcia, jakie się miało odbyć; po drugie — nie mógł się zdecydować, gdzie ukryć ostrzeżenie. Najchętniej by je zniszczył, ale gdy podszedł do wlotu pochłaniacza i otworzył go, pozwalając, aby lekki powiew odoru z odległych pieców krematoryjnych zmieszał się z mocnym zapachem perfum unoszącym się w powietrzu — zmienił zdanie. Brakowało mu właśnie dotyku czegoś konkretnego, jakiegoś szelestu, aby doprowadzić swój zamiar do końca.
Podczas przyjęcia nic w mieszkaniu nie mogło pozostać nietknięte. Był znany z lekkomyślności — goście brali więc za punkt honoru, aby odnaleźć i zniszczyć wszystko, co posiadał najcenniejszego, by zmusić go do bicia następnych rekordów, kiedy bałagan był już uprzątnięty i zastąpiono zniszczone przedmioty nowymi. Nie chciał jednak, by się ktokolwiek domyślał powodu, dla którego wydawał tak olbrzymie przyjęcie w zupełnie przypadkowo wybranym dniu. Gdyby się ktoś zorientował, że Hal dostał ostrzeżenie, rozeszłoby się to jak wieść o zarazie i spędziłby dzisiejszy wieczór samotnie, wpatrując się w nicość z uczuciem strachu, które jak zimna dłoń podpełza powoli ku sercu.
— A niech to jasna cholera! — powiedział głośno, spiesznie wpychając ostrzeżenie do kieszonki ukrytej w fałdach luźnej, jedwabnej koszuli. Machinalnie spojrzał na zegarek, chociaż wiedział, że dzwonek rozległ się dwadzieścia minut przed czasem. Był to najdroższy zegarek na świecie; kosztował go całe cztery lata. Nosił go z tyłu wskazującego palca lewej ręki. Zegarek odmierzał okres rozpadu mikroskopijnego grana radu.
Dzwonek zabrzmiał znowu. Hal podjął decyzję. Czy ukrycie ostrzeżenia miało jakikolwiek sens? Każde słowo dobrze mu się wryło w pamięć, a treść można było wyrazić jednym strasznym słowem: j u t r o!
Ale ponieważ nie zamierza tu zostać, a jutro pewnie już żyć nie będzie — co go jeszcze powstrzymuje przed zniszczeniem kawałka papieru?
Wrzucił go do pochłaniacza, tak jak miał to zamiar zrobić na początku. Ten gest przyniósł mu poczucie spokoju, świadomość palenia za sobą mostów. Pewnym, lekkim krokiem poszedł otworzyć drzwi.
— Przyszedłeś dosyć wcześnie, ale to nic, wejdź! Nie ma sensu zwlekać z…
Tyle zdążył powiedzieć, zanim się zorientował, że mężczyzna stojący naprzeciwko niego — trochę starszy niż on, tak na oko trzydziestopięcioletni, szczupły, o posępnej twarzy i jasnych oczach — był ubrany w czerń, w kolor, jaki nosili tylko dorośli. Krzywiąc się z niesmakiem, chciał zamknąć drzwi. Marzył, aby je można było zatrzasnąć z hukiem.
— Chwileczkę — powiedział miękko przybysz. - Nie przypominasz mnie sobie, Hal?
Page zawahał się. Przemógł się wreszcie na tyle, aby spojrzeć na twarz nieznajomego w czarnym stroju jak na twarz konkretnego człowieka, a nie tylko jak na anonimową maskę osoby dorosłej. To pobudziło jego pamięć. Powiedział: — No tak, na przyjęciu u… Jak się nazywała ta dziewczyna?
— Karen Sottine, ale to nie ma znaczenia. Powinieneś raczej spytać, jak ja się nazywam. Jestem Thomas Dobson. - Mężczyzna umilkł. Spojrzenie miał ostre i przenikliwe. - No co, czy mam tak stać tutaj, gdzie każdy kto przechodzi korytarzem może mnie zobaczyć? Czy chcesz, żeby ludzie zaczęli się zastanawiać, dlaczego dorosły składa wizytę zawodowemu młodzieńcowi? Bo widzisz, ja wiem o tym ostrzeżeniu i znam powód, dla którego urządzasz dziś wieczorem tak wystawne przyjęcie. - Mam nadzieje, że nie zostaniesz — wybuchnął Page. - Powiedziałem „wejdź”, ale nie miałem na myśli, do cholery…
— Nie, skądże — Dobsonowi udało się zawrzeć w tym krótkim zaprzeczeniu nieskończenie wiele pogardy. Page chciał jakoś zareagować na zniewagę, ale nie zdążył, bo Dobson ciągnął dalej: — Twoi goście spóźnią się co najmniej pół godziny. Wiesz o tym dobrze. Przyjdą, by móc chociaż zerknąć na legendarnego Hala Page’a, który lubił hazard i któremu to uchodziło na sucho, a swoim przykładem pociągał za sobą wielu innych.
Page odzyskał panowanie nad sobą i wykonał ironiczny ukłon.
— A więc przyszedłeś tu po to, żeby mnie zobaczyć, tak? Żeby dowiedzieć się, co mogłeś mieć, a co nigdy nie stało się twoim udziałem? W takim razie wejdź! - Baw się dziś na mój rachunek!
Patetycznym gestem zaprosił Dobsona do środka, pokazując mnóstwo przysmaków, którymi zapełniony był pokój; aby zrobić im miejsce, antyki i dzieła sztuki zepchnięto w kąt. - Szampana? Prawdziwego szampana z Francji? Może kawioru? Języczki skowronków? Założą się, że nigdy tego nie jadłeś. Bierz, co chcesz, ja płacę! - I dodał po chwili: — Ale pospiesz się!
— Dziękuję — powiedział Dobson i wziął grzankę, żeby nałożyć sobie czerwonego kawioru. - Wiesz — dodał z zadumą w głosie, gdy połknął pierwszy kęs — szkoda, że nie potrafisz naprawdę docenić takich rzeczy, że widzisz w nich tylko cegiełki, które podbudowują twoje gigantyczne ego.
— Ale mnie to sprawia przyjemność — odciął się Page. - A ty nie jesteś w stanie niczym się cieszyć! Mój Boże, nawet wtedy, gdy cię spotkałem po raz pierwszy, tak, to było chyba pięć lat temu, nawet wtedy nie umiałeś używać życia. Siedziałeś jak zjawa, pogrążony w rozmyślaniach, i szafowałeś filozoficznymi frazesami, których nikt nie słuchał…
— Ty słuchałeś — Dobson nałożył sobie następną porcję kawioru.
— Tylko dlatego, że nie wierzyłem, że rzeczywiście istniejesz — mruknął Page. - Siedziałeś tam i bardzo długo mówiłeś, chociaż ta ładna dziewczyna robiła do ciebie oko. Ta z rudymi włosami i ustami, które… No, mniejsza o to. I tak ją w końcu dopadłem.
— Wiem, mówiła mi — Dobson przełknął ostatni kęs grzanki i rozparł się w miękkim krześle. Przelotny uśmiech zagościł na jego twarzy.
— To ona się jeszcze tobą interesowała? — Page’owi w pierwszej chwili trudno było w to uwierzyć.
— Pobraliśmy się — powiedział Dobson — jest to chyba coś, co by ci specjalnie nie odpowiadało.
— No jasne — powiedział krótko Page. - Nigdy nie dałbym się usidlić w ten sposób! Miała cholernie fajne ciało, ale głowę całkowicie zaśmieconą tymi samymi bzdurami, które wygadywałeś przez cały wieczór… A jednak, wiesz, wydaje mi się, że powinienem ci być wdzięczny. Aż do tego momentu byłem jednym z wielu, brałem za dobrą monetę wszystkie nabożne frazesy, którymi mnie karmiono w szkole. Spojrzałem na ciebie i pomyślałem — niech to diabli, jeżeli mam zostać urobiony na taką samą modłę jak ty, to wolę najpierw użyć życia. I… no tak! Zaraz następnego dnia poszedłem i po raz pierwszy kupiłem sobie coś, co kosztowało cały rok. Poczułem się wspaniale. I tak to się zaczęło.
— Odpowiedz mi na jedno pytanie — Dobson uniósł głowę i popatrzył na Page’a z wyraźnie szczerym zainteresowaniem. - Czy nic nie czułeś, gdy twój dług przekroczył stulecie?
— Ależ tak! — Page zaśmiał się cierpko. - Czułem, że wreszcie oddycham pełną piersią.
— Nic poza tym? — indagował Dobson.
— Wiem, o co ci chodzi. Chcesz spytać, czy nie bałem się, że przyjdą i usuną mi ziemię spod stóp? Nie, do diabła! Wy, dorośli, bierzecie wszystko zbyt serio. Minimum trzydzieści lat bezpłatnego kredytu — tylko tyle wam mówią. To fakt, nie czułem się najlepiej tego dnia, kiedy się obudziłem i stwierdziłem, że przekroczyłem trzydziestkę o tydzień — tak jakoś straciłem rachubę czasu na przyjęciu w pewną sobotę. Ciągnąłem to jednak coraz dalej i dalej i oto efekt. Trzydzieści dwa lata, jeden miesiąc i cztery dni… — Dosyć — powiedział Dobson spokojnie i sięgnął po następną porcję czerwonego kawioru. Page poczerwieniał.
— Co oni teraz z tym zrobią? Mój dług wynosi już prawie trzysta lat, i nic, do cholery, na to nie można poradzić. Wszystko zostało wydane lub też będzie wydane do świtu dnia jutrzejszego.
— A w zamian za to czym się możesz pochwalić?
— Mogę się pochwalić tym, co ci zresztą każdy potwierdzi: mam silniejszy charakter od ciebie — nie przerażały mnie konsekwencje. Nie zawróciłem z obranej drogi i nie stałem się dorosłym przed wyznaczonym terminem, by gdy po mnie przyjdą — pójść przymilając się i wołając: „Spójrzcie, zachowuję się już tak, jakbym był jednym z was! Proszę, bądźcie dla mnie dobrzy!”
Nagła myśl spowodowała, że przerwał potok słów. Podniósł oskarżające palec. - No dobra, a skąd wiedziałeś o…
Zamilkł, przestraszony tym razem nie na żarty.
— Nie, nie przyszedłem tu po to, żeby cię gdziekolwiek zaciągać siłą, jeżeli tego się obawiasz — powiedział spokojnie Dobson. - Moja misja tego nie wymaga. Jeżeli chodzi o ścisłość, to kazano mi przyjść do ciebie i upewnić się, czy pojmujesz, jaką odpowiedzialność pociągają za sobą przywileje, którymi się cieszyłeś.
— Ależ pojmuję je doskonale — powiedział Page i ruszył w kierunku drzwi. - No to może byś już sobie poszedł i pozwolił mi się zabawić ten ostatni raz.
— Przepraszam. - W głosie Dobsona brzmiał niekłamany żal, ale Page doszukiwał się ironii w jego oczach o ciemnej oprawie. - Muszę wykonać zadanie, jakiego się podjąłem, i jeżeli nie skończę przed nadejściem twoich gości, to po prostu będę tu tkwił tak długo, dopóki tego nie dokonam. Masz więc do wyboru: albo siedzieć i słuchać teraz, albo siedzieć i słuchać później — bo już nikt nie będzie ci dotrzymywał towarzystwa. Plotka zacznie krążyć. A wiesz, jak przesądni są członkowie twojego klanu, jeżeli w grę wchodzi ktoś, kto otrzymał ostrzeżenie. Tak jakby nosił w sobie zarazki śmiertelnej choroby.
Ta drwina trafiła do Page’a pomimo rozdrażnienia. Sam to przedtem porównywał w myślach do zarazy. Opadł na fotel naprzeciwko Dobsona i westchnął.
— Miałbym ochotę wziąć i wepchnąć tę twoją kołtuńską gębę do pochłaniacza, ale… No dobra, wal dalej, byle szybko!
Dobson spokojnie złożył ręce na kolanach.
— Wątpię — zaczął — czy zetknąłeś się z klasykami literatury podczas swego kosztownego i burzliwego życia. Może gdybyś się tym zainteresował, byłbyś w stanie lepiej uświadomić sobie sytuację, w jakiej się znajdujesz, szczególnie gdybyś przeczytał kilka książek dramaturga Shawa. Początek dwudziestego wieku. Czy to ci coś mówi?
— Dojdź wreszcie do sedna sprawy! Dostałem ostrzeżenie i nie mam ochoty, żeby mnie zanudzano właśnie dziś wieczorem!
— Nudzić się to ty potrafisz, prawda? To chyba trochę nie fair… No, właściwie to chciałem ci zrobić piękny, zwięzły wykład na temat współczesnej struktury ekonomicznej, co może miałoby dosyć wątpliwą wartość, ale kto wie? Shaw powiedział podobno u schyłku życia, że młodość jest piękna; jaka szkoda, że trzeba ją było zmarnować na młodych! Bo jego pogląd — jak to obszerniej wyjaśnia w „Z powrotem do Matuzalema” — jest taki, że „tylko mądrość nabyta wraz z przeżytymi latami umożliwiłaby człowiekowi maksymalne wykorzystanie energii młodości”.
Dobson rzucił okiem na pokój, tak jakby objął umysłem całość, podsumował i zdyskwalifikował wszystko, za co Page zaryzykował trzy stulecia. Page zadrżał i ostro ponaglił go do kończenia pogadanki.
Dobson ożywił się.
— Dobrze. A więc, nawet żyjąc w takim zamkniętym, psychicznie kazirodczym kręgu kompanów od zabaw musiałeś słyszeć o tym, że skolonizowaliśmy jeszcze dwie planety naszego układu, i że wyruszamy na podbój planet innych układów?
— Chyba było coś na ten temat w trójwizji — powiedział Page z ironią w głosie.
— No tak. Co więcej, mamy wysoką stopę życiową opartą na racjonalnej bazie ekonomicznej, którą uważamy za jedyne prawdziwe i niezawodne kryterium obliczania kosztu zainwestowanej energii ludzkiej.
— Moje życie kosztowało mnie trzysta lat — mruknął Page. - Czy masz dla mnie może jakieś mniej zwietrzałe nowości?
— Bądź cierpliwy! — Dobson podniósł swą szczupłą rękę. - Jak ci już mówiłem, zobowiązano mnie do wykonania tego zadania. Nawet gdybym musiał przez te twoje przerywniki strawić na tym całą noc.
— To już słyszałem! Według mnie taki wykład na tematy aktualne nie ma żadnego sensu. Czy to znaczy, że chcesz mnie jakoś przygotować do wiadomości, że mają mnie wysłać na Marsa albo gdzie indziej, żebym wypruwał z siebie żyły przy cholernych konstrukcjach? — Też pewnie było coś na ten temat w trójwizji — podsunął Dobson z kwaśną uprzejmością. - Nie, nie wyślą cię na Marsa. Praca jest już tam prawie na etapie automatyzacji, a w przyszłości znajdzie się tam miejsce tylko dla ludzi z kwalifikacjami. Czy dasz mi kiedyś dojść wreszcie do sedna sprawy, czy może tak bardzo lubisz brzmienie własnego głosu, że wolałbyś zaczekać z tym do rana?
Page wzruszył ramionami i opadł na oparcie krzesła.
— Dziękuję — powiedział Dobson. - Podczas ostatniego roku nauki w szkole, kiedy powinieneś już w zasadzie być na tyle dorosły, aby móc podjąć jakąś rozumną decyzję, pouczono cię o formach współczesnego społeczeństwa. Powiedziano ci na przykład o kredycie, którym możesz dysponować przynajmniej do ukończenia trzydziestki, i że ten kredyt się spłaca, jak zresztą każdy wydatek obecnie, opierając się na standardowej skali indywidualnej pracy. Chodzi tylko o czas. Oczywiście nie ma mowy o tym, żeby człowieka niezdolnego do wysoko wykwalifikowanej pracy zmuszano, by zwracał wiele lat niewykwalifikowanej harówki — tylko po to, aby rachunki się zgadzały. Jesteśmy bardzo bogaci. Nie musimy być małostkowi w takich sprawach.
Powiedziano ci, na jakiej zasadzie opiera się ten system. Mówiono ci też — i jak większość dorastających z pewnością nie wierzyłeś — że nie kończące się pasmo przyjemności i pozwalania sobie na wszystko stanie się w końcu nudne, i sadzono, że do chwili otrzymania ostrzeżenia o spłacie społeczeństwu kredytu, który zaciągnąłeś, będziesz chciał zrobić bardziej konstruktywny użytek ze swojego życia. Powiedziano ci wprawdzie, że to tylko od ciebie zależy. Istnieje pewne nieprzenośne minimum kredytu, z którego może korzystać każdy do końca życia, tak że używając życia oszczędnie, można praktycznie w nieskończoność być panem własnego losu. Tę drogę obierają głównie ludzie o buntowniczym i twórczym usposobieniu, ci, którzy wolą raczej uprawiać działkę ziemi na skraju pustyni i malować zachody słońca niż podjąć regularne stanowisko dorosłego w społeczeństwie. Nawiasem mówiąc, nie zamierzam krytykować tych ludzi; cały model ewolucji naszego gatunku dążył do rozwinięcia naturalnej dla człowieka zdolności do przedłużania okresu zabawy coraz dalej, w wiek dorosły.
Nienawykły do siedzenia i słuchania Page zaczął się denerwować.
— Oczywiście, że mi o tym wszystkim powiedziano — wybuchnął ze złością — ale nie byłem przekonany i nadal nie jestem! Żyje mi się cholernie fajnie i żeby mnie ktoś teraz samowolnie brał za głowę i…
— Nie samowolnie — wtrącił Dobson z emocją w głosie, jakiej Page dotąd u niego nie zaobserwował. - Uprzedzano cię, nawet jeżeli nie zwracałeś na to uwagi.
— O czym uprzedzano? Że, jak to ująłeś, „nie kończące się pasmo przyjemności” skończy się tym, że będę znudzony! Do diabła! Jedyne chwile, kiedy się naprawdę nudzę, to takie chwile jak ta — gdy jakiś zacofany dorosły zaczyna mi prawić morały! — Wstał i poszedł nalać sobie brandy.
— Fakt pozostaje faktem — ciągnął dalej. - Nie dam się tak łatwo ogłupić jak większość ludzi. Czy wiesz, że oni się prawie mnie boją? Tak jakbym zrobił coś specjalnego! A ja po prostu przejrzałem na wylot te głupoty o „moim długu wobec społeczeństwa”! I jak się już przyznałem, nie czułem się za dobrze, gdy sobie uświadomiłem, że dobiłem trzydziestki z długiem sięgającym trzech stuleci. Później odzyskałem równowagę. Bylibyście przerażeni, gdybyście dopadli mnie właśnie wtedy, tego dnia, w którym przekroczyłem dozwolony limit. Ludzie powiedzieliby: „To oszustwo! Hal Page dostał ostrzeżenie, bo używał życia tak, jak chciał, i miał w nosie czas, który zużył. Do licha, jeżeli z nami też tak w końcu postąpią — to używajmy, dopóki się da”. Czy nie tak? — odwrócił się do Dobsona z wyzwaniem w oczach.
— Myślisz, że całe twoje pokolenie wydaje kredyt tak, jak ty — powiedział półgłosem Dobson. - Naprawdę myślisz, że to miałoby jakieś znaczenie? Mówiłem ci już, że jesteśmy bogaci. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo bogaci! Nauczyliśmy się niczego nie marnować, musieliśmy się tego nauczyć! Gdyby każdy z gości, których przyjmowałeś na swoich wystrzałowych przyjęciach, gdyby każdy gość na każdym przyjęciu, na którym byłeś — gdyby nawet całe twoje pokolenie zdecydowało się szafować wydatkami tak swobodnie i rozrzutnie jak ty — to, aby to wyrównać, trzeba by po prostu przeliczyć ich wydatki na efektywną pracę, której mielibyśmy pełne prawo od nich wymagać w ciągu następnych lat ich życia. Ale jesteśmy nieprawdopodobnie bogaci, Hal! Ostatnio rzadko nawet wysyłamy ludziom ostrzeżenia. Na ogół po przekroczeniu trzydziestki stają się niespokojni — tracą zainteresowanie samym „pasmem przyjemności” i pewnego dnia przychodzą i proszą, żeby im wynaleźć jakieś prawdziwe zajęcie. Sam postąpiłem w ten sposób.
— Ale ja nie jestem taki, jak ty — chrapliwym głosem powiedział Page. Pogarda, jaką chciał zawrzeć w tym stwierdzeniu, zabrzmiała sztucznie.
— Ciągle jednak chodzi tu o sedno sprawy — przerwał Dobson. - Wykorzystując zasoby, które są do naszej dyspozycji, napotykamy trudności. Na dziesięć osób dobijających obecnie do trzydziestki, dziewięć straciło już ochotę na przelotne przyjemności; zaczęli studiować lub też zajęli się badaniami naukowymi na małą skalę, niektórzy postanowili założyć rodzinę — jednym słowem zachowali się jak dorośli. A my teraz musimy sobie radzić z tym kolosalnym napływem twórczej energii, pokierować nią, starać się wykorzystać jak najlepiej… Dlatego właśnie wyruszamy do gwiazd. Upłynie jeszcze cholernie dużo czasu, zanim lot na gwiazdy stanie się czymś tak zwyczajnym jak podróż na Księżyc. Przyda się to jednak bardzo — po prostu, aby nie zmarnować tej energii, którą społeczeństwo aż tryska.
— Skończyłeś? - burknął Page. Wychylił brandy do dna i nalał sobie następną szklaneczkę.
— Jeszcze nie. Próbuję ci właśnie wytłumaczyć, że nie możemy sobie pozwolić na brak kontroli. Nie możemy na przykład podwyższyć granicy wieku do trzydziestu pięciu lat tylko po to, aby zelżał napór chętnych do podjęcia dorosłego życia.
— Nie miałbym nic przeciwko temu! — wybuchnął Page, myśląc o tym potwornym ostrzeżeniu, które wrzucił do pochłaniacza: Jutro kończy się okres pełnego, darmowego kredytu…
— Większość ludzi z trudem wytrzymuje trzydzieści lat nieróbstwa. - Dobson podniósł brew. - Przecież o tym ci właśnie mówiłem przed chwilą.
— Wszystko już słyszałem! Mam tego powyżej uszu! Nic nowego już nie wymyślisz. Więc może skierowałbyś się łaskawie w stronę drzwi? — Page jednym haustem przełknął następną porcję brandy.
— Tak — westchnął Dobson i szykował się do wstania. - Wszystko już słyszałeś… Widocznie nie potrafisz wyciągać odpowiednich wniosków. „Nikt nie jest tak głuchy jak ci, którzy nie chcą…” A zresztą, mniejsza o to.
Page patrzył za odchodzącym. Z jego oczu znikła wrogość, kiedy sobie uświadomił, że musi zadać koniecznie jeszcze jedno, ostatnie pytanie. Wypowiedział je na głos trochę wbrew sobie.
— Dobson! Czy wiesz może, co?…
I tu głos mu się załamał — częściowo dlatego, że wstydził się przyznać temu czarno odzianemu intruzowi, że boi się tego, co go czeka, a trochę dlatego, że bał się rzeczywiście.
Posępny gość zatrzymał się i odwrócił.
— Chodzi ci o to, czy wiem, co ci będą kazali robić? Widzisz — ja wiem. Ale nie zostałem upoważniony do wyjawienia ci tego sekretu. - Będą kazali? Myślałem, że istnieje jakaś możliwość swobodnego wyboru! — W głosie Page’a zabrzmiała znów jego zwykła pewność siebie.
— Biedny głupcze — powiedział Dobson. - Jak sądzisz, ile możliwości pozostawia się do wyboru komuś, kto roztrwonił ponad trzysta lat?
I odszedł.
To było jednak wspaniałe przyjęcie. Były tylko dwa przykre momenty: pierwszy, gdy trzeba było wezwać medy-techników, po tym jak rozgorzała bójka między dwoma mężczyznami o jakąś smarkulę, którą Page miał już w zeszłym roku i której nie uważał za wartą zachodu; drugi moment, gdy się zorientował, że krzyczy do tłumu namawiając gości do jeszcze większej swobody w jedzeniu i piciu, i że tańczy z coraz większym zapamiętaniem, a twarze ludzi stają się coraz bardziej przerażone gwałtownością jego zachowania. Powoli się opanował i zatuszował tę chwilę, która ujawniła jego uczucia, chwytając pierwszą z brzegu dziewczynę, by zasypać jej twarz pocałunkami. Nie wolno, aby zaczęto podejrzewać, że zapadł na niego wyrok. Tego wieczoru musi być do ostatniej chwili wśród ludzi, musi słyszeć śmiech i gwar, brzęk tłuczonych bezcennych przedmiotów, pod sobą czuć miękkie, pokryte perlistym, gorącym potem ciało, jedwabną poduszkę — a w uszach echo tego spokojnego, przerażającego głosu Dobsona.
Kiedy o trzeciej nad ranem nic mu nie wyszło z trzecią dziewczyną, zrozumiał, że oto nadchodzi kres.
Nagle odepchnął ją od siebie i wstał z łóżka. Poszedł do łazienki sąsiadującej z pokojem i zamknął za sobą drzwi. Nie było tu na szczęście nikogo, chociaż wcześniej ze trzy lub cztery osoby brały tu razem prysznic i pisały mydłem koloru lawendy nieprzyzwoite wierszyki na ścianach. Jedną ręką przytrzymując się ściany wpatrywał się w swoje odbicie w wielkim zwierciadle sięgającym od podłogi do sufitu. - Po raz ostatni — wyszeptał. - Ale dobrze mnie zapamiętają. Kogoś, kto ich oszukał. - Był to jedyny przejaw jego ambicji.
Nie był wyjątkiem. Ale inni, o których słyszał, że próbowali zrobić to samo, ci, którzy tak jak on, nie mogli znieść myśli o życiu bez nieustannego, egoistycznego dogadzania sobie — spartaczyli całą robotę. Plotkowano coś na ten temat; szeptano historie przyprawiające o dreszcz grozy, historie, które były na ogół efektem zdawkowych pytań: — Co się dzieje ostatnio z tym?… Dawno go nie widziałem. - Och, dostał ostrzeżenie. - No i co? — Próbował się wydostać z tej matni, poderżnął sobie gardło. - No i? — Odratowali go.
— Dobson by temu pewnie przyklasnął — powiedział Page do swego odbicia, obserwując bruzdy wokół miękkiej linii ust. - Pewnie powiedziałby, że zostali ostrzeżeni i musieli ponieść konsekwencje. Ale to, że uprzedzają, nie usprawiedliwia ich postępowania. Mam w nosie spłacanie zaciągniętego długu. Nikt się mnie nie pytał o zdanie, kiedy ustanawiali ten parszywy system — i teraz ja się wycofuję z tego całego interesu!
Głos jego zabrzmiał tak donośnie, że aż się przeraził; nie chciał, żeby go usłyszano. Po jego wyjściu przyjęcie powinno trwać nadal. Chciał, żeby trwało aż do chwili, kiedy nadejdzie wielka nowina! Hal Page dokonał tego! Hal Page wydostał się jednak!
Przez chwilę opanowała go chęć zmiany decyzji, przywołał jednak w pamięci wyraz twarzy Dobsona, pomyślał o tym, co się mogło kryć za słowami, jakie Dobson rzucił na odchodnym.
Nie — dużo lepsza jest już cicha ciemność śmierci. A on na pewno tego nie spartaczy.
Wóz powietrzny kosztował go półtora roku kredytu. Jest tego wart, pomyślał z rozmarzeniem, kiedy połykał pięć pastylek środka hipnotyzującego — kosztował trzy godziny — i skierował wóz w stronę morza. Paliwa wystarczało akurat na pięćdziesiąt mil. Do tego czasu będzie już na wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Uderzenie w wodę z takiej wysokości to prawie jak rozbicie się o skałę. Nawet jeżeli zostanie z niego tyle, że mogliby tego użyć tylko do przeszczepów protetycznych — to będą mieli i tak dużo szczęścia. Będzie to jednak wszystko, co uzyskają jako spłatę słynnego… bijącego wszelkie rekordy, długu Hala Page’s… który wynosi więcej niż… trzysta…
Ciemność.
I przerażenie!
Światło w ciemności. Świadomość. Potworny, szokujący brak ciała. Wzrok, którego nie można odwrócić, bo nie ma powiek, by móc nimi przysłonić oczy zdrajcy. Chciał krzyknąć, ale nie miał głosu; próbował wstać — ale nóg też nie było.
Znajdował się w wielkim, jasnym pokoju o bladych ścianach bez okien. Naprzeciwko niego na żelaznym krześle siedział posępny, odziany na czarno Dobson. Wydawał się jakoś dziwnie wypukły, jak gdyby uzyskał dodatkową głębię. Czyjś głos powiedział: — Włączyć. - Na krawędzi widzenia poruszała się jakaś biała postać, w zupełnie idiotyczny sposób pozbawiona proporcji — była to kobieta w sterylnym dresie.
— Soczewki są chyba zbyt oddalone od siebie — powiedział Dobson. - Ma prawdopodobnie stereowizję.
Zbliżyło się coś ogromnego, i wymiary otoczenia wróciły prawie do normy. Hal Page pocieszał się tym, aby nie dopuścić do świadomości faktu, że żyje. To byłoby nie do zniesienia.
- Żal mi ciebie, Hal — powiedział miękko Dobson. - Nie staraj się mówić. Jeszcze nie podłączyliśmy obwodów głosowych. Nie sądziliśmy, że trzeba ci to będzie wszystko robić za jednym zamachem. Ale widzisz — to była tylko twoja wina, że tak głupio próbowałeś samobójstwa. Myśleliśmy, że uda się złagodzić szok.
Świadomość Hala jak mysz w klatce zaczęła szaleńczo obiegać wnętrze mózgu — o którym wiedział i w co nie miał odwagi uwierzyć — że jest jedyną rzeczą, jaką mu pozostawiono.
— Być może zwariujesz — powiedział Dobson prawie szeptem. - Wydaje mi się jednak, że zawsze byłeś cokolwiek szalony — na pograniczu psychopatii, niezdolny do wyciągania racjonalnych wniosków z tego, co ci mówiono, niezdolny do wczucia się w czyjeś słowa na tyle, aby w nie uwierzyć. Pomimo wszystko powinniśmy chyba być zadowoleni, że trafiają się tacy jak ty.
Prawie nic z ciebie nie zostało, Hal, ale szkoda, że nie zapamiętałeś tego, co ci powiedziałem wtedy, w twoim mieszkaniu. Nie dopuszczamy do tego, żeby się cokolwiek marnowało. Bardzo dawno temu istoty ludzkie były wielkimi marnotrawcami; z trudem nam przyszło nauczenie się, co powoduje marnotrawstwo. Teraz już jesteśmy przezorni — planujemy, a niektóre posunięcia opracowujemy na wiele lat naprzód. Jesteśmy zmuszeni do absolutnej uczciwości. Jest wiele nieprzyjemnych rzeczy do zrobienia i nigdy tego nie ukrywamy. Sam się tak urządziłeś, chociaż posiadając pełnię informacji, mogłeś się w każdej chwili wycofać, gdybyś chciał. Ale nie chciałeś. Brnąłeś dalej. Wydałeś kredyt, który opierał się na wysiłku innych ludzi, potem z wielkiej ilości rzeczy do wyboru, które stały przed tobą otworem jako forma spłaty — pozostała już tylko jedna możliwość. Rok temu, dwa lata temu, mogłeś się zatrzymać i zastanowić, dlaczego pozwolono ci wydawać bez końca, ponad jakąkolwiek sumę spłacalną w ciągu ludzkiego życia. Nigdy tego nie zrobiłeś.
Dlatego właśnie tu jestem, obarczony ciężkim zadaniem wytłumaczenia ci wszystkiego, po tym jak już popełniłeś ten błąd, kiedy myślałeś, że można się wymigać wraz z długiem. - Dobson ciężko westchnął, ciemne oczy miał utkwione w złożonej baterii protez, które utrzymywały przy życiu osobowość Hala Page’a.
— Musimy wyruszyć do gwiazd, Hal. Wydostać się na zewnątrz. Jak ci już mówiłem, jesteśmy do tego zmuszeni, bo tak wiele jest energii, z którą trzeba coś zrobić, tak wiele chęci tworzenia, tyle kwalifikacji i niecierpliwości. Pewnego dnia ruszymy z prędkością światła, ale zanim ta epoka nadejdzie, potrzebujemy zwiadowców, poszukiwaczy, pionierów… Ty, Hal, polecisz z załogą na Rigel jako dowódca bardzo wolnego statku kosmicznego — a droga tam i z powrotem zajmie ci prawie trzysta lat.
Przełożyła z angielskiego Izabella Wagner-Jastrzębska