(Fragment powieści)
Gdy się obudził, był dzień i przez wielkie, zajmujące całą ścianę okno widział bezlistne gałęzie drzewa, a dalej prostopadłościany zabudowań z tarczami anten kierunkowych na dachach. Na zewnątrz był wiatr idący porywami od gór, ale pokój był dźwiękoszczelny i słyszał tylko bicie własnego serca. Czuł w całym ciele mrowienie. Ciała swego nie widział pod naciągniętym pod samą szyję prześcieradłem, na którym nie było najdrobniejszej nawet zmarszczki. Chciał poruszyć nogą… i nie mógł. I wtedy przyszedł strach.
Leżał chwilę nieruchomo, aż znowu mógł myśleć. — „Musi być wiosna, wczesna wiosna… lub późna jesień. A wtedy była zima i przymarzłe płaty lodu na szosie”. Ten zakręt nie wydawał się trudny, ale gdy już skręcił kierownicę, wiedział, że ma za dużą szybkość. Potem wiedział, że nie wyjdzie z tego zakrętu, gdy pedał gazu osiągnął punkt oporu i czuł poślizg kół. Słupki, z czerwonymi światełkami odblaskowymi z przeciwnej strony szosy, były coraz bliżej. Wiedział, że nie wytrzymają ciężaru jego wozu. Na moment, zanim w nie uderzył, przekręcił w stacyjce kluczyk, bo był starym kierowcą i zawsze najbardziej bał się śmierci w płomieniach. Pamiętał jeszcze szarą płaszczyznę skały z płatami śniegu. Uderzenia nie poczuł…
„I jednak żyję — pomyślał. - Pewnie mnie połatali, jak mogli, a potem zastanawiali się, czy przeżyję. Nie zrobiłem im zawodu i będą zadowoleni. Zawiozę im kwiaty i to wszystko, co lekarze lubią najbardziej. Zawiozę w fotelu na kółkach, a potem sam się będę martwił dalej. A może miałem szczęście i będę chodził. A twarz… jak wygląda moja twarz?”… - poruszył się gwałtownie, ale lustra w pokoju nie było. Ściany były puste i wydawało mu się, że odbijają więcej światła niż zwykłe ściany, tak jakby pokryte były farbą odblaskową.
Gdzieś, ledwie słyszalny, zabuczał brzęczyk. Słyszał go tylko dlatego, że cisza była tak zupełna. Próbował unieść głowę, ale głowa była w hełmie, poczuł jego ucisk na skroniach. I wtedy usłyszał głos:
— Zbudziłeś się. Czekaliśmy, aż się zbudzisz — to mówiła kobieta. Głos był czysty, bez żadnych zniekształceń, tak jakby stała tuż obok, ale w pokoju nie było nikogo. - Czujesz się pewnie słaby i jest ci może zimno, ale nie martw się, tak musi być i wszystko to jest normalne. To minie i wtedy będziesz mógł chodzić nawet na dalekie piesze wędrówki, a zimą jeździć na nartach. Będziesz zdrowy, zupełnie zdrowy, tak jak dawniej.
— Jesteś… jesteś tego pewna?
— Tak. Wszystko sprawdziliśmy, każdy twój mięsień, kości. Wszystkie złamania się zrosły. Twój mózg działa normalnie. Żadnych większych uszkodzeń nie ma. Jeśli zechcesz, zapomnisz o swoim wypadku na zawsze.
— Zapomnę?
— Jeśli zechcesz.
Milczał chwilę i tylko ściany świeciły teraz jaśniej, a może mu się tak wydawało.
— Jak długo tu jestem? — zapytał w końcu.
— Długo. Teraz jest wiosna. Za kilka dni zobaczysz pierwsze zielone liście.
— I wyjdę stąd… sam?
— Tak. Przed tobą jeszcze wiele, wiele lat. Jesteś młody, Stef.
— Wiesz, jak mam na imię?
— Oczywiście. Opiekuję się tobą.
— Tak, rozumiem. Operowałaś mnie?
— Operował cię Telp, on jest twoim prowadzącym. Przyjdzie do ciebie potem.
— A ty?
— Jestem przecież z tobą.
— Rozmawiasz ze mną tylko.
— Zobaczysz mnie później. Teraz jesteś izolowany. Jesteś jeszcze bardzo słaby. Czujesz to przecież…
— Wracam, zdaje się, z dalekiej drogi.
— Nie rozumiem.
— Ten wypadek. Był chyba poważny. To aż dziwne, że żyję.
— Myślałeś wtedy…
— Nic nie myślałem. Właściwie bałem się, żeby się nie spalić, nic więcej.
— Miałeś szczęście, Stef. Tuż za tobą jechała ciężarówka. Wyciągnęli cię i w kilkanaście minut byłeś w szpitalu.
— Pamiętam, wyprzedzałem ją nawet tuż przed tym zakrętem. Wyobrażam sobie, ile Kar miała z tym kłopotów. Kiedy będzie mnie mogła odwiedzić?
— Kar?
— Tak. Kar, moja żona.
— Teraz jesteś jeszcze bardzo słaby. Zobaczymy, jak skończy się izolacja.
— To długo trwa?
— Nie myśl o tym. Teraz zaśniesz. I tak długo już rozmawiamy. Zbudzisz się silniejszy. Nie będziesz już czuł zimna.
— Ale ja nie chcę jeszcze spać — powiedział to i równocześnie poczuł senność. Nie dosłyszał nawet odpowiedzi. Zasnął.
— Zbudziłeś się. Świetnie. - Pochylał się nad nim niski mężczyzna. Widział jego oczy, wielkie, ciemne, o tym dziwnym wyrazie, jaki mają tylko oczy krótkowidza. - Jestem Telp, twój prowadzący. Jak się czujesz, Korn?
— Chyba dobrze. - Podciągnął nogi i usiadł. Hełm gdzieś znikł. W pokoju było jasno i przez chwilę myślał, że to świeci słońce. Ale za oknem był deszcz i tylko ściany świeciły silnym żółtym blaskiem.
— To się cieszę — powiedział Telp. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się cieszę. Spróbuj wstać — podał mu rękę.
„Mogę się poruszać, naprawdę mogę się poruszać” — pomyślał Korn. Bosymi stopami dotknął dywanu, którym wyłożony był pokój, i wstał.
— Wcale nie czuję się słaby — powiedział.
— W porządku. Tak właśnie być powinno. Możesz nawet początkowo odczuwać pewien nadmiar mocy twoich mięśni, zanim się do tego nie przyzwyczaisz.
— Nie rozumiem.
— Mechanizm jest nieistotny i dość skomplikowany. Ale tak właśnie jest. Pamiętaj, że jesteś silny, zapewne silniejszy niż byłeś poprzednio.
— Taka kuracja wzmacniająca?
— Coś w tym rodzaju. - Telp uśmiechnął się i wtedy Korn spostrzegł, że Telp jest młody, w jego wieku, może młodszy nawet.
Zrobił kilka kroków. Chodzenie nie sprawiało mu trudności.
— Spróbuj zamknąć oczy i przejść kilka kroków — powiedział Telp.
Zrobił to i widział, że Telp jest zadowolony. Wtedy zdecydował się zapytać.
— A twarz… moja twarz jest w porządku?
— Oczywiście. Chciałbyś zobaczyć?
— Tak.
— Lustro — powiedział Telp, mimo że w pokoju nikogo nie było.
— Przyniosą?
Telp uśmiechnął się i wskazał na boczną ścianę. Jej część odbijała wnętrze pokoju, i gdy się zbliżył, zobaczył siebie. To była jego twarz, może trochę inna, ale na pewno jego. W pierwszej chwili nie wiedział, na czym polega różnica, a potem zrozumiał. Jego twarz nie miała zmarszczek.
— Zrobiliście zabieg plastyczny? — powiedział.
— Trzeba było trochę cię poprawić — Telp uśmiechnął się znowu. - Ale jesteś chyba zadowolony.
— Tak.
Patrzył teraz na swoją twarz, krótko, prawie przy skórze przycięte włosy i na dziwny opalizujący materiał, który go szczelnie opinał. Guzików nie spostrzegł. Spojrzał na Telpa. Telp ubrany był w strój z tego samego materiału.
— Jak to się zdejmuje? — zapytał.
Telp podszedł do niego i lekko szarpnął materiał na szyi. Materiał rozszedł się wzdłuż niewidocznego szwu. Korn widział teraz swoją pierś i cienkie zbielałe blizny długich cięć.
— Krajaliście mnie?
— Tak, ale zrosło się świetnie, jak widzisz.
— Zupełnie nie czuję tych blizn — powiedział Korn. - W ogóle wydaje się, że to wszystko, coście zrobili ze mną, to dobra robota.
— Nie może być inaczej. Jesteś moim doktoratem, Korn.
Korn spojrzał na Telpa, ale twarz tamtego była poważna.
— Doktoratem? To było aż tak poważne?
— Więcej. To była rzecz zupełnie nowa. Unikalny zabieg.
— Naprawdę?
— Przekonasz się jeszcze o tym. W każdym razie twój organizm jest bez zarzutu. Rozumiesz? Stuprocentowo sprawny, może nawet nieco więcej niż stuprocentowo. Wszystko przed tobą. Możesz zostać nawet kosmonautą.
— Ta dziewczyna mówiła mi co prawda tylko o nartach…
— Dziewczyna?
— Ta, z którą rozmawiałem tuż po przebudzeniu.
— Ach, Koma.
— Tak się nazywa?
— Właśnie. Opiekowała się tobą. Ja jestem tylko lekarzem, operacja, zabiegi wstępne. Potem oczywiście też się tobą zajmowałem, ale jako lekarz, rozumiesz?
— Tak. Pewnie masz wielu pacjentów. Kar ma ich zawsze za dużo.
— Kto?
— Kar, moja żona. Musiałeś się przecież z nią kontaktować.
— Tak, oczywiście.
— Ona mnie tu umieściła, moja żona. To jakaś bardzo nowoczesna klinika.
Telp chwilę nie odpowiadał, patrzył w okno, na gałęzie drzewa poruszane wiatrem.
— Jedno jest pewne, Korn — powiedział w końcu. - To, że żyjesz, jej masz do zawdzięczenia.
— No i tobie…
— Moja rola — Telp zawahał się — jest w pewnym sensie wtórna.
— Nie rozumiem.
— Porozmawiamy jeszcze o tym. Teraz coś zjesz. Pierwszy prawdziwy posiłek po długim sztucznym odżywianiu. Cieszysz się?
— Jasne.
— Zaraz tu będzie. Wyda ci się może trochę dziwny, ale jeszcze jesteś na diecie. A ja pójdę do innych moich podopiecznych.
Korn chciał go jeszcze zapytać, kiedy skończy się izolacja, ale wtedy właśnie drzwi się otworzyły, wjechał stolik i zapachniało bulionem. Telp przysunął mu krzesło.
— Siadaj i jedz. Może chcesz posłuchać muzyki. Już starożytni doceniali wpływ muzyki na proces trawienia.
— Jest tu gdzieś radio? — Korn rozejrzał się, ale radia nie zobaczył.
— Tylko głośnik. Co chcesz posłuchać?
— Wszystko jedno. - Korn usiadł i rozłożył serwetkę na kolanach. Usłyszał cichy trzask i pierwsze dźwięki melodii.
— Włączyłeś?
— Ja? Nie. To jest automatyczne — powiedział Telp i wyszedł.
„Automatyczne… — pomyślał Korn. - Ten szpital jest w ogóle trochę nadmiernie automatyczny”. Ale potem zaczął jeść, słuchał Mozarta i przestał myśleć o tym. Pomyślał o tym raz jeszcze, gdy wstał, a stolik samoczynnie wyjechał przez drzwi, które rozwarły się na chwilę. Chciał zobaczyć, co się stanie ze stolikiem, podszedł do drzwi i czekał, aż się otworzą, ale pozostały zamknięte i widział tylko ich żółtawo opalizującą powierzchnię. Wrócił na środek pokoju, spojrzał w okno, w szare niebo nadchodzącego zmierzchu, i zaczai myśleć. Potem położył się i zasnął. Znowu był na drodze w ten poranek, gdy nocny mróz ściął wodę wieczornej odwilży. Znowu wyprzedzał niezgrabne wielkie autobusy na autostradzie i widział na horyzoncie zbliżające się góry. Wewnątrz było ciepło, bo ogrzewanie pracowało już kilkadziesiąt minut, i gdy wjeżdżał w pierwsze serpentyny, pogwizdywał marsz, który pamiętał ze swych harcerskich czasów. A potem przymarzłe płaty śniegu na szosie, zakręt i dziwny ucisk w żołądku, gdy koła oderwały się od nawierzchni. Zbudził się. Czuł tętno w skroniach. Równocześnie usłyszał głos:
— …i znowu, znowu nie kontrolowany sen. To jest niedopuszczalne. Ile razy mam ci to powtarzać…
— Zgodnie ze schematem rekombinacyjnym ta faza musi nadejść. - To mówiła kobieta, kobieta, której głos znał.
— Nic mnie twoja faza nie obchodzi. To mój pacjent.
Korn otworzył oczy. Telp stał koło łóżka, poza nim nie dojrzał nikogo.
— On już nie śpi. Zajmij się nim. Ja potem wrócę.
Korn spojrzał na drzwi, ale tam także nie było nikogo. Telp patrzył teraz wprost na niego.
— To nie jest przyjemne, te wszystkie sny. Ale to minie. Potem będziesz miał normalne sny, których nie będziesz pamiętał.
— A ona… dlaczego ona wyszła?
— Kto, Koma? Wróci. W najbliższym czasie będziesz bardziej pod jej niż moją opieką. Ona nadzoruje twój proces adaptacyjny.
— Jest psychologiem?
— Psychologiem też. No cóż, wracam do siebie. Przyszedłem tu, bo ciśnienie twojej krwi wzrosło, tętno ci podskoczyło i chciałem zobaczyć, co się dzieje…
— Wiesz, myślałem nad tym i mam tego dość — powiedział Korn.
— Nie rozumiem.
— Mam dość tej izolacji. Czuję się zdrowy, zupełnie zdrowy, chcę zobaczyć rodzinę, jakieś znajome twarze. Chcę stąd wyjść.
— Wyjdziesz niedługo.
— Słyszałem to już przedtem.
— A cóż byś chciał nowego usłyszeć?
— Termin, jakąś datę.
Telp spojrzał na niego uważnie.
— Przejdziesz proces adaptacyjny. To nie trwa długo, dwa, trzy dni. Potem wyjdziesz i o reszcie sam zadecydujesz. Ale te kilka dni musisz poczekać. Jesteś dorosłym człowiekiem, Korn.
Przy drzwiach odwrócił się jeszcze, spojrzał na Korna i powiedział:
— Masz trzydzieści jeden lat. Wkroczyłeś dopiero w „smugę cienia” i wszystko przed tobą. Pamiętaj o tym, zawsze.
Wyszedł, a Korn patrzył w sufit, który jarzył się w mroku ledwo widoczną niebieskawą poświatą, i zastanawiał się, co naprawdę chciał mu powiedzieć ten lekarz o szerokim czole, palcach, które jeszcze nie drżały i oczach krótkowidza. Potem sufit przygasł i leżał w ciemności. Otworzył oczy, gdy poczuł dotknięcie na czole, tuż pod linią włosów. W pokoju znowu było jasno i zobaczył dziewczynę. Siedziała na krześle, tuż obok łóżka i patrzyła wprost na mego. „Wygląda jak portret — pomyślał. - Jak obraz starych dobrych mistrzów, którzy nie udziwniali tego świata; jak portret wyjęty z ram”.
— Ty jesteś Koma? — zapytał.
— Tak. Rozmawialiśmy już ze sobą. Teraz przyszłam do ciebie.
— Wiem, jesteś psychologiem. Kierujesz moim procesem adaptacyjnym.
— Można tak to nazwać. Ale cały proces to po prostu rozmowa — mówiła spokojnie, wyraźnie, jak dobry wykładowca.
— I od czego chcesz zacząć?
— To obojętne. Kiedyś zajmowałeś się astronomią, prawda?
— Tak, jeszcze przed maturą. Skąd wiesz o tym?
— Musisz przyjąć, że wiem o tobie bardzo dużo, przyjąć to jako założenie i nie dziwić się więcej. Zgoda?
— Tak. A więc zajmowałem się astronomią, to było wcześniej, zanim zacząłem studia na wydziale fizyki.
— Ucieszyłam się, gdy to znalazłam. Z tymi, którzy patrzyli nocami w niebo, łatwiej mi się rozmawia; są trochę ponad czasem. To zostaje na całe życie.
— Nie rozumiem.
— Rozumiesz, tylko może jeszcze nie wiesz o tym. Przypomnij sobie…
Chciał powiedzieć, że nie wie, co mógłby sobie przypomnieć, ale wtedy właśnie poczuł wieczorny wiatr ze spalonej słońcem równiny i zobaczył niebo, na którym błyszczały jasne wieczorne gwiazdy. To było dawno, dziesięć, dwanaście lat wcześniej, droga z koleinami zastygłej gliny, niskie, gliną oblepione chaty, beczenie kóz, a potem ta równina i ruiny, z których oni patrzyli w niebo.
— Nad pustynią gwiazdy są bliżej — mówił skośnooki starzec — i dlatego zbudowali tu obserwatorium. Nocami patrzyli w niebo, a rankiem, gdy wschodziło słońce, schodzili w głąb, w podziemia, na odpoczynek. To już tysiąc lat prawie, gdy odeszli, ale gdyby żyli dzisiaj, żyliby tak samo.
Pamiętał jego twarz, gdy patrzył w niebo, i zapamiętał ją wtedy, twarz tego starca, który prowadził stary rozlatujący się autobus, żuł tytoń i targował się o cenę przejazdu. Potem była noc i gdy wracali szosą przez pustynię, gwiazdy nad pustynią były bliżej.
— Ty wiedziałaś o tym obserwatorium? — zapytał.
— Tak. Ale wtedy byłeś jeszcze za młody i tak jak teraz wszystko wydawało ci się niezmienne albo raczej bardzo powoli przemijające. Tak jest zawsze, dopóki człowiek jest młody. Gdy spostrzegamy, jak wszystko się zmienia — jesteśmy starzy. Od tego momentu dni są coraz krótsze, lato łączy się z zimą i następnym latem, a jesieni i wiosny prawie nie zauważamy.
— Po co mi to mówisz?
— Bo czas jest twoim problemem.
— Problemem?
— Tak.
Nie rozumiał. Patrzył uważnie na dziewczynę, widział jej nieruchome ciemne oczy i włosy, które były gładkie i spięte z tyłu w wielki węzeł. Spojrzał na jej ręce, lecz w pierwszej chwili zobaczył tylko jasną plamę dłoni, która wyostrzyła się, gdy jej się przyjrzał. „Jak w kinie, gdy obraz nastawia niewprawny operator — pomyślał. - Ale mózg mój nie jest w porządku, jeśli widzę w ten sposób. Zresztą dobrze, że w ogóle widzę i nie powinienem myśleć o takich drobiazgach”.
— Ile ty masz lat, Koma? — zapytał.
— Ja? Czy to ważne?
— Chyba jednak tak. Przemawiasz do mnie jak, powiedzmy, dużo starsza siostra wprowadzająca chłopaka w życie, a podejrzewam, że bawiłaś się jeszcze w piasku, jak ja robiłem maturę.
— Nigdy nie bawiłam się w piasku — powiedziała to spokojnie, jak wszystko inne, a jednak wydawało mu się, Że ją uraził.
— Takie niemądre porównanie — powiedział. - W każdym razie jesteś młodsza ode mnie. Przypuszczam, że masz mi coś do powiedzenia i chciałbym, żebyś powiedziała to możliwie prosto i jasno.
Przez chwilę nie odpowiadała, a potem uśmiechnęła się.
— Stef — powiedziała — powiem ci jedno… prosto i jasno. Ta rozmowa, jak wiele innych, to moja praca. Wiem, co robię i dlatego będziemy jeszcze trochę rozmawiać, chyba że jesteś zmęczony.
— Nie, nie jestem zmęczony i chciałbym to jak najszybciej mieć za sobą. Potem mogę rozmawiać z tobą na wszystkie tematy, jakie zechcesz, ale jak z dziewczyną.
— Myślisz, że będziesz chciał. Nie przypuszczam, byś tu wrócił. Powiedz mi, chciałeś zostać kiedykolwiek kosmonautą?
— Każdy chłopak z mego pokolenia chciał.
— Ale potem myślałeś jeszcze o tym?
— Może… kiedyś. Nie pamiętam.
A jednak pamiętał. To było wtedy, gdy pierwsza załoga wylądowała na Wenus. Widział w ekranie telewizora tłum na ulicach, chorągiewki ze srebrnym grotem kosmonauty i kwiaty, które dziewczyny rzucały do samochodów. A w samochodach widział ich twarze, znane z fotografii w gazetach, twarze ludzi, którzy wrócili stamtąd. Tych, którzy wrócili w metalowych skrzyniach w ładowniach rakiet, nie pokazywano, ale byli w tle tego wszystkiego, bo podkreślali bohaterstwo żywych. Potem spóźnił się do kina, bo transmisja była długa i chciał widzieć wszystko do końca. Ale miał już wtedy tyle lat, że nie potrafił sobie wyobrazić siebie uśmiechniętego w samochodzie razem z nimi. Może jeszcze potrafiłby wyobrazić siebie tam na Wenus, w chwili gdy opuszcza rakietę i wchodzi w skafandrze w biały bezwietrzny opar planety.
— Ja kosmonautą. Jakoś trudno mi w to uwierzyć — powiedział. - Wyprawa do odległych planet, powrót po latach…
— Nie, to nie dla mnie. Milczała chwilę.
— A czy nazwisko profesora Bedforda mówi ci coś? - zapytała wreszcie.
— Nie. Jakieś jego twierdzenie, dowód. A może powinienem go pamiętać z jakiegoś zjazdu?
— Nie. To dawniejsze czasy. Przed twoim urodzeniem. Twój ojciec pamiętałby zapewne to nazwisko.
— To zadzwoń do niego i zapytaj o to.
— Nie żartuj.
— Mówię poważnie. Jeśli ci na tym zależy…
— Ja wiem, kto to był Bedford. Nie jest zresztą istotne, czym się zajmował. Do historii wszedł jako pierwszy człowiek, który pozwolił się zamrozić, żeby przetrwać. Umierał na raka i gdy stan był beznadziejny, ciało jego ochłodzono, tak że procesy życiowe w jego organizmie ustały, a rozpad tkanek nie nastąpił. Potem zamkniętego w hermetycznej powłoce zanurzono w płynnym azocie. Teoretycznie proces był odwracalny. Ale tylko teoretycznie… W jego czasach nikt nie potrafił naprawdę zrealizować tego procesu.
— I on postanowił przetrwać zamrożony?
— Przetrwać tyle lat, aż ludzie zdobędą sztukę przywracania zamarzłemu ciału życia i sztukę leczenia raka. Dla niego czas się zatrzymał.
— On umarł.
— Nie, on trwa. Jest to ten trzeci stan między życiem a śmiercią — trwanie. Stan, gdy się nie umiera i jest się ponad czasem. Stan, w którym kosmonauci lecą do Urana i Neptuna. Gdy on się obudzi, Wega przesunie się na niebie i w głębi Kosmosu rozbłysną nowe słońca…
Widział jej nieruchome oczy i twarz, która się wyostrzała, gdy jej się przyglądał.
— Dla niego także czas będzie problemem? — zapytał w końcu.
— Tak.
Zrozumiał. Patrzył na ściany, które płonęły niezmiennym blaskiem, i milczał.
— Ile… ile lat? — zapytał w końcu.
— Czterdzieści jeden. Czterdzieści jeden lat minęło w zimie.
— To dużo? — powiedział i zrozumiał, że pytanie nie ma sensu. Ona jednak zrozumiała.
— Chyba dużo — patrzyła na niego tym nieobecnym spojrzeniem.
— Miałbym teraz siedemdziesiąt dwa lata…
— Nie myśl tak. Masz trzydzieści jeden. Pamiętaj, trzydzieści jeden. To tylko jest prawdziwe i tylko to jest ważne. Wracasz z podróży, z dalekiej podróży, jak kosmonauta.
— Wierzysz w to, Koma?
— Ty w to wierzysz!
— Wierzę… i co z tego. To już jest inny świat.
— Ludzie są zawsze tacy sami. A reszta to techniczna dekoracja.
— Może tacy sami, ale już nie ci sami. Miałem rodzinę, przyjaciół…
— To wszystko przed tobą.
— Cóż innego możesz mi powiedzieć! Ale to nie będzie proste.
— Wolałbyś umrzeć, nie zbudzić się więcej?
— Nie wiem. Chyba nie. - Popatrzył znowu na ściany i wtedy jej twarz rozmazywała się w jasną plamę z ciemnym zarysem włosów.
— Poza śmiercią to było jedyne wyjście.
— Jak u Bedforda.
— Tak. Tylko ty od początku miałeś lepsze szansę. On jeszcze trwa. Dla niego świat będzie jeszcze trudniejszy…
— Ale on się na to zgodził!
— Czy to ważne? Czy na swoje urodzenie wyrażałeś zgodę?
— Tak, ale w moim przypadku dwukrotnie mnie o to nie pytano.
— Nie jest najgorzej, Stef, jeśli mogę z tobą dyskutować w ten sposób.
Spojrzał na nią i pomyślał, że chce być sam.
— Ty mnie obserwujesz jak… jak obiekt. Ty także pewnie robisz doktorat — powiedział i po raz drugi spostrzegł, że ją uraził.
— Nie, nie robię doktoratu — powiedziała. - Pójdę już. Reszta to sprawy techniczne. Chcę ci ułatwić poruszanie się w tym trochę innym świecie.
— Więc izolacja skończona?
— Tak. Twoje ubranie czeka na ciebie — wskazała uchyloną ścienną szafę. Korn pomyślał, że przedtem szafy tam nie było, ale nic nie powiedział. - Jutro pokażę ci kilka stereowidów, to znaczy filmów.
— …i mogę stąd wyjść? - przerwał jej.
— Tak.
— W każdej chwili, teraz, za godzinę?
— Tak. Odradzałabym ci pośpiech, ale zrobisz, jak zechcesz. I jeszcze jedno: tu jest twój zlicz — podała mu małą plastykową tabliczkę z tłoczonymi znakami.
— ASMI — 413 — 9221 — przeczytał. - Co to jest? Karta identyfikacyjna?
— Więcej. Jest to jedyna rzecz, która jest ci niezbędna. Zapamiętaj swój zlicz. Możesz zapomnieć, jak się nazywasz, ale zlicz musisz pamiętać.
— ASMI — 413 — 9221 — powtórzył.
- Świetnie — uśmiechnęła się. - Teraz zaśniesz.
Światła jakby przygasły i twarz dziewczyny widział niewyraźnie.
,Nie chcę zasnąć” — pomyślał i więcej już nic nie pamiętał.
Gdy się zbudził i dotknął swego czoła, czuł pod palcami wgniecenie skóry, jakie zostawia hełm. Był dzień. Za oknem widział drzewo i pierwsze drobne zielone liście.