Michaił Puchów Nad przepaścią

Złotow stał na stopniu drommera i mrużąc oczy przyglądał się, jak Sandler, sunąc długimi susami, zbliża się do niego. Jego sylwetka, czarna w promieniach zachodzącego Słońca, rosła w oczach.

— Jest robota? — zapytał, kiedy tamten wskoczył już na stopień. Sandler skinął głową. Weszli do kabiny i pojazd natychmiast wzbił się w niebo. Zamglona tarcza Księżyca topniała w dole, z wolna zlewając się z błękitną kulą Ziemi. - Statek w Orionie — powiedział Sandler. - Dwudziesty wiek. Albo początek dwudziestego pierwszego.

Pojazd zadrżał nagle, znalazłszy się w ognisku hiperanteny marsjańskiej. Potem wibracje ustały i drommer przeskoczył 1013-kilometrową przepaść lekko jak fala radiowa — tyle tylko, że nieporównanie szybciej. Słońce było teraz gwiazdą średniej wielkości.

- Że też trzeba po takiego rupiecia… — mruknął Złotow.

Sandler wprowadził do pamięci maszyny równanie statku, któremu lecieli na spotkanie. Drommer znów wykonał skok — tym razem już samodzielnie — i ponownie wychynął z zadaną prędkością w żądanym punkcie przestrzeni.

— Dziwny jakiś — powiedział Złotow. - Zupełnie jak nie nasz.

Reflektory drommera oświetlały starodawny gwiazdolot, powracający z dalekiego rejsu na Ziemię. Dziób i rufa statku tonęły w mroku. Cylindryczny korpus równomiernie wirował wokół osi symulując pole ciężkości. Drommer sunął wolno wzdłuż przezroczystych pokładów niby kanoe z ciekawskimi tubylcami.

— Po prostu jest bardzo stary. - Sandler zatrzymał pojazd. - Spróbujemy tutaj.

Drommer wykonał jeszcze jeden skok — już ostatni — i znaleźli się we wnętrzu gwiazdolotu, w pustym, przestronnym korytarzu. Siła odśrodkowa miękko ułożyła pojazd na podłodze wykonanej z przezroczystego materiału. Sandler wyskoczył z kabiny, po chwili Złotow poszedł za jego przykładem.

- Świetne — powiedział, spoglądając na gwiazdy pod stopami. - Jakby się chodziło po niebie. Tylko czemu tu tak pusto?

— Widocznie mają tu teraz noc — odparł po chwili zastanowienia Sandler. - I wszyscy śpią. Śnią sobie o tym, jak to za rok będą lądować na Ziemi. - A my tu mamy dla nich niespodziankę — uśmiechnął się Złotow. - Kocham niespodzianki! Słuchaj, czy oni tu nie mają żadnej wachty? — Jest, z pewnością… Pewnie gdzieś na przodzie, w sterowni.

Szli szybko po szklanej podłodze. W korytarzu trwała cisza i tylko gdzieś na jego końcach szemrało echo kroków. Nagle Złotow — ledwie dosłyszalnie — roześmiał się. Sandler spojrzał na niego, zaskoczony.

— Całe życie marzyłem o takiej okazji — powiedział Złotow. - Postaw się w miejscu tego wachtowego. Siedzisz tyle godzin pod rząd w tej sterowni sam jeden przy pulpicie i tu nagle ni stąd, ni zowąd pojawiam się ja. Potrząsam cię za ramię i mówię: „Niech pan będzie łaskaw to podpisać, o tu…”. Przecież byś zemdlał.

— No i co? — Nic, śmieszne — odparł Złotow. Potem westchnął. - Tyle że to się nigdy nie zdarza. Zawsze ci ktoś wcześniej zedrze z głowy urojoną perukę i w sumie ci nie do śmiechu. I kiedy wreszcie wszystko wyjaśnisz, tamci długo i nudnie będą się rozwodzić nad tym, jak to lecieli setkę lat, dotarli do Syriusza, siedzieli tam całe trzy dni i teraz wracają, niosąc swój wkład do skarbnicy ludzkiej wiedzy…

— Dość — cicho powiedział Sandler. - Nie ma się z czego śmiać.

— Nie masz poczucia humoru — obruszył się Złotow. - Ja nie jestem temu winien, że się tak nadymają. Może nawet bardziej niż ty pragnąłbym, żeby któryś z nich się odwrócił i powiedział: „Obleciałem całą Galaktykę, byłem w układach tysięcy gwiazd, widziałem obce cywilizacje…” Niestety, to się nie zdarza.

Resztę drogi przebyli szybko, w milczeniu. Drzwi sterowni były tylko przymknięte. Złotow błagalnie spojrzał na Sandlera.

— No dobra — powiedział tamten z ociąganiem. - Dokonaj tego nikczemnego aktu.

Ostrożnie weszli do środka. Sterownia także okazała się przestronniejsza, niż się tego spodziewali. Pod przeciwległą ścianą, odwrócony do nich plecami, siedział w obrotowym fotelu jakiś mężczyzna. Jego łysa czaszka wyraziście rysowała się na tle płyt aparatury.

Złotow bezgłośnie podkradł się do człowieka w fotelu, czując na sobie pełne wyrzutu spojrzenie Sandlera. Ale pokusa była wielka. Położył dłoń na ramieniu wachtowego. Ten przez sekundę pozostał jeszcze nieruchomy, potem strząsnął rękę Złotowa z ramienia i odwrócił się na fotelu ku niemu. Wszystko na jego twarzy — począwszy od nienormalnie jasnej skóry — wskazywało, że jest przybyszem z przeszłości. Jasne, błękitne oczy spojrzały na Złotowa.

— Jest pan wachtowym? — spokojnie spytał Złotow, dobywając z kieszeni na piersi zawczasu wypełniony blankiet. - Niech pan będzie łaskaw to podpisać.

Wachtowy w milczeniu odebrał arkusz papieru, szybko przebiegł oczyma tekst, podpisał się pod nim i zwrócił blankiet Złotowowi. Potem odwrócił się do pulpitu.

Po minucie raz jeszcze obejrzał się przez ramię.

— Podpisać coś jeszcze?

— N-nie — odparł Złotow.

— To cóż pan tu tak stoi? Chce pan zrobić wywiad?

Złotow nie był w stanie wykrztusić słowa. Słyszał za plecami dziwne dźwięki, jakby płacz dziecka, ale nie miał sił obejrzeć się, żeby zobaczyć, co tam się dzieje.

— Wobec tego, jeśli pan pozwoli, pójdę już — powiedział wachtowy. - Koniec dyżuru, czas trochę pospać. Zaraz tu powinien być mój zmiennik.

Wstał z fotela, okazując się nadspodziewanie wysoki i skierował do wyjścia. Złotow osunął się na opuszczony fotel. Po chwili podszedł tam Sandler, poszperał przy ścianie pokrytej blokami aparatury i wydostał stamtąd składany stołeczek, usadawiając się na nim. Nie mógł już się śmiać, opanowała go czkawka. Jakiś czas w milczeniu spoglądali po sobie.

— I tak zawsze — mruknął wreszcie Złotow. - A ten co? Telepata jakiś?

Z korytarza dały się słyszeć szybkie kroki. Do sterowni wszedł mężczyzna może czterdziestoletni, również nienormalnie jasnoskóry. Skierował się wprost ku nim, wyciągając na powitanie rękę.

— Dzień dobry. Aleksander Kuncew, drugi pilot.

Wymienili uściski dłoni.

— No i jak się wam podobał Sklar? — zainteresował się Kuncew. - To nasz dowódca. Spotkałem go przy wejściu do kajuty, powiedział, że pojawili się chłopcy z Ziemi, żeby nas powitać. I poszedł spać. No więc przybiegłem…

— Czy wasz dowódca to telepata? — spytał Sandler.

— Nie sądzę. Ale intuicję ma piekielną. Jeszcze przy starcie powiedział nam: powrócimy tu za, trzy wieki. Postęp w tym czasie jest nieunikniony i powrót na pewno będzie wyglądać zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażacie. Z pewnością przechwycą nas jeszcze w trakcie drogi i zgrabnie usadzą gdzieś na Księżycu…

— Tak powiedział? Że na Księżycu?…

— Dokładnie tak — potwierdził Kuncew. - Tylko że Księżyc do tego czasu się zmieni, powiedział, i pojawią się tam pewnie morza, atmosfera, zbudują uzdrowisko. „Jeszcze w tym kurorcie poodpoczywamy”, powiedział.

— To znaczy, że się już teraz niczemu nie dziwicie?

— Czemu nie? — odparł Kuncew. - Dziwimy się, tyle że w rozsądnych granicach. Osobiście wierzę Sklarowi; jeśli mówi, że coś będzie, to będzie… Ale ja wam tu zabierani czas, a wy się pewnie spieszycie. Pomóc wam w czymś?

— Nie, dzięki — powiedział Sandler. - Roboty mamy nie więcej niż na pół godziny.

— Mógłbym popatrzeć, jak to będziecie robić?

— Jasne — zgodził się Sandler.

Powoli skierowali się do wyjścia. Nagle — nieoczekiwanie dla samego siebie — Złoto w zwrócił się do Kuncewa:

— Opowiedz nam po drodze, jak wam to szło, na Aldebaranie?

— Dlaczego na Aldebaranie?!

— No, mam na myśli tę gwiazdę, na którą lecieliście…

Wyszli na korytarz o szklanej podłodze.

— Program był zupełnie luźny — powiedział Kuncew. - Trasa przebiegała przez setki słońc, oblecieliśmy cały zespół gwiazd.

Złotow drgnął.

— Nie, no oczywiście nie całą Galaktykę — uściślił Kuncew. - Tylko Cmentarzysko Neutronowe.

— Cmentarzysko? — zdziwił się Sandler.

Kuncew uśmiechnął się.

— Nazwa brzmi złowieszczo, ale ten rejon w istocie robi takie wrażenie. Kiedyś była tam gromada kulista, ale potem to wszystko eksplodowało.

— Eksplodowało? — powtórzył znów Sandler. - Rozumiem, że może wybuchnąć gwiazda, ale cała gromada?!

— To wszystko jest ze sobą powiązane w jeden łańcuch — powiedział Kuncew. - To miało miejsce miliardy lat temu. Najpierw zaczęło się od supernowej, poziom promieniowania gwałtownie wzrastał, naruszona została stabilność sąsiednich gwiazd. No i rozpoczęła się reakcja łańcuchowa. Bardzo szybko wszystkie gwiazdy przekształciły się w supernowe pozostawiając po sobie mnóstwo pulsarów, czy jak kto woli — gwiazd neutronowych… — Interesujące! Ale dlaczego ja o tym nigdzie nie czytałem?

— Nie wiem — powiedział Kuncew. - Kiedy odlatywaliśmy, słyszał o tym każdy uczeń. To jasne, pierwsza ekspedycja gwiezdna!

— Pierwsza?

— Oczywiście.

— Zaraz, chwileczkę — wtrącił się Złotow. - Nie rozumiem. Mówi pan, że pierwsza ekspedycja międzygwiezdna — a mimo to postawili przed wami takie skomplikowane zadanie, jak oblecenie setki gwiazd? Nawet teraz nie organizuje się takich lotów!

— No, wtedy był to dowód słabości, nie siły — przyznał Kuncew. - Inaczej nie można było lecieć. I, na przykład, jakaś Alfa Centauri była dla nas nieosiągalnym marzeniem. Przecież szliśmy karambolem…

Spojrzał na osłupiałe twarze.

— Tak — westchnął. - Postęp jest jednak nieubłagany. Widać wszystko zapomnieliście, przechodząc,na nowe silniki. Karambol też przestał być aktualny. Ale, jeśli was to tylko interesuje, to mogę wam palnąć cały wykład.

— Oczywiście że interesuje — powiedział Sandler. - Opowiadaj!

— Wiecie co to bilard? To świetnie. Karambolem nazywa się tam złożone uderzenie, przy którym bila, zanim zderzy się z kulą-tarczą, uderza wcześniej w jedną lub kilka kuł pośrednich. My posługujemy się tym terminem na określenie lotów z grawitacyjnym rozpędzaniem i zakręcaniem. Czasem nazywa się to „manewrem perturbacyjnym”, ale moim zdaniem „karambol” to lepsze określenie. Pierwsze takie rejsy realizowano jeszcze w XX wieku, kiedy to oblecenie Wenus albo Jowisza, w drodze ku innym planetom, pozwalało na nabranie dodatkowej prędkości i zaoszczędzenie paliwa. Potem koncepcja ta została na jakiś czas zarzucona i zyskała na znaczeniu dopiero podczas pierwszych lotów ku gwiazdom. Faktem jest, że przeznaczenie karambolu również się wtedy zmieniło. Wcześniej stosowano go w zasadzie tylko do zwiększania prędkości statku, teraz natomiast wykorzystuje się go do zmiany kierunku…

Z uwagą przysłuchiwali się drugiemu pilotowi. Kuncew zrobił krótką przerwę, a potem znów podjął w lektorskim tempie:

— Wyobraźcie sobie gwiazdolot, poruszający się z dala od wszelkich centrów grawitacji. Kiedy wreszcie napotka gwiazdę, to oblatuje ją po hiperboli, zmieniając swój kurs o pewien kąt. Trasę statku można tak zaplanować, by statek po wykonaniu kilku kolejnych zwrotów powrócił do miejsca startu. W porównaniu ze schematem klasycznym — kiedy to statek hamuje przed gwiazdą-celem, a potem znów się musi rozpędzać — przy zamkniętym karambolu można zaoszczędzić kupę energii i materii. Zauważcie, jakie mamy tu przestronne pomieszczenia…

— Przepraszam, że przerywam — powiedział Sandler. - Ale niezupełnie rozumiem, w jaki sposób gwiazda może zmienić kierunek statku, jeśli posiada on tak dużą prędkość… - Słuszna uwaga — przyznał Kuncew. - Dostatecznie silne pola grawitacyjne występują tylko w pobliżu pulsarów i czarnych dziur. Takim standardowym punktem zwrotu jest właśnie gwiazda neutronowa. Można ją łatwo zidentyfikować na podstawie jej promieniowania radiowego — zwłaszcza w Cmentarzysku Neutronowym. Jest ich tam pełno, podczas gdy czarnej dziury praktycznie nie sposób odkryć. Zdarzyło się to nam tylko jeden raz.

— To znaczy, że cały wasz lot odbył się bez lądowania?

— Jakie znowu lądowanie — żachnął się Kuncew. - Przelot obok gwiazdy trwa mgnienie oka! Zwykle przez kilka dni oglądaliśmy potem nakręcone filmy; wszystkie zresztą są na ogół do siebie podobne. Chociaż, oczywiście, zdarzają się i niespodzianki… — A oto nasz drommer — przerwał mu Sandler. - Podoba ci się?

Złotow wskoczył na stopień i otwarł drzwi kabiny.

— Interesująca zabawka — przyznał Kuncew. - Jak to działa?

— Właź tutaj — powiedział Złotow. - Kabina jest wprawdzie obliczona na dwie osoby, ale jakoś się pomieścimy. No, rozgość się…

Usadził Kuncewa w fotelu, a sam przycupnął obok, na pokrywie silnika. Sandler zajął swoje miejsce.

— Naciskam ten oto guzik — powiedział — i wasz statek jest już gotowy do przerzutu. Jeśli teraz nacisnę ten, to znajdziemy się na Księżycu.

— A jak to wszystko działa?

Sandler speszył się.

— Nie wiem. Naciska się guzik… To wszystko.

— Tak… Postępu nie sposób zatrzymać — przyznał raz jeszcze Kuncew. - Nam by się taka zabawka przydała. Nawiązalibyśmy masę kontaktów.

— Z kim?

— No, odkryliśmy kupę cywilizacji — powiedział Kuncew. - Dobra, więc naciskaj ten twój guzik.

— Ej, słuchaj no — odparł Sandler. - Niczego nie nacisnę, dopóki wszystkiego nam nie opowiesz.

— Interesuje was to? — zdziwił się tamten. - No dobra, to słuchajcie. To się zdarzyło właśnie podczas badania czarnej dziury, o której wam wspomniałem. Prawdopodobnie wiecie, co to takiego? Czy może zmieniła się przez ten czas terminologia?

— Nie, wiemy, wiemy — powiedział Sandler. - To taka masywna gwiazda, niepohamowanie zapadająca się pod wpływem własnego pola grawitacyjnego. Teraz częściej nazywa się ją „kolapsarem”.

— No dobra — przytaknął Kuncew — Tak więc, gdybyście tam zaczęli opadać, to po kilku godzinach nic by z was nie zostało. Faktem jest jednak, że kolaps grawitacyjny zmienia upływ czasu… Dla obserwatora, pozostającego poza jego granicami, takie opadanie trwałoby wiecznie. Jest to bardzo ważna okoliczność. Ale kiedy któregoś dnia w sali zgasło światło, nie pamiętałem o tym. Podobnie jak inni, nie spodziewałem się po przeglądzie, filmu żadnej niespodzianki.

Na ekranie trwała ciemność trwała bardzo długo i wielu z nas doszło nawet do wniosku, że musiała się zerwać taśma. I wtedy właśnie, nieoczekiwanie, na tle owej nieprzejrzanej czerni rozjarzył się jakiś amebokształtny kleks.

Rychło plama rozpłynęła się po całym ekranie. Szum w sali ucichł. Przecież to były oryginalne kadry, nie tknięte jeszcze montażem. Zarysy kleksa zniknęły już po chwili poza granicami ekranu i przed nami rozpościerała się teraz świetlista, pofałdowana powierzchnia. Długo to trwało, zanim niespodzianie, w rogu ekranu, pojawił się jakiś przedmiot, sunący zgodnie z ruchem kamery.

„Stop!” — krzyknął ktoś w sali i obraz zastygł nagle przed oczami, ostry i wyrazisty. Po rzędach przemknęło głośne westchnienie. To był statek kosmiczny. Nie — nie miał ani stożkowatego, ani cylindrycznego, ani opływowego kształtu. Z drugiej zaś strony jednak nie było w nim również niczego z owych kulistych czy dyskowych tworów, zrodzonych w wyobraźni uczestników biurakańskich sympozjów. Jeśli już się doszukiwać jakiejś geometrycznej analogii, to określiłbym go jako równoległościan. A spośród wszystkich środków transportu najbardziej przypominał mi zwykły kolejowy czy tramwajowy wagon…

Wyobraźcie sobie ów znieruchomiały na ekranie obraz: głęboką czerń opasaną świetlistą błonką. Przelatujemy nad nią na niewielkiej wysokości, wszystko wydaje nam się płaskie jak lód, pod którym skryła się pociemniała woda. A z rogu ekranu wpełza w pole widzenia nie wiadomo czyj statek kosmiczny, podobny do wagonu tramwajowego!

Patrzyliśmy z niedowierzaniem na ekran. Specjalnie zbudowane radioteleskopy od dawna nadaremnie przeszukiwały Wszechświat. I nikomu jeszcze nie udało się odebrać ani jednego pozaziemskiego sygnału…

— Jasne — przytaknął Złotow. - I do tej pory nikt jeszcze niczego nie odebrał. Nieźle wam się poszczęściło z tym statkiem.

— Poszczęściło się… - powtórzył Kuncew. - Zwłaszcza jeśli zważyć, że tamten miał pecha. Nikt z nas w to nie wątpił. Jak cegła, skuta lodem jeziora, bezradnie zawisł nad przepaścią. A my sunęliśmy ponad nim po zakrzywionym nieboskłonie, niezdolni do przyhamowania, żeby mu pomóc. Przecież nie mieliśmy żadnej możliwości zatrzymania się na trajektorii. Inaczej nigdy nie bylibyśmy się znaleźli tak nisko nad kolapsarem.

Tak czy inaczej, nasza pomoc nigdy nie była spóźniona — gdybyśmy tam nawet powrócili za milion lat, nic by się nie zmieniło; na tamtym statku bowiem upłynęłoby zaledwie kilka minut. Ale wtedy nikt z nas o tym nie myślał. O tym, że to, co widzimy, to tylko filmowy zapis — również nie pamiętaliśmy. Przelatywaliśmy nad ginącym statkiem i w świetlicy panowała cisza.

„Dalej” — powiedział półgłosem Sklar i obcy gwiazdolot, pozostając w miejscu, znów począł sunąć po ekranie. Ale nie zdążył się przesunąć nawet pół metra, kiedy w sali rozległo się nowe westchnienie. W polu widzenia pojawił się jeszcze jeden statek kosmiczny. Jego sytuacja była nie mniej krytyczna.

„To pomoc” — powiedział ktoś nagle. I oto nieoczekiwanie ujrzeliśmy wszystko to, co się tam rozgrywało, z innej strony. Było przecież nieprawdopodobieństwem, aby dwa różne statki doznały nagle awarii tak blisko siebie. Nie — to jeden z nich miał awarię, a drugi przybył mu na pomoc, dobrowolnie oddając się we władanie grawitacji kolapsara. To był heroiczny wyczyn, rozciągnięty na całe wieki… W każdym razie tak się nam wydawało.

„Nie — powiedział wtedy Sklar. - To kontakt”.

A w kadr — jak mrówki — wpełzły dwa następne statki kosmiczne. Potem, już podczas powtórnego przeglądania filmu, wielu z nas przyznało, że to te dwa statki sprawiają takie wrażenie. I stało się wtedy jasne, że nie mamy tu do czynienia z przypadkowym incydentem, czy nawet akcją ratunkową. Może mieli rację… Mnie, w każdym razie, najbardziej zapadł w pamięć pierwszy statek — kiedy tak wisiał w świetlistej mgiełce, podobny do wagonu tramwajowego, a my przelatywaliśmy ponad nim po czarnym niebie, nie mając możliwości udzielenia mu jakiejkolwiek pomocy…

A coraz to nowe statki kosmiczne, pojawiające się w polu widzenia kamery, wywoływały w nas jedynie uczucie niesamowitej ciekawości — ileż ich jeszcze będzie? Ich liczba przekroczyła już setkę, a one wciąż jeszcze się pojawiały. Zdawało się, że nigdy nie będzie temu końca. - Ale skąd one przybyły? — wmieszał się Sandler. - Przecież każdy gatunek biologiczny istnieje tylko pewien czas. A istoty rozumne nawet zwykle tego limitu czasu nie wyczerpują. Więc w Galaktyce nie może istnieć tyle cywilizacji!

— To wszystko prawda — zgodził się Kuncew. - W moich czasach też tak uważano. Cywilizacje pojawiają się i umierają w różnych epokach i ich przedstawiciele nie mają praktycznie żadnych szans na spotkanie. Ale w sumie to była tylko teoria — a praktykę mieliśmy przed sobą… Tak… Potem statki zaczęły się pojawiać coraz rzadziej i wreszcie ostatni z nich zniknął z ekranu.

Kuncew umilkł.

— I to wszystko?

— Prawie — powiedział Kuncew. - Wiele razy przeglądaliśmy taśmę. I powstało, rozumie się mnóstwo hipotez. Ale jedyna, naprawdę rozsądna, oparta była na przypuszczeniu, które Sklar wypowiedział od razu — kiedy jeszcze widać było pierwsze dwa statki. Jak zwykle, strzelił w dziesiątkę.

Zasadniczą trudność w nawiązaniu kontaktu stanowi wybór miejsca spotkania. Cywilizacje żyją w różnych epokach i prawdopodobieństwo nawiązania kontaktu jest dostatecznie duże jedynie w obszarach, w których czas płynie wolniej w stosunku do reszty Wszechświata — w pobliżu kolapsujących gwiazd. W takich miejscach statki obcych cywilizacji — nawet jeśli przybyły w odstępach miliarda lat — znajdą się praktycznie jednocześnie. Dlatego też planety, poszukujące kontaktu, kierują swoich przedstawicieli właśnie ku czarnym dziurom. Stopniowo gromadzi się tam coraz więcej statków różnych kultur, wymieniają się tam one informacjami, a potem powracają, przeżywszy tych, którzy je tam posłali.

Wcześniej czy później każda cywilizacja poznaje zdolność kolapsara do spowalniania czasu. Czarna dziura to idealne miejsce kontaktu. Być może nawet, że niektóre cywilizacje podlegają zupełnie świadomemu rozpraszaniu się po kolapsarach, by potem, bogatsze o nową wiedzę, wychodzić stamtąd po milionach lat i restaurować swoją cywilizację. No, ale to już tylko domysły…

— Czemu — sprzeciwił się Sandler. - Moim zdaniem to niesamowite! A jeśli oni rzeczywiście znajdują się w takim „zamrożonym” stanie? I gotowi są w pewnym ściśle określonym momencie powrócić do zwykłego czasu? Wyobraź sobie: dzień „X” — cała cywilizacja wychodzi na arenę Wszechświata? To się może wydarzyć choćby jutro! — Nie, to już tylko domysły — powtórzył Kuncew. - Tak w każdym razie uważa Sklar. No, a teraz włączajcie tego swojego drommera. A propos: dlaczego on się tak nazywa?

Sandler wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Pracuję na nim już trzeci rok, ale nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

— Zapytaj swojego Sklara — dorzucił Złotow. - On pewnie będzie wiedział.


Przełożył z rosyjskiego Krzysztof W. Malinowski

Загрузка...