Stado odpoczywało właśnie w cieniu wielkiej geopodobnej planety, kiedy grupa rakiet wypadła zza horyzontu, pędząc torem równoległym do orbity. Okręty szły lotem koszącym, przedzierając się przez górną warstwę atmosfery, a potem wyskakiwały ku górze, zrzuciwszy najpierw lekkie pojemniki z „harpiami”, które już same robiły resztę.
— Tak — powiedział komodor.
Ściany sterówki flagowca były od góry do dołu usiane rozjarzonymi ekranami. Każdy z nich odbierał sygnały nadawane przez jeden ze statków eskadry.
— Jeszcze trochę — powiedział komodor.
Ekrany przekazywały obraz planety. Krągły glob oplatany nićmi siatek celowniczych zbliżał się i oddalał, olbrzymiał i malał, stawał się raz niewielką plamką, raz ostrym srebrzystym sierpem, to znów ogromną dymną kulą zajmującą cały ekran. W ciemności nocnej strony globu szybkie iskierki harpii ukryte wśród warstwy chmur posuwały się błyskawicznie do przodu.
— Chyba przeskoczyły — powiedział komodor.
Inne ekrany pokazywały obrazy widziane z dołu przez sfalowaną oponę chmur. Wszystko mieszało się i kłębiło w zawirowaniach stratosfery. Przemykały kleksy chmur i strzępy lodowych obłoków, a od czasu do czasu pojawiał się skrawek błękitnego nieba. Harpie wychodziły na cel.
— Niech pan przejrzy się w lustrze — powiedział inspektor. - Wygląda pan teraz jak jakiś generał. Obrzydliwość!
Harpie wychodziły na cel. Podkradły się do niego od dołu, kryjąc się pod osłoną chmur, i teraz zadzierały ku górze drapieżne dzioby, pędziły coraz wyżej i wyżej, niemal pionowo, aż pomknęły prosto w zenit.
— Generał… - powiedział komodor. - Niech pan wreszcie zrozumie, że z naszych usług korzystają wszystkie kolonie w okupowanej strefie Galaktyki. To przecież oczywiste. Statki są potrzebne wszystkim, a żywe transportowce są o wiele tańsze od zwykłych gwiazdolotów.
— Pańskie słowa również wzbudzają obrzydzenie — powiedział inspektor. - Kolonie, okupacja…
Stado poruszyło się niespokojnie. Samce pilnujące jego bezpieczeństwa dały sygnał alarmowy, natychmiast wzmocniony do zespolonego radiokrzyku. Stado niemal natychmiast rzuciło się do ucieczki. Ale było już za późno…
— Dlaczego nie nazywać rzeczy po imieniu? — powiedział komodor.
— Humaniści! — burknął komodor. - Gdyby nie wy, bylibyśmy już w domu.
Siedzieli w przeciwległych kątach sterówki, ale myśleli o tym samym.
Inspektor czekał na Ziemię. Wszak Ziemia to jego własne osiemdziesiąt kilogramów wsparte nogami o prawdziwy, twardy grunt. Ziemia to delikatne niebo zamiast bezbrzeżnej, lecz dusznej otchłani, to swobodna przestrzeń zamiast ciasnoty statków i baz planetarnych, to ciekawa praca zamiast nużących inspekcji i kontroli. Na Ziemi inspektor przestawał być inspektorem i chciał się na niej znaleźć jak najprędzej, żeby wreszcie zająć się prawdziwą robotą.
Komodor również myślał o Ziemi, ale myślał zupełnie inaczej. Na Ziemi czekał go trybunał.
— Wasza instytucja to zwyczajne towarzystwo przyjaciół zwierząt — powiedział komodor. - Zbiorowisko czułostkowych panienek!
— A pan jest zwyczajnym przestępcą — odparł inspektor.
Byli nadal na flagowcu eskadry, ale sama eskadra zmieniła już miejsce pobytu. Polowanie skończyło się i teraz statki leciały szykiem torowym poganiając stado promieniami hipnotyzatorów, utrzymując je na kursie wiodącym wprost ku coraz większej żółtawej tarczy.
Eskadra wchodziła do Układu Słonecznego. To inspektor rozkazał, aby się tam udała.
— Jestem myśliwym — ciągnął komodor. - Przez całe życie zajmowałem się tą robotą, lubię ją i nieźle sobie z nią radzę. Aż tu nagle dowiaduję się, że popełniam przestępstwo, że polowania trzeba się wstydzić…
— Tak jest w istocie — powiedział inspektor.
— Dowiaduję się, że moja załoga jest aresztowana, majątek skonfiskowany, a my wszyscy razem, nie wiadomo po co, musimy lecieć na Ziemię. - Wiadomo po co — rzucił sucho inspektor. - Moi ludzie porządnie się napracowali. Wracamy z bogatą zdobyczą. Złowiliśmy przywódcę stada, a to jeszcze nikomu się nie udało.
— Moje gratulacje.
— Wracamy bez strat.
— Szczerze współczuję.
Zamilkli.
— Nie — odezwał się po chwili komodor. - Pan jest Ziemianinem i pan tego nie zrozumie. Pan wierzy w to, co mówi.
— To należy do moich obowiązków.
— Paskudne ma pan obowiązki — parsknął komodor. - Zamiast pracować jak każdy przyzwoity człowiek, szwenda się pan po całym kosmosie i szuka ludzi, którzy robią coś, wedle pana, niezgodnego z prawem. To znaczy akurat tych, którzy robią pożyteczną robotę.
— Tyle że kryminalną — dodał inspektor.
- Ściga pan porządnych facetów, którzy tu, w tym obcym dla nas świecie, powtarzają bohaterskie czyny przodków oswajających wilki i siodłających dzikie konie. Prześladuje pan chłopaków, którzy zaopatrują w transportowce kosmiczne całą Galaktykę. Nie wspomnę już, że nadstawiają przy tym własne głowy.
— Gangsterzy również ryzykowali — powiedział inspektor.
— Powód może być tylko jeden: ktoś na Ziemi stara się utrwalić wasz monopol na produkcję kosmicznych środków komunikacyjnych. Tylko po to wyłazi pan ze skóry. Takie to są pańskie obowiązki, inspektorze.
— Proszę skończyć z tą demagogia! — wybuchnął inspektor. - Sam pan przecież doskonale rozumie, że to było wstrętne. To pańskie tak zwane polowanie, to strzelanie brudnymi elektrodami i podporządkowywanie sobie wolnych istot.
— Ale to przecież nie ludzie, to tylko zwierzęta.
— Niech pan nie udaje naiwnego!
— Zaraz pan, inspektorze, powtórzy raz jeszcze, że astrobiolodzy nie dali negatywnej odpowiedzi na pańskie pytanie. Ale nie dali też odpowiedzi pozytywnej!
— Proszę skończyć z tą demagogią — powtórzył inspektor.
— To nie jest demagogia. Ale pan jest Ziemianinem i dlatego nie potrafi tego zrozumieć. Zapomnieliście już, co to łączy brak energii. Jeśli potrzebujecie statku, po prostu go wypożyczacie. W koloniach jest zupełnie inaczej i nie należy o tym zapominać.
— Oczywiście — zgodził się inspektor, który jednak czymś zapomniał. - Pan za to o niczym nie zapomina.
— Tak — powiedział komodor. - Właśnie dlatego zaopatrujemy w transport kosmiczny niemal całą Galaktykę. Nie obchodzi nas, jak te transportowce są zbudowane i jak działają. Najważniejsze jest to, że te pojazdy są lepsze i tańsze od wszystkiego, co kiedykolwiek udało się stworzyć człowiekowi. Ważne jest to, że dziś nawet najmniejsza kolonijka może samodzielnie eksplorować kosmos i że jedynym potrzebnym do tego celu urządzeniem technicznym jest niewielka kapsuła orbitalna. Nigdy o tym nie zapominamy i żaden trybunał nas do tego nie zmusi!
Inspektor milczał. Coś się wydarzyło. Odnosił wrażenie, że powinien sobie coś przypomnieć.
— Zbyt późno pan do nas trafił, inspektorze. Trzeba się tu było zjawić wcześniej, kiedy to polowanie miało mniej umowny charakter. Kiedy w koloniach brakowało nie tylko energii, lecz także pożywienia, kiedy panował w nich zwyczajny głód. Wtedy potrzebne były nie rakiety, tylko kotlety. Wy tam na Ziemi jesteście bardzo humanitarni, ale nie wiecie, jaka to frajda, gdy wszyscy są syci. Nigdy nie dowiecie się, co znaczyła tona prawdziwego tłuszczu zwierzęcego w czasach, gdy w koloniach nie było syntetyzatorów żywności. Ale możecie sobie chyba wyobrazić, ile takiego tłuszczu daje zwierzę wielkości asteroidu? Pytał mnie pan, inspektorze, dlaczego na naszych statkach są takie ogromne pomieszczenia. To proste — sprawialiśmy w nich zwierzęce tusze. Tak, tak, inspektorze, tutaj były prawdziwe jatki, tu płynęły rzeki krwi itd., itd. To rzeczywiście obrzydliwe z punktu widzenia waszego taniego humanitaryzmu, ale gdybyście byli na naszym miejscu, robilibyście to samo!
Inspektor milczał, bo usiłował coś sobie przypomnieć.
— Teraz pan mówi, że to mogą być istoty rozumne. Moim zdaniem nie ma pan racji. Nie ma pan dowodów i dlatego w to nie wierzę. Ale przypuśćmy, że tak jest, że to istoty rozumne. Natura, tworząc rozum, miała zupełnie konkretny cel — samopoznanie. Te stworzenia nie mogą tego osiągnąć samodzielnie. Są idealnie przystosowane do badania przestrzeni kosmicznej, ale nie planet. Dlatego muszą uciec się do naszej pomocy, gdyż my ze swej strony jesteśmy dobrze przysposobieni do badania planet, lecz nie potrafimy samodzielnie przemieszczać się w przestrzeni kosmicznej. Wobec tego z czyjejś inicjatywy musi dojść do współpracy między nami. Nasze przedsiębiorstwo wykazało taką inicjatywę. I skoro oni są naprawdę rozumni — choć ja nadal w to nie wierzę — to powinni godzić się z naszą działalnością. Co więcej — powinni ją popierać.
— Być może ma pan rację — powiedział inspektor. Jeszcze przed minutą powiedziałby coś innego, ale teraz nic już go nie obchodziło. O czymś zapomniał i za wszelką cenę musiał to coś sobie przypomnieć. - Tak jest — powiedział. Było mu wszystko jedno, więc mógł powiedzieć i to. - Współpraca. Przedtem jakoś o tym nie pomyślałem.
— No właśnie — ucieszył się komodor. - Wreszcie pan zrozumiał.
— Tak — powiedział inspektor.
Ale to nie było najważniejsze. O najważniejszym zapomniał.
— Zresztą to wszystko głupstwa — dodał. - Mówmy o czym innym.
— Zgadzam się z panem — powiedział komodor. - Cała ta historia nie jest warta złamanego grosza.
Zamilkli.
— Bardzo pana przepraszam — powiedział komodor — ale o czymś zapomniałem. Za chwilę sobie przypomnę i wtedy powrócimy do naszej rozmowy.
Znów zapadła cisza. Tym razem nie wytrzymał jej inspektor.
— Niech pan mówi o czymkolwiek — poprosił. - W ten sposób łatwiej sobie przypomnieć.
— Dobra — zgodził się komodor. - Pomówmy o Ziemi. Zostanę tam pewnie na zawsze. Wątpię, aby po waszym trybunale chciało mi się jeszcze wyruszać w kosmos. Nie. Znajdę sobie jakąś przyzwoitą dziewczynę, ożenię się i osiądę gdzieś na wsi. Z kosmosem dam sobie spokój i panu radzę to samo.
Inspektor milczał. Te sprawy go nie interesowały. Kosmos to kosmos. Dobra, pluńmy na kosmos.
I nagle sobie przypomniał.
— Nie — powiedział poważnym tonem — z kosmosu nie wolno rezygnować.
— Pewnie! — zgodził się komodor. - Kosmos nam się jeszcze przyda.
Inspektor przypomniał sobie jeszcze jedną rzecz. Dziwne, że nie przypomniał sobie tego od razu.
— Ludzie — rzucił krótko.
— A niech to diabli! — wykrzyknął komodor. - Ja też o nich zapomniałem. Wie pan co? Przerobimy nasze statki na liniowce pasażerskie i będziemy wozić ludzi po całym Wszechświecie. To dobrze, że pan o tym pomyślał.
— Tak — przytaknął inspektor. - To będzie chyba już wszystko. - Popatrzył na ekran. W siatce linii celowniczych wyrastała Ziemia. Statki nadal szły dawnym szykiem; obok leciało stado spętane niewidzialnymi promieniami. Jeszcze trochę i eskadra, wytraciwszy ostatecznie szybkość, wejdzie na orbitę wokółziemską.
— Zbliżamy się do mety — powiedział komodor. - Nareszcie!
— Ach! — wykrzyknął inspektor, który znów sobie coś przypomniał. - Broń!
— Genialne! — powiedział komodor. - Aż dziw bierze, skąd pan czerpie takie wspaniałe pomysły. A ja, stary dureń, zapominam o najprostszych sprawach. Broń to akurat to, co potrzeba.
Pochylił się nad mikrofonem.
— Wszyscy członkowie załóg natychmiast pobiorą broń od dowódców statków.
Inspektor roześmiał się triumfalnie. Pewnie! Bardzo dobrze, że sobie to przypomniał. Ludzie, kosmos i broń! Komodor ma rację — właśnie to jest potrzebne. Podróż dobiegała końca i w zamieszaniu mogli zapomnieć o najważniejszym.
O tym, jak ludziom jest ciasno na Ziemi, jaki bliski jest tam horyzont, jakie ogromne ciążenie i jak paskudnie błękitne niebo. O tym, jak wielu ludzi musi przez całe życie zajmować się żmudną, nieciekawą pracą, zamiast spełniać najważniejszą misję i badać planety Galaktyki. Strach pomyśleć, że mało już brakowało, żeby setki tysięcy ludzi nigdy nie ujrzały czarnego nieba kosmosu!
Inspektor zatarł ręce z zadowolenia. Wyobraził sobie w najdrobniejszych szczegółach, jak wznoszący się pionowo pośród miasta, przebudowany na statek pasażerski flagowiec eskadry myśliwskiej płomienieje w promieniach słońca, przytłacza swym ogromem wieżowce metropolii. Wyobraził sobie pielgrzymkę ludzi znikających w jego wielkich, gościnnych pomieszczeniach.
Może nie wszyscy zechcą lecieć. Trudno, nie wszyscy są na to dość mądrzy. Ale przecież on, inspektor, pamiętał o wszystkim, a komodor już wydał odpowiednie rozkazy.
Inspektor był szczerze przekonany, że to zawsze było jego najskrytszym marzeniem, że zawsze pragnął stać w szeregu jemu podobnych z bronią gotową do strzału i robić to samo, co oni będą czynić. Nie wiedział jednak, kto mu tę myśl zasugerował.
Nie wiedział, że już nie on prowadzi, lecz jego popędzają, że nie jest już panem, tylko niewolnikiem, że przestał być członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, a stał się zwierzęciem chronionym.
Nie wiedział, że istnieje rozum dorównujący okrucieństwem rozumowi ludzkiemu. Że stado, które prowadzili ku Ziemi, było zgrają drapieżców lecących po Ziemię.
Przełożył z rosyjskiego Tadeusz Gosk