Dymitr Bilenkin Dawać i brać

Andrzej Izydorowicz Dumkin nosił się nieco staroświecko. Uznawał jedynie ciemne garnitury w nikłe paseczki, poruszał się godnie i wyrażał z niedzisiejszą galanterią. Ta jego staromodność doskonale harmonizowała z wysokimi regałami pełnymi starych książek. Andrzej Izydorowicz był bibliografem, a charakterystyczne dla tego zawodu solidność i obowiązkowość stały się przyczyną dziwnej przygody, która mu się przydarzyła.

Zasiedział się do późna w swoim kantorku, który równie trudno było odnaleźć w labiryncie biblioteki, jak pojedyncza komórkę pamięci we wnętrznościach maszyny cybernetycznej. Gdy oderwał się wreszcie od pracy, wokół niego było cicho i pusto, tylko w odległym kącie popiskiwała uszkodzona świetlówka. Przed zgaszeniem lampy na biurku Andrzej Izydorowicz z westchnieniem ulgi rozprostował ramiona, zdjął zarękawki i pomyślał, że dziś chyba pojedzie do domu linia średnicową.

Z reguły wybierał linię obwodową, która nie wymagała przesiadek, no ale czasami, nawet kosztem wygody, trzeba sobie jakoś życie urozmaicić.

Andrzej Izydorowicz zgasił lampę, sprawdził, czy ma w kieszeni pióro, zastanawiał się przez chwilę, czy nie zabrać ze sobą notatek. Spojrzał na telefon, jakby aparat mógł mu przypomnieć o jakiejś zapomnianej rozmowie. A wszystko po to, by łatwiej przeistoczyć się z bibliografa w pasażera komunikacji miejskiej i marzącego o wypoczynku domatora.

Nie wtedy akurat, lecz znacznie później przyszła mu do głowy myśl, że ludzie jego pokroju odbywają w swym życiu drogę podobną do zamkniętej orbity planetarnej. Istnieją tysiące innych światów, które mogą z dala obserwować, ale nigdy się do nich nie zbliżą i nie poznają inaczej, jak z książek. Jakiś wyjątkowy wypadek mógłby go na przykład wprowadzić do świata artystycznego, ale czułby się w nim źle i niepewnie, bowiem w tym świecie panują własne obyczaje. Co innego w nim ludzi pociąga i odpycha, co innego martwi i raduje i toczy się on nawet według innego rytmu dobowego niż ten, do którego przywykł. A wszak świat artystyczny jest nie mniej egzotyczny niż, powiedzmy, świat hodowców owiec lub dyplomatów.

Ale tego wieczoru bibliograf Dumkin o niczym takim nie myślał. Obrócił się już do wyjścia, gdy zauważył fioletowy promień prześlizgujący się wzdłuż półek.

Nie był to zresztą promień, lecz fioletowy krążek o średnicy około trzech centymetrów, przed którym w powietrzu nie rozbłyskiwała ani jedna drobinka kurzu.

W pierwszej chwili Andrzej Izydorowicz nie poczuł niczego: ani zdenerwowania, ani strachu, ani nawet ciekawości. Po prostu stał i patrzył na poruszający się fioletowy krążek. A krążek prześlizgiwał się wolno po grzbietach woluminów, nigdzie nie rozpłaszczając się w owal, nie rozszerzając się i nie zwężając, jakby emitujące go źródło światła prowadziła mechanicznie precyzyjna ręka. Ledwie bibliograf wyobraził sobie tę rękę za swoimi plecami, a już spokój go opuścił. Odskoczył do tyłu omal nie wywracając krzesła. Z tyłu jednak nikogo nie było, nie było też zresztą żadnego widocznego źródła światła. Dumkin był zupełnie sam w pustej bibliotece, w swoim kantorku, po którym jak gdyby nigdy nic wędrował widmowy promień.

Inny człowiek na jego miejscu mógłby wrzasnąć z przestrachu lub pomyśleć trzeźwo, że ma halucynacje. Andrzej Izydorowicz był jednak zbyt opanowany i dobrze wychowany, żeby podnosić gromki alarm, zaś o halucynacjach nawet nie pomyślał. Może dlatego, że promień zachowywał się zbyt zwyczajnie, choć równocześnie miał właściwości, które wydawały się nieprawdopodobne nawet jak na najbardziej rozpasaną halucynację. Andrzej Izydorowicz zrobił to, co mu dyktował jego charakter. Otrząsnął się z odrętwienia i z bijącym sercem, lecz bez paniki, obszedł dokoła wszystkie biblioteczne regały. Przekonał się dzięki temu, że promień nie prześwietla półek na wylot. Po obu stronach widział niknące w mroku długie szeregi książek, nieliczne palące się lampy i całkowity ład, który był równie powszedni i nienaruszalny, jak raz na zawsze nakręcony zegarek. Andrzej Izydorowicz nieco uspokojony wrócił do swego kantorka.

Promień szperał już po najwyższych półkach. Ani wówczas, ani nigdy potem bibliograf nie potrafił zrozumieć, co skłoniło go do wzięcia drabiny. Umysł w takich sytuacjach pracuje niezbyt sprawnie i człowiek, jeśli tylko nie zdrętwiał całkiem ze strachu, stara się przynajmniej dotknąć i pomacać. Dumkin nie bał się, lecz w głowie miał całkowitą pustkę. Wszedł na drabinę i dotknął palcem fioletowego krążka.

Nie poczuł ani ciepła, ani zimna. Plamka zaś nie drgnęła i nie zniknęła: jak gdyby nigdy nic wędrowała swoją drogą. Ale najdziwniejsze było to, że palec nie rzucał cienia.

Zdumiony Andrzej Izydorowicz wszedł na wyższy stopień drabiny, żeby spojrzeć wzdłuż osi promienia.

W mózg wbiło się rozpalone żelazo! Błysk, potem upadek, ciemność i ból…

Nie wiadomo, jak długo leżał z ostrym bólem w głowie, bezsilny i nieruchomy jak rozdeptany robak. Wreszcie z otchłani rozpaczy i mroku dobiegł cichy głos.

- Łatwiej mi będzie panu pomóc, jeśli odsunie pan rękę.

Czyjeś palce odsunęły jego dłoń. Andrzej Izydorowicz rozróżnił pochyloną nad nim twarz z krążkiem światła połyskującym niewyraźnie u nasady nosa…

Ból zniknął.

— Teraz proszę otworzyć szeroko oczy…

Krążek zbliżył się, powiększył. Wionęło chłodem i przestrzeń rozpościerająca się dokoła nabrała nagle głębi i ostrości.

— Widzę! - wykrzyknął Andrzej Izydorowicz.

Patrzył, widział i był szczęśliwy. Ale nie trwało to długo. Nagle zjawiła się myśl: tu nie powinno być teraz żadnego obcego człowieka!

Andrzej Izydorowicz poderwał się na równe nogi i zagapił na swego wybawcę.

Krążek gdzieś znikł. Dumkin miał przed sobą zwyczajną twarz najzwyklejszego w świecie człowieka. Zbyt zwykłego na to, czego tu dokonał!

Umysł pracował niezwykle jasno i precyzyjnie, a wzrok mimo woli podążył ku półkom z książkami.

— Niech się pan nie trudzi — powiedział nieznajomy. - Sadzę, że należą się panu wyjaśnienia, na które pan w pełni zasłużył.

Śmieszna rzecz: po tym wszystkim Andrzej Izydorowicz machinalnym, lecz uprzejmym gestem wskazał nieznajomemu krzesło i sam usiadł naprzeciwko. Zachowywał się jak człowiek z wysoką gorączką, był na przemian to zupełnie spokojny, to znów bliski omdlenia.

— Zawiniliśmy i prosimy o wybaczenie. - Ludzka postać i zwyczajny strój przybysza wzmagały jeszcze niecodzienność jego słów. - To, co tu robimy, nie powinno być widzialne, lecz drobne awarie sprzętu zdarzają się niestety nawet u nas.

— Co, co tu robiliście?! — wykrzyknął Andrzej Izydorowicz.

— Czytaliśmy wasze książki.

— Jasne — powiedział Dumkin z przygnębieniem. - Badanie prymitywnej cywilizacji, kosmiczna etnografia, że się tak wyrażę…

Był rad, że w słowach, które z siebie wydusił, można było wyczuć sarkazm.

— Nie tylko i nie przede wszystkim — odparł pośpiesznie nieznajomy. - Wy tutaj, sami o tym nie wiedząc, uczestniczycie w wielkiej zespołowej pracy, którą rozum prowadzi we Wszechświecie.

— Nie rozumiem — powiedział Andrzej Izydorowicz i westchnął. - Nie rozumiem…

— Zaraz pan zrozumie. W waszym mieście jest wiele ludzi… Ale czy jego mieszkańcy mogą prowadzić wszystkie potrzebne im badania? Rozwijać kulturę równie szybko jak społeczność całego świata? Nie. Gdyby zerwać kontakty intelektualne miasta, nastąpi zastój. Powód jest prosty. Możliwości rozumu, każdego, dowolnie potężnego rozumu — indywidualnego lub zespołowego — są skończone. A świat, który ten rozum usiłuje poznać i przebudować, nie ma granic. Oto sprzeczność, na którą nieuchronnie natrafia każda cywilizacja, gdy tylko jej zasoby intelektualne się wyczerpią. Sposób jest tylko jeden, ten sam, jakiego używacie w skali Ziemi: podział wysiłków, wymiana informacji, kooperacja na skalę kosmiczną. Od niedawna wy również w niej uczestniczycie, zdobywacie bowiem wiedzę, której my nie mamy.

— To niemożliwe! — wykrzyknął Andrzej Izydorowicz niemal z rozpaczą. - Przecież my w porównaniu z wami… z waszą…

— Głęboko się pan myli! Kto u was, na Ziemi, skonstruował bumerang? Komu zawdzięczacie kajak, strój polarny, najszybszy sposób pływania? Tym, których niezbyt mądrzy ludzie uważają za dzikusów. A czyż wasza sztuka jest o wiele lepsza niż sztuka nie rozwiniętej technicznie Grecji starożytnej? Nie należy więc zbyt pochopnie mówić j o prymitywizmie jakiejś cywilizacji.

— Chwileczkę… - Andrzej Izydorowicz poczuł przepływ natchnienia. - Powiedział pan: wymiana. Ale wymiana zakłada… Tak, tak, rozumiem! Jawny kontakt jest niemożliwy, dopóki ludzkość… To znaczy, że i wy dajecie nam… potajemnie?…

Przybysz uśmiechnął się ciepło i serdecznie. Jego wzrok zdawał się mówić: „niech pan dobrze pomyśli!” Dumkinowi wydało się, że pojął prawdę. Odpowiedzi nie będzie. „Nie” oznaczałoby hańbę całej kosmicznej wspólnoty, „tak” równałoby się ukrytej kurateli rozciągniętej nad całą ludzkością. Tymczasem jawny kontakt jest bezużyteczny, a nawet szkodliwy, dopóki na Ziemi są ludzie gotowi zagarnąć dla siebie każdy dar przybysza.

— Nietrudno się domyślić, o czym pan myśli — zaszemrał głos i wyrwał Andrzeja Izydorowicza z zadumy. - W istocie wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Odpowiedź, której pan oczekuje, nie leży na płaszczyźnie „tak” lub „nie”, proszę mi uwierzyć. Jak by to wytłumaczyć? Wasi uczeni przez dwieście lat zadawali naturze pytanie: czym jest światło, falą czy korpuskułą? Odpowiedź brzmiała: falocząsteczką. W naszym wypadku pytanie jest jeszcze dalsze od prawdy, zapewniam pana. To wszystko, co mogę powiedzieć. A teraz proszę wyobrazić sobie naszą sytuację i nie mieć żalu. Obowiązek moralny kazał nam naprawić krzywdę wynikłą z naszej winy i udzielić wyjaśnień, których brak mógłby zaszkodzić pańskiej psychice. Zrobiliśmy to. Nie gniewa się pan na nas?

— Cóż za pomysł? Ja…

— Wobec tego pozwoli pan, że go pożegnam i będę panu zgodnie z ziemskim obyczajem życzył wszystkiego dobrego.

— Chwileczkę! - poderwał się Andrzej Izydorowicz, który absolutnie nie spodziewał się takiego zakończenia.

Ale na krześle już nikogo nie było — przybysz znikł. Bibliograf Dumkin znów został całkowicie sam wśród znanych w najdrobniejszych szczegółach przedmiotów, znalazł się w uspokajającej ciszy biblioteki między wysokimi ścianami książek, starych, zwyczajnych, niemal odwiecznych. A czuł się tak, jakby dopiero co wydobył się z groźnej morskiej kipieli, która topiła go, targała i podrzucała do góry, a potem, gdy już tracił oddech, złożyła miękko na spokojny brzeg.

Ta kipiel jednak ciągle jeszcze w nim była! Andrzej Izydorowicz, zastanawiając się gorączkowo nad tym, co teraz należy zrobić, podniósł z podłogi teczkę, odruchowo pogrzebał w kieszeniach i nagle znieruchomiał ze zdumienia. Przybysze nie chcieli, aby ludzkość dowiedziała się o ich istnieniu, a jednak ukazali się człowiekowi!

Andrzej Izydorowicz zamyślił się, popatrzył na puste krzesło i uśmiechnął się z odrobiną goryczy. Wiedzieli, co robią. Do ujawnienia się zmusiły ich okoliczności, ale ukąsi a zanie się jednemu człowiekowi nie oznacza jeszcze, że ludzkość się o nich dowie. Dlatego, że są rzeczy, w które nikt nie uwierzy.

Możliwe, że ich promień, teraz już niewidzialny, znowu szpera po półkach, wchłaniając owoce myśli ludzkiej i coś pozostawiając w zamian. A może nic nie pozostawiając? Dobrze by było. Gdyż dając, ludzkość niczego nie traci. Wręcz przeciwnie!

— Słyszycie mnie? — zapytał cicho Andrzej Izydorowicz. - Pozwalam wam brać. Bierzcie jak najwięcej… Bierzcie wszystko! Kiedy się później spotkamy, wasza wiedza nie będzie już prezentem dobrego wujaszka, lecz… Sami zresztą rozumiecie…

Ledwie to zdążył powiedzieć, już zawstydził się własnego patosu.

Cóż to z niego za figura, żeby decydować? Kropelka w ludzkim oceanie! Zaraz ubierze się, wyjdzie na ulicę, wsiądzie do wagonu metra i pojedzie, prześlizgując się wzrokiem po setkach twarzy ludzi, o których niczego nie wie i którzy nic nie wiedzą o nim. W domu żona zapyta jak co dzień:

— No co tam u ciebie?

A on jak zwykle odpowie:

— Zwyczajnie, nic szczególnego.


Przełożył z rosyjskiego Tadeusz Gosk

Загрузка...