Jean Bannion przytuliła do siebie najmłodszego syna i zamrugała szybko powiekami. Nagle zapiekły ją oczy.
Ośmioletni syn wtulił się w jej ramię. Czoło miał suche i chłodne, a włosy przesiąknięte zapachem świeżego powietrza, które przypominało jej zapach bielizny dopiero co ściągniętej ze sznura na dworze. Poczuła, że wargi jej drżą.
— Spójrzcie na nią — powiedział Doug Bannion z niedowierzaniem w głosie. - Zaczyna pociągać nosem! A co by się dopiero działo, gdyby Philip wyjeżdżał na wiele lat do szkoły?
Pochylił się nad nią, klęczącą z chłopcem w ramionach, i pogładził po głowie. Miał minę pełną — dostojeństwa a zarazem rozbawienia. Dwaj starsi chłopcy uśmiechnęli się wyrozumiale.
— Mama jest typem rozrzutnym emocjonalnie — powiedział dziesięcioletni Boyd.
— Wskazywałoby to na duchową gotowość do składania siebie w ofierze — powiedział jedenastoletni Theodore.
Jean spoglądała na nich bezradnie. Oni zaś odpowiadali jej spojrzeniem swoich mądrych oczu pełnych czegoś, co nauczyła się nienawidzić od czasu, gdy przeszli przez Royal Road — pełnych tej cholernej życzliwości.
— Chłopcy! — odezwał się surowo Doug Bannion. - Więcej szacunku dla matki!
— Dzięki — powiedziała Jean nie czując wdzięczności. Wiedziała, że Doug skarcił synów nie przez wzgląd na jej uczucia, lecz po to, by nie dopuścić do jakichkolwiek skaz zniekształcających ich harmonijnie rozwijające się charaktery. Przytuliła do siebie Philipa tak mocno, że zaczął się niepewnie kręcić przypominając jej, że i tak za kilka lat musiałaby się prawdopodobnie z nim rozstać.
— Philip — wyszeptała z desperacją do jego chłodnego ucha. - Co widzieliśmy na filmie, na którym, byliśmy wczoraj?
— Pinokia.
— Prawda, że to było zabawne?
— Na miłość boską, Jean! — Doug Bannion prawie szorstko odsunął ich od siebie. - Chodź, Philipie, nie możesz się spóźnić na rozpoczęcie tego jedynego dnia w szkole.
Wziął Philipa za rękę i poszli po błyszczącej, sprężystej podłodze do zimnej, zielonej sali przyjęć Royal Road. Jean patrzała, jak idą trzymając się za ręce, by wmieszać się w tłum dzieci i rodziców zebranych w auli. Philip powłóczył trochę nogami w sposób, który znała tak dobrze, i wyczuła, z nagłym ukłuciem w sercu, że on się bał tego, co go oczekiwało. Nie odwrócił się jednak.
— No, nadeszła i jego kolej — powiedział z dumą dziesięcioletni Boyd. - Mam nadzieje, że go tata przyprowadzi jutro na praktykę. Przydałaby mi się jego pomoc.
— W moim biurze jest więcej miejsca — powiedział jedenastoletni Theodore. - A poza tym w przyszłym tygodniu kończymy przygotowywanie nowej Ustawy o Powiernictwie i będę zajęty tuzinem rozpraw o odszkodowanie. Będzie mi więc bardziej potrzebny niż tobie.
Obaj byli młodszymi wspólnikami w firmie prawniczej Douga Banniona. Jean patrzyła przez chwilę na spokojne, mądre twarze swoich dzieci i chwycił ją strach. Odwróciła się i odeszła na bok starając się powstrzymać od szlochu. Naokoło stali rodzice — zadowoleni z siebie, chłodno triumfujący. Wyraz ich twarzy sprawiał, że coraz trudniej jej było zapanować nad sobą.
Wybrała w końcu jedyną możliwą drogę ucieczki. Pobiegła do prawie opustoszałej sali wystawowej Royal Road. Chwalebną historię akademii przekazywały skrzące się, trójwymiarowe obrazy przy akompaniamencie łagodnego, mechanicznego szeptu.
Najpierw pojawiły się dwie grupy słów: migoczące w powietrzu bladozielone litery na granatowym tle. Jadąc koło nich ruchomym chodnikiem w kompletnej ciszy Jean czytała:
„Wiedzę zdołasz posiąść jedynie uczeniem;
Nie zyskasz jej po ojcu samym dziedziczeniem”.
— Gay
„Gdyby tak Gay mógł nas teraz zobaczyć…”
— Martinelli
W następnej części pokazano wielki portret Edwarda Martinellego, założyciela akademii i szefa zespołu naukowców pracujących nad udoskonaleniem zestawu do manipulacji korą mózgową. Nagrany na taśmę na kilka miesięcy przed śmiercią głos Martinellego zabrzmiał w uchu Jean z zaskakującą precyzją celnie wymierzonej wiązki dźwięków.
„Od kiedy wiedza stała się najważniejszą bronią człowieka i jego głównym sprzymierzeńcem w walce o przetrwanie — ludzie szukali sposobów na przyspieszenie procesu nauczania. W połowie dwudziestego wieku społeczeństwa osiągnęły punkt, w którym od ludzi wolnych zawodów wymagano, aby jedną trzecią swego pożytecznego życia spędzali na bezproduktywnym przyswajaniu wiadomości…”
Jean przestała słuchać starannie modulowanych słów. Słyszała już to nagranie dwa razy i to bezduszne, fachowe podejście nie robiło na niej większego wrażenia. Zastosowane przez akademię dodatkowe środki, jak: wielowarstwowa hipnoza, środki psychoneurotyczne, elektronowa modyfikacja ścieżek białkowych w mózgu, wielokrotne nagrania — wszystko to było dla niej mało ważne w porównaniu z rezultatem końcowym.
A rezultat był taki, że każde dziecko — założywszy, że posiada wymagany stopień inteligencji — może posiąść cała formalną wiedzę dzięki wszczepieniu jej do mózgu w ciągu dwóch godzin — wiedzę, którą zdobywałoby przez dziesięć lat w zwykłej szkole i na uniwersytecie.
Aby zostać wybrane, dziecko musi wykazywać się wskaźnikiem inteligencji nie mniejszym niż 140, i musi posiadać rodzinę, która może sobie pozwolić na opłacenie gotówka sumy mniej więcej równej kosztom dziesięciu lat edukacji w tradycyjnej szkole. Dlatego właśnie twarze rodziców w sali przyjęć jaśniały taką dumą. Dlatego nawet Doug Bannion — znany z flegmatyczności — rozglądał się dookoła twardym, jasnym wzrokiem człowieka, który wypełnił swą powinność.
Był ojcem trzech synów bez skazy — każdy ze wskaźnikiem inteligencji kwalifikującym go do grupy geniuszów; pomyślnie przeprowadził ich przez procedurę selekcji, która tak wielu zagradzała drogę do Royal Road. Niewielu mężczyzn mogło się pochwalić podobnym osiągnięciem, a i niewiele kobiet dostąpiło zaszczytu dzielenia z kimś takiego sukcesu.
Ale dlaczego, zastanawiała się Jean, właśnie mnie to musiało spotkać? I moje dzieci? Dlaczego nie zostałam obdarzona — takim umysłem jak Doug? Wtedy Royal Road jeszcze bardziej zbliżyłaby dzieci do mnie zamiast…
Ruchomy chodnik unosił ją cicho, a żywa wystawa szeptała przekonywająco o wyższości Royal Road nad starym, długotrwałym, zbrodniczo marnotrawnym systemem edukacji. Głos mówił o nieprawdopodobnym wprost szczęściu Philipa, że urodził się dokładnie w momencie, gdy dzięki najwyższym osiągnięciom ludzkiej techniki mógł zdobyć stopień naukowy w dziedzinie prawa w ciągu dwóch krótkich godzin.
Jean jednak nie słyszała tego, była głęboko pogrążona w rozpaczy.
Natychmiast po ceremonii promowania Jean przeprosiła Douga i chłopców i, zanim zdołali zaprotestować, wyszła spiesznie z sali z powrotem do samochodu. Nagrzany słońcem plastyk tylnego siedzenia parzył przez cienki materiał sukni.
Zapaliła papierosa i siedziała tak, patrząc na lśniące maski samochodów, zanim nie nadszedł Doug z chłopcami. Doug usiadł za kierownicą, a chłopcy obok niego, śmiejąc się i poszturchując. Z tyłu za nimi Jean czuła się odcięta od reszty rodziny. Nie mogła odwrócić wzroku od zgrabnej głowy Philipa. Nic jeszcze nie wskazywało na zmiany, które zaszły w jego mózgu; wyglądał jak zwykły, zdrowy ośmioletni chłopiec…
— Philip! krzyknęła nagle pod wpływem jakiegoś impulsu.
Chłopiec odwrócił głowę.
— O co chodzi, mamo?
Słysząc wzruszenie w jej głosie Theodore i Boyd też się obejrzeli. Trzy różowe, prawie identyczne twarze spoglądały na nią z chłodnym zaciekawieniem.
— To nic. Ja… — dławiący ucisk w krtani nie pozwolił jej dokończyć.
— Jean? — głos Douga Banniona był pełen irytacji, gdy się pochylił nad kierownicą. Kostki palców przeświecały przez skórę koloru starej kości słoniowej.
— To normalne, tato — powiedział dziesięcioletni Boyd. - U większości kobiet przecięcie psychicznej pępowiny wywołuje zazwyczaj silny wstrząs. - Nie martw się, mamo — powiedział Philip. Poklepał Jean po ramieniu takim dziwnym dorosłym gestem.
Odsunęła rękę syna. Po policzkach zaczęły jej spływać gorące łzy, których nie potrafiła tym razem powstrzymać. Nie musiała bowiem patrzeć, żeby wiedzieć, że oczy jej ośmioletniego Philipa są mądre, życzliwe i stare.
Przełożyła z angielskiego Isabella Wagner-Jastrzębska