Myron przez resztę nocy śnił o Jessice, choć jak zwykle rano pamiętał tylko nieskładne strzępy tych snów. Jessica znów stała się częścią jego życia, lecz dla niego wciąż było to czymś nowym. Zbyt nowym. Starał się opanować, działać rozważnie. Obawiał się, że Jessica znów podepcze jego uczucia, przytrzaśnie jego serce w drzwiach miłości.
Drzwiach miłości. Chryste. Zaczynał sypać cytatami z kiepskich piosenek country.
Skierował się na południe, w kierunku słynnej New Jersey Turnpike. Szaroniebieski cadillac z kanarkowym dachem jechał cztery samochody za nim. Ten odcinek drogi szybkiego ruchu bardziej niż cokolwiek innego był pożywką dla licznych dowcipów o New Jersey. Myron minął lotnisko Newark. Niezbyt ładne, ale które lotnisko jest inne? Potem przejechał obok głównej atrakcji albo gwoździa programu, jeśli tak wolicie nazwać tę – znajdującą się między dwunastym a trzynastym zjazdem – ogromną elektrownię, która przypomina rekwizyt z koszmarnego świata przyszłości ukazanego na początku filmu Teminator. Gęsty dym sączył się z każdego jej otworu. Nawet w jasnym słońcu wyglądała ponuro, metalicznie, groźnie i złowieszczo.
W radiu kapela rockowa o nazwie The Motels monotonnie śpiewała refren: „Zabierz mił z miłości, a zostaną ości”. Głębokie. Trochę wydumane, ale głębokie. Motels. Co się z nimi stało?
Myron wyjął telefon komórkowy i wybrał numer. Odpowiedział znajomy głos.
– Mówi szeryf Courter.
– Cześć, Jake, tu Myron.
– Przykro mi. Pomylił pan numer. Żegnam.
– A to dobre – powiedział Myron. – Chyba te wieczorowe kursy dla komediantów w końcu coś ci dały.
– Czego chcesz, Myronie?
– Nie można po prostu zadzwonić do przyjaciela, żeby zamienić kilka słów?
– A zatem to towarzyska rozmowa? – spytał Jake.
– Owszem.
– Czuję się zaszczycony.
– Poczekaj. To nie wszystko. Za parę godzin wpadnę na to twoje zadupie.
– Chyba dostanę zawału.
– Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść razem lunch. Ja stawiam.
– Uhm. Przyjedziesz z Winem?
– Nie.
– No to w porządku. Na widok tego faceta przechodzą mnie ciarki.
– Nawet go nie znasz.
– I niech tak zostanie. No, czego ode mnie chcesz, Myronie? Może to cię zaskoczy, ale muszę zarabiać na życie.
– Wciąż masz przyjaciół w filadelfijskiej policji?
– Jasne.
– Czy któryś mógłby ci przesłać faksem akta sprawy o zabójstwo?
– Niedawne?
– No, niezupełnie.
– Sprzed ilu lat?
– Sześciu – odparł Myron.
– Żartujesz, prawda?
– Będzie gorzej. Ofiarą był Alexander Cross.
– Chłopak senatora?
– Właśnie.
– Po ci to, do cholery?
– Powiem ci, kiedy tam dojadę.
– Ten ktoś będzie chciał usłyszeć jakieś wyjaśnienie.
– Wymyśl coś.
Jake żuł coś – sądząc po odgłosach, mogła to być kora drzewa.
– Taak, w porządku. O której tu będziesz?
– Mniej więcej około pierwszej. Zadzwonię do ciebie.
– Będziesz mi winien przysługę, Myronie. Dużą.
– Czy nie wspomniałem, że stawiam lunch?
Jake rozłączył się.
Myron skierował się w stronę zjazdu numer sześć. Opłata wyniosła prawie cztery dolary. Miał ochotę zapłacić również za cadillaca, ale cztery dolary to trochę za dużo na taki żart. Wręczył kasjerowi pieniądze.
– Chciałem tylko przejechać tą autostradą – powiedział. – Nie chciałem jej kupować.
Nie otrzymał nawet współczującego uśmiechu. Narzekanie na opłaty za autostrady. Jedna z oznak zbliżającej się starości. Pewnie niedługo zacznie wymyślać ekspedientom za słabo grzejącą klimatyzację.
Podróż do najbogatszego przedmieścia Filadelfii zajęła mu dwie godziny. Gladwynne to szacowne rodziny i duże pieniądze. Plymouth Rock również. Pochodzenie było tu równie ważne jak możliwości kredytowe. Dom, w którym wychowała się Valerie Simpson, wyglądał jak nieco podupadła rezydencja Wielkiego Gatsby’ego. Trawnik był kiepsko skoszony. Krzewy słabo przycięte. Ze ścian tu i ówdzie obłaziła farba. Pnący się po nich bluszcz był odrobinę zbyt gęsty.
Mimo to posiadłość była ogromna. Myron zaparkował na tak rozległym podjeździe, że niemal zaczął się rozglądać za busem podwożącym do frontowych drzwi. Kiedy się do nich zbliżał, z budynku wyszli detektywi Dimonte i Krinsky. Zaskoczony Dimonte nie wyglądał na uszczęśliwionego tym spotkaniem. Oparł ręce na biodrach. Nadęty, niecierpliwy.
– Co ty tu, kurwa, robisz? – warknął.
– Czy wiesz, co się stało z The Motels? – zapytał Myron.
– Z kim?
Myron potrząsnął głową.
– Jak szybko ludzie zapominają.
– Do licha, Bolitar, zadałem ci pytanie. Czego tu szukasz?
– Zeszłej nocy zostawiłeś u mnie gacie – odrzekł Myron. – Bokserki. Rozmiar trzydzieści osiem. W czerwone króliczki.
Dimonte poczerwieniał. Większość gliniarzy cierpi na homofobię. Najłatwiej wyprowadzić ich z równowagi aluzjami do homoseksualizmu.
– Lepiej nie wpieprzajcie się w moją sprawę, dupku. Ty i ten twój psychotyczny yuppie.
Krinsky zaśmiał się. Psychotyczny yuppie. Kiedy zacny stary Rolly wymyśli już jakiś żart, ciężko mu się z nim rozstać.
– A poza tym – ciągnął Dimonte – sprawa i tak jest już prawie zamknięta.
– Zatem będę mógł się chwalić, że cię znałem.
– Na pewno cię ucieszy wiadomość, że twój klient nie jest już moim głównym podejrzanym.
Myron kiwnął głową.
– Jest nim niejaki Roger Quincy.
To nie ucieszyło Dimonte’a.
– Skąd o tym wiesz, do cholery?
– Jestem wszechobecny i wszechwiedzący.
– To jeszcze nie oznacza, że twój chłopak jest czysty. On coś ukrywa. Ty to wiesz. Ja to wiem. Krinsky też to wie.
Krinsky lekko skinął głową. Wierny adiutant.
– Na razie domyślamy się tylko, że twój chłopak ją dymał. No wiesz, na boku.
– Macie jakieś dowody?
– Nie potrzebujemy ich. Nie wciskaj mi tu kitu. Chcę złapać jej zabójcę, nie przydupasa.
– Cóż za poetyckie określenie, Rolly.
– Pieprz się, nie mam czasu na takie gadki.
Kiedy odchodzili, Myron pożegnał ich machnięciem ręki.
– Miło się z tobą rozmawiało, Krinsky.
Policjant kiwnął głową.
Myron zadzwonił do drzwi. Usłyszał dramatyczne bicie gongu. Muzyka poważna. Może Czajkowski. Może nie. Drzwi otworzył około trzydziestoletni mężczyzna w różowej koszuli, rozpiętej pod szyją. Niczym Ralph Lauren. Spory dołek na brodzie. Włosy tak czarne, że prawie granatowe, jak u Supermana.
Spojrzał na Myrona tak, jakby ten był włóczęgą sikającym mu na schodach.
– Tak?
– Przyszedłem zobaczyć się z panią Van Slyke.
Matka Valerie ponownie wyszła za mąż.
– To nie jest odpowiednia chwila.
– Jestem umówiony.
– Chyba mnie pan nie słyszał – rzucił ostro mężczyzna. Mówił akcentem podobnym do tego, jaki miał Win. – To nie jest odpowiedni moment.
– Proszę powiedzieć pani Van Slyke, że jest tu Myron Bolitar – nalegał Myron. – Ona mnie oczekuje. Windsor Lockwood wczoraj wieczorem zapowiedział moją wizytę.
– Pani Van Slyke nikogo dziś nie przyjmuje. Wczoraj zamordowano jej córkę.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
– A zatem rozumie pan…
– Kenneth?
Kobiecy głos.
– W porządku, Helen – odparł mężczyzna. – Poradzę sobie.
– Kto przyszedł, Kenneth?
– Nikt.
– Myron Bolitar – powiedział Myron.
Kenneth rzucił mu gniewne spojrzenie. Myron powstrzymał się i nie pokazał mu języka, na co miał wielką ochotę. Przyszło mu to z trudem.
Na korytarzu pojawiła się kobieta. Ubrana na czarno. Oczy miała zaczerwienione i otoczone czerwonymi obwódkami. Była atrakcyjną kobietą, chociaż Myron założyłby się, że poprzedniego dnia wyglądała znacznie bardziej pociągająco. Pod pięćdziesiątkę. Blond włosy, lekko rozjaśnione. Starannie uczesane. Nie zanadto utlenione.
– Proszę wejść, panie Bolitar.
– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Helen – wtrącił Kenneth.
– Wszystko w porządku.
– Powinnaś odpocząć.
Wzięła Myrona pod rękę.
– Proszę wybaczyć mojemu mężowi, panie Bolitar. On tylko próbuje mnie chronić.
Mężowi? Czy powiedziała „mężowi”?
– Proszę za mną.
Zaprowadziła go do pokoju nieco większego od Akropolu. Nad kominkiem wisiał gigantyczny portret mężczyzny z długimi bokobrodami i sumiastymi wąsami. Lekko przerażający. Pomieszczenie oświetlało pół tuzina lamp, które imitują świece. Meble, chociaż wyglądały na antyki, były odrobinę zbyt podniszczone. Myron nigdzie nie dostrzegł srebrnego zestawu do herbaty, ale powinien tu taki być. Usiadł w antycznym fotelu, równie wygodnym jak sztuczne płuco. Kenneth nie spuszczał go z oka. Pewnie pilnował, żeby gość nie schował do kieszeni popielniczki albo czegoś podobnego.
Helen usiadła na kanapie naprzeciw gościa. Kenneth stanął za nią i położył dłonie na jej ramionach. Upozowali się jak do zdjęcia. Jak królewska para. Do pokoju przydreptała mała dziewczynka, najwyżej trzy – lub czteroletnia.
– To Cassie – powiedziała Helen Van Slyke. – Siostra Valerie.
Myron z szerokim uśmiechem nachylił się do dziewczynki.
– Cześć, Cassie.
Mała ryknęła płaczem, jakby ją ukłuł szpilką. Helen Van Slyke przytuliła córkę, która wydała z siebie jeszcze kilka przeraźliwych wrzasków, po czym ucichła. Przez cały czas zerkała na Myrona zza zaciśniętych piąstek. Może ona też obawiała się o bezpieczeństwo popielniczek.
– Windsor mówił mi, że jest pan agentem sportowym – powiedziała Helen Van Slyke.
– Tak.
– Zamierzał pan reprezentować moją córkę?
– Omawialiśmy taką ewentualność.
– Nie rozumiem, dlaczego ta rozmowa nie może poczekać, Helen – powiedział Kenneth.
Zignorowała go.
– W jakim celu chciał pan się ze mną widzieć, panie Bolitar?
– Zamierzałem zadać pani kilka pytań.
– Jakiego rodzaju pytań? – spytał Kenneth. Podejrzliwie.
Helen uciszyła go machnięciem ręki.
– Proszę mówić dalej, panie Bolitar.
– Rozumiem, że około sześciu lat temu Valerie była hospitalizowana.
– A jakie to ma znaczenie? – wtrącił się znowu Kenneth.
– Kenneth; proszę, zostaw nas samych.
– Ależ, Helen…
– Proszę. Zabierz Cassie na spacer.
– Jesteś pewna?
– Tak.
Próbował się spierać, ale nie miał z nią żadnych szans. Zamknęła oczy, dając znak, że to koniec dyskusji. Kenneth niechętnie wziął córkę za rękę. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem głosu, powiedziała:
– Jest trochę nadopiekuńczy.
– To zrozumiałe – rzekł Myron. – W tych okolicznościach.
– Dlaczego pyta pan o pobyt Valerie w klinice?
– Usiłuję uporządkować kilka spraw.
Przez chwilę mu się przyglądała.
– Zamierza pan złapać mordercę mojej córki, prawda?
– Tak.
– Mogę spytać dlaczego?
– Mam kilka powodów.
– Wystarczy mi jeden.
– Valerie próbowała skontaktować się ze mną, zanim ją zamordowano – odparł Myron. – Trzy razy dzwoniła do mojego biura.
– To jeszcze nie czyni pana odpowiedzialnym.
Myron nic nie powiedział. Helen Van Slyke nabrała tchu.
– I sądzi pan, że to morderstwo ma jakiś związek z jej załamaniem nerwowym?
– Tego nie wiem.
– Policja jest przekonana, że zabójcą jest ten człowiek, który nękał Valerie.
– A jak pani uważa?
Nawet nie drgnęła.
– Nie wiem. Roger Quincy wydawał się zupełnie nieszkodliwy. Sądzę jednak, że każdy facet wydaje się nieszkodliwy, dopóki nie zrobi czegoś takiego. Wciąż pisał do niej miłosne listy. Były nawet miłe, w pewien zwariowany sposób.
– Ma je pani?
– Przed chwilą oddałam je policjantom.
– Może pamięta pani, co w nich było?
– Od niemal normalnych miłosnych wyznań po obsesyjną namiętność. Czasem po prostu prosił, żeby się z nim umówiła. Innym razem pisał o dozgonnej miłości i o tym, że są sobie przeznaczeni.
– Jak reagowała na to Valerie?
– Czasem się bała. Niekiedy się śmiała. Jednak na ogół nie zwracała na nie uwagi. Tak jak my wszyscy. Nikt nie traktował tego zbyt poważnie.
– A Pavel? Czy on się niepokoił?
– Nie otwarcie.
– Czy wynajął ochroniarza dla Valerie?
– Nie. Gorąco sprzeciwiał się temu pomysłowi. Uważał, że ochroniarz mógłby wpędzić ją w depresję.
Myron zastanowił się. Pavel uważał, że Valerie nie potrzebuje ochroniarza, który by ją bronił przed natrętem, a sam wynajął goryla, który miał chronić go przed namolnymi rodzicami i łowcami autografów. To dawało do myślenia.
– Chciałbym porozmawiać o załamaniu nerwowym Valerie, jeśli można.
Helen Van Slyke lekko zesztywniała.
– Sądzę, że tę sprawę lepiej pozostawić w spokoju, panie Bolitar.
– Dlaczego?
– Ponieważ to było bolesne. Nie ma pan pojęcia jak bardzo. Moja córka przeżyła załamanie nerwowe, panie Bolitar. Miała dopiero osiemnaście lat. Była piękna. Utalentowana. Zawodowo grała w tenisa. Odnosiła znaczące sukcesy. I przeszła załamanie nerwowe. Wszyscy bardzo to przeżyliśmy. Staraliśmy się jej pomóc, nie dopuścić, aby dostało się to do prasy i publicznej wiadomości. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby to zatuszować.
Zamilkła i zamknęła oczy.
– Pani Van Slyke?
– Nic mi nie jest – powiedziała.
– Wspomniała pani, że usiłowaliście to zatuszować – przypomniał Myron.
Otworzyła oczy. Uśmiechnęła się i wygładziła spódnicę.
– Tak, no cóż, nie chciałam, żeby ten epizod zrujnował jej życie. Wie pan, jacy są ludzie. Do końca życia pokazywaliby ją palcami i szeptali. Nie chciałam tego. I owszem, byłam też trochę zawstydzona. Byłam wówczas młodsza, panie Bolitar. Obawiałam się tego, w jaki sposób jej załamanie odbije się na rodzinie Brentmanów.
– Brentmanów?
– To moje panieńskie nazwisko. Ta posiadłość nazywa się Brentman Hall. Mój pierwszy mąż nazywał się Simpson. Był karierowiczem. Kenneth to mój drugi małżonek. Wiem, że ludzie plotkują o dzielącej nas różnicy wieku, ale Van Slyke’owie to stara rodzina. Jego prapradziadek i mój byli wspólnikami.
Niezły powód do zawarcia małżeństwa.
– Od jak dawna jest pani żoną Kennetha?
– W kwietniu minęło sześć lat.
– Rozumiem. Zatem wyszła pani za mąż mniej więcej wtedy, kiedy Valerie została hospitalizowana.
Zmrużyła oczy i powiedziała nieco wolniej:
– Co właściwie pan implikuje, panie Bolitar?
– Nic – odparł Myron. – Niczego nie implikowałem. Naprawdę.
No, może troszeczkę.
– Proszę mi opowiedzieć o Alexandrze Crossie.
Znów zesztywniała i zacisnęła wargi.
– Co takiego? – spytała nieco gniewnym tonem.
– Czy jego i Valerie łączyło coś poważnego?
– Panie Bolitar – powiedziała z wyraźnym zniecierpliwieniem. – Windsor Lockwood to stary przyjaciel naszej rodziny. Ze względu na niego zgodziłam się z panem porozmawiać. Wcześniej przedstawił się pan jako człowiek, któremu zależy na ujęciu mordercy mojej córki.
– Tak istotnie jest.
– Zatem proszę mi wyjaśnić, co ma z tym wspólnego Alexander Cross, załamanie nerwowe mojej córki lub moje małżeństwo?
– Ja po prostu czynię pewne założenia, pani Van Slyke. Zakładam, że to nie było przypadkowe zabójstwo, że pani córki nie zastrzelił nieznajomy. A to oznacza, że muszę dowiedzieć się o niej wszystkiego. Poznać fakty. Nie zadaję tych pytań dla rozrywki. Muszę wiedzieć, kto bał się Valerie, nienawidził jej lub mógł coś zyskać przez jej śmierć. A to oznacza, że muszę poznać również nieprzyjemne fakty z jej życia.
Odrobinę za długo spoglądała mu w oczy, a potem odwróciła wzrok.
– Co chce pan wiedzieć o mojej córce, panie Bolitar?
– Znam podstawowe fakty – rzekł Myron. – Valerie okrzyknięto cudownym dzieckiem, kiedy miała zaledwie szesnaście lat i wzięła udział we French Open. Pokładano w niej wielkie nadzieje, lecz niebawem zaczęła grać nieco słabiej. A potem było jeszcze gorzej. Zaczął ją nękać natrętny wielbiciel, niejaki Roger Quincy. Łączył ją związek z synem wybitnego polityka, z chłopcem, który został zamordowany. Przeszła załamanie nerwowe. Muszę zebrać dodatkowe kawałki tej łamigłówki, jeśli mam ją rozwiązać.
– Bardzo trudno mi mówić o tym wszystkim.
– W pełni to rozumiem – rzekł łagodnie Myron. Tym razem zrezygnował z uśmiechu Phila Donahue i wybrał wersję Alana Aldy. Więcej zębów, wilgotne oczy.
– Nic więcej nie mogę panu powiedzieć, panie Bolitar. Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś mógłby pragnąć jej śmierci.
– Może mogłaby pani opowiedzieć mi o ostatnich kilku miesiącach. Jak czuła się Valerie? Czy wydarzyło się coś niezwykłego?
Helen bawiła się sznurem pereł, skręcając go w palcach, aż zostawił czerwony ślad na jej szyi.
– W końcu zaczęła dochodzić do siebie – odparła zduszonym głosem. – Sądzę, że pomógł jej w tym tenis. Przez kilka lat nie dotykała rakiety. Nagle zaczęła grać. Z początku tylko trochę. Tak dla rozrywki.
Nagle maska opadła. Helen Van Slyke nie zdołała dłużej ukrywać uczuć. Łzy popłynęły jej z oczu. Myron ujął jej dłoń. Odpowiedziała jednocześnie mocnym i drżącym uściskiem.
– Przykro mi – rzekł.
Potrząsnęła głową i z trudem wykrztusiła:
– Valerie zaczęła grać codziennie. Dobrze jej to robiło. Fizycznie i psychicznie. W końcu zaczęła dochodzić do siebie. A wtedy… – Znowu urwała i zapatrzyła się w dal. – Ten drań.
Być może miała na myśli nieznanego zabójcę, ale Myron miał wrażenie, że jej gniew jest skierowany przeciwko jakiejś konkretnej osobie.
– Kto? – zapytał.
– Helen?
Wrócił Kenneth. Pośpiesznie przeszedł przez pokój i wziął żonę w ramiona. Myron miał wrażenie, że lekko wzdrygnęła się, kiedy jej dotknął, ale może tylko mu się przywidziało. Kenneth spojrzał przez ramię na Myrona.
– Widzi pan, co pan narobił? – syknął. – Niech się pan wynosi.
– Pani Van Slyke?
Skinęła głową.
– Proszę odejść, panie Bolitar. Tak będzie najlepiej.
– Jest pani pewna?
Kenneth znów wrzasnął:
– Wynocha! Natychmiast! Zanim cię wyrzucę!
Myron spojrzał na niego. To nie był odpowiedni czas ani miejsce.
– Przepraszam, że niepokoiłem, pani Van Slyke. Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje.
Wyszedł.