Myron postanowił zignorować radę Jake’a. Szczególnie po wysłuchaniu Amandy West.
Ustalenie obecnego adresu Jimmy’ego Blaine’a nie było łatwe. Przeszedł na emeryturę przed dwoma laty. Mimo to Esperanza odkryła, że mieszka sam nad jakimś małym jeziorem w Poconos. Myron przez dwie godziny jechał przez las, zanim skręcił w boczną drogę. Miał nadzieję, że we właściwą. Spojrzał na zegarek. Wciąż miał dość czasu, żeby zobaczyć się z Jimmym Blaine’em i wrócić do biura na spotkanie z Nedem Tunwellem. Domek był prymitywny i malowniczy, mniej więcej taki, jakiego można było oczekiwać w Poconos. Żwirowy podjazd. Dziesiątki drewnianych figurek strzegły ganku. Powietrze było ciężkie i nieruchome. Wszystko tutaj: wiatrowskaz, amerykańska flaga, bujak, liście drzew i źdźbła traw, zastygło w przestraszonym bezruchu, jakby przedmioty martwe umiały wstrzymywać oddech. Wchodząc po schodkach na ganek, Myron zauważył dobudowany z boku wjazd dla wózków, wiodący do frontowych drzwi. Ten dodatkowy element wydawał się tu nie na miejscu, niczym pączek w sklepie ze zdrową żywnością. Nie było dzwonka, więc Myron zapukał.
Nikt mu nie odpowiedział. A przecież zadzwonił tu dziesięć minut temu i odłożył słuchawkę, kiedy usłyszał, że ktoś odebrał telefon. Może właściciel jest na tyłach. Myron poszedł za dom. Ujrzał przed sobą jezioro. Był to niezwykły widok. Słońce odbijało się od zastygłej – przerażająco nieruchomej – tafli wody, zmuszając go do zmrużenia oczu. Spokój. Cisza. Myron poczuł, że bezwiednie rozluźnia mięśnie ramion.
Mężczyzna siedział na wózku inwalidzkim, twarzą do jeziora. U jego stóp leżał bernardyn. Pies również był przerażająco nieruchomy. Kiedy Myron podszedł bliżej, zobaczył, że mężczyzna struga kawałek drewna.
– Cześć – zawołał Myron.
Mężczyzna ledwie na niego spojrzał. Miał na sobie czerwony podkoszulek i czapeczkę naciągniętą na pomarszczone czoło. Pomimo upału jego nogi okrywał koc. W zasięgu ręki leżał telefon.
– Cześć – odpowiedział i strugał dalej. Jeśli był zaskoczony czy zdenerwowany wizytą, to niczego nie dawał po sobie poznać.
– Piękny dzień – powiedział Myron Uprzejmy Sąsiad.
– Ta.
– Pan jest Jimmy Blaine?
– Ta.
Nawet nie patrząc na wózek inwalidzki, trudno było sobie wyobrazić, że ten facet przez osiemnaście lat pracował w ciemnych zaułkach Filadelfii. Choć prawdę mówiąc, będąc tutaj, trudno było sobie wyobrazić te ciemne zaułki.
Cisza. Nie było słychać ptaków, świerszczy ani niczego innego – tylko odgłos strugania.
Po chwili Myron zapytał:
– Często padało tutaj w tym roku?
Myron Bolitar, Sól Ziemi, Almanach farmera.
– Czasem.
– To pana pies?
– Ta. Wabi się Fred.
– Cześć, Fred.
Myron podrapał psa za uszami. Bernardyn machnął ogonem, nie poruszając żadną inną częścią ciała. Potem głośno puścił bąka.
– Ładnie tutaj – próbował Myron. Ta, dwóch przyjaciół gawędzących sobie o tym i owym. Eb i pan Haney z Zielonych akrów. Myron miał wrażenie, że jego ubranie zaraz zmieni się w dżinsowy kombinezon.
– Uhm.
Gadatliwy facet.
– Proszę posłuchać, panie Blaine, nazywam się…
– Myron Bolitar – dokończył za niego Blaine. – Wiem kim pan jest. Oczekiwałem pana.
Nie powinno go to dziwić.
– Jake dzwonił do pana?
Blaine kiwnął głową, nie podnosząc jej znad rzeźby.
– Powiedział, że jest pan uparty. Mówił, że nie posłucha go pan.
– Chcę tylko zadać panu kilka pytań.
– Na temat, o którym wolałbym nie rozmawiać.
– Nie przyjechałem tu pana dręczyć, panie Blaine.
Kaleka znów kiwnął głową.
– Jake mnie o tym uprzedził. Mówił, że jest pan w porządku. Powiedział, że lubi pan naprawiać krzywdy, to wszystko.
– Co jeszcze panu powiedział?
– Że nie potrafi pan pilnować własnego nosa. Że jest sprytny. A także, że jest pan jak wrzód na dupie.
– Zapomniał dodać, że dobrze tańczę – mruknął Myron i Jimmy Blaine dopiero teraz przerwał struganie.
– Usiłuje pan naprawić krzywdę wyrządzoną Curtisowi Yellerowi?
– Próbuję ustalić, kto go zabił.
– To proste – rzekł Blaine. – Ja.
– Nie, nie sądzę.
Kaleka zastygł na moment. Zmierzył Myrona uważnym spojrzeniem, a potem znów zaczął rzeźbić.
– Może mi pan opowiedzieć, co stało się tamtej nocy? – poprosił Myron.
– Ten chłopak wyciągnął broń. Zastrzeliłem go. To wszystko.
– Z jakiej odległości oddał pan strzał?
Wzruszył ramionami, strugając.
– Dziewięciu metrów. Może trzynastu.
– Ile razy pan strzelił?
– Dwa.
– I on upadł?
– Nie. Znikł za rogiem razem z tym drugim chłopakiem… chyba ze Swade’em. Straciłem ich z oczu.
– Postrzelił go pan w głowę i tułów, a on uciekł?
– Nie powiedziałem, że uciekli. Byli tuż przy narożniku budynku. Znikli za nim. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale ten Yeller mieszkał tuż obok. Pewnie weszli przez okno.
– Z kulą w głowie?
Jimmy Blaine znowu wzruszył ramionami.
– Pewnie ten Swade pomógł mu wejść.
– Nic podobnego – rzekł Myron. – Pan go nie zabił.
Blaine zmierzył go wzrokiem i znów zajął się rzeźbą.
– Mówi pan to już drugi raz – zauważył. – Zechce pan wyjaśnić, co ma pan na myśli?
– Yellera trafiły dwie kule.
– Przecież powiedziałem, że strzeliłem dwa razy.
– Tylko że z jego ciała wyjęto kule różnego kalibru. Jeden strzał, ten, który trafił go w głowę, oddano z bliskiej odległości. Mniejszej niż pół metra.
Jimmy Blaine nic nie powiedział. Skupił się na struganiu kawałka drewna. Wyglądało na to, że rzeźbi jakieś zwierzę, jedno z takich, jakie stały na ganku.
– Różnego kalibru, powiada pan? – rzekł, siląc się na nonszalancję, ale nie bardzo mu to wyszło.
– Tak.
– Ten chłopiec, którego zastrzeliłem, nie był notowany – ciągnął Blaine. – Czy pan wie, jakie jest prawdopodobieństwo czegoś takiego? W tamtej dzielnicy?
Myron skinął głową.
– Sprawdziłem go – ciągnął Blaine. – Przeprowadziłem własne śledztwo. Nazywał się Curtis Yeller. Miał szesnaście lat. Dobrze się uczył. Był grzecznym chłopcem. Aż do tamtej nocy miał wszelkie szansę na to, żeby wyrosnąć na porządnego człowieka.
– Pan go nie zabił – powtórzył Myron.
Blaine zaczął nieco energiczniej strugać drewno.
– Jak dowiedział się pan o tych dwóch kulach?
– Powiedziała mi o tym asystentka patologa – odparł Myron. – Nie wiedział pan o tym?
Kaleka potrząsnął głową.
– To chyba ma sens – rzekł. – Zrzucili na mnie winę: Czemu nie? Tak było łatwiej. Wszystko legalnie. Nikt nie zadawał żadnych pytań. Wydział Spraw Wewnętrznych nawet nie kiwnął palcem. Ta sprawa wcale mi nie zaszkodziła. Ani nikomu innemu. Pewnie uznali, że tak będzie najlepiej.
Myron czekał, aż Blaine powie coś jeszcze, ale kaleka milczał. W struganym przez niego drewnie było już widać parę uszu. Może rzeźbił królika.
– Czy pan wie, kto naprawdę zabił Curtisa Yellera? – zapytał Myron.
Zapadła cisza, przerywana tylko odgłosem strugania. Fred znów puścił bąka i machnął ogonem. Spojrzenie Myrona co chwila biegło w kierunku jeziora. Patrzył na wysrebrzoną wodę. Ten widok działał hipnotycznie.
– Nic się nie stało – powtórzył Jimmy Blaine. – Pewnie tak sobie myśleli. Zacny stary Jimmy. Nie zrobimy mu krzywdy. Sprawa nie znajdzie się w jego aktach. Nikt nie będzie wiedział. Do licha, niektórzy chłopcy będą go nawet podziwiać za tę strzelaninę. Powiedzą, że uratował życie partnerowi. Zacny stary Jimmy jeszcze wyjdzie na bohatera. Tylko nie pomyśleli o jednym.
Myron już chciał zapytać, ale wyczuł, że zaraz usłyszy wyjaśnienie.
– Widziałem tego chłopca nieżywego – ciągnął Blaine. – Zobaczyłem Curtisa Yellera leżącego w kałuży krwi. Widziałem, jak matka trzymała go w ramionach i płakała. Szesnastoletni chłopiec. Gdyby był ulicznikiem, narkomanem albo… – Urwał. – Jednak on nie był przestępcą. Nie ten dzieciak. Był porządnym człowiekiem. Później dowiedziałem się, że nawet nie tknął syna senatora. To ten drugi, ten łobuz Swade, pchnął Crossa nożem.
Dwie kaczki przez chwilę pluskały się w wodzie jak szalone, a potem przestały. Blaine odłożył strugany kawałek drewna, lecz po namyśle znów wziął go do ręki.
– Wiele razy odtwarzałem w myślach tamtą noc. Wie pan, było ciemno. Prawie nigdzie nie paliły się światła. Może ten Yeller wcale nie chciał strzelić. Może trzymał w ręku coś innego, a nie broń. A może to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Może zasadnie go zastrzeliłem, ale kawałki tej łamigłówki jakoś do siebie nie pasowały. Wciąż słyszałem krzyki jego matki. Widziałem, jak tuli do piersi zakrwawioną twarz martwego chłopca. I wciąż o tym myślałem, wie pan, a takie rozmyślania to niedobra rzecz dla gliniarza. Cztery lata później, kiedy znów jakiś chłopiec wycelował we mnie broń, pomyślałem o tej płaczącej matce. I zawahałem się. Trochę za długo.
Wskazał na swoje nogi.
– I oto skutek. – Zmienił narzędzia i strugał dalej. – Pewnie, nic się nie stało.
Zapadła cisza. Teraz Myron zrozumiał, dlaczego Jake nie chciał podać mu adresu Jimmy’ego Blaine’a. Ten dosyć już wycierpiał. Jeżeli naprawdę bezzasadnie zastrzelił Curtisa Yellera, zapłacił za to straszliwą cenę. Rzecz w tym, że Jimmy Blaine niczego złego nie zrobił. Nie zabił Curtisa Yellera – słusznie czy nie. Tak więc Jimmy Blaine był kolejną ofiarą tamtej nocy. Po długiej chwili Myron spróbował jeszcze raz.
– Czy pan wie, kto zabił Curtisa Yellera?
– Nie, nie mam pojęcia.
– Jednak domyśla się pan.
– Może.
– Zechciałby mi pan powiedzieć?
Blaine popatrzył na Freda, jakby szukał u niego odpowiedzi! Pies nadal leżał w pozie niedźwiedziej skóry przed kominkiem.
– Henry, mój partner, przyjął wezwanie trochę po północy. Dwaj podejrzani ukradli samochód z podjazdu trzy przecznice od klubu tenisowego „Old Oaks”. Ciemnoniebieskiego cadillaca seville’a. Dwadzieścia minut później zauważyliśmy pojazd odpowiadający podanemu opisowi, nadjeżdżający Roosevelt Expressway. Kiedy się zbliżyliśmy, podejrzany samochód przyśpieszył. Rozpoczęliśmy pościg.
Jego głos uległ wyraźnej przemianie. Znowu był policjantem i mówił, jakby czytał z notesu, z którego w przeszłości korzystał aż nazbyt chętnie.
– Wjechaliśmy z Henrym w ślepą uliczkę niedaleko Hunting Park Avenue i Broadwayu. Stamtąd kontynuowaliśmy, pościg pieszo. W tym momencie nie dysponowaliśmy rysopisem obu podejrzanych ani ich adresami. Mieliśmy tylko ich samochód. Goniliśmy ich przez kilka przecznic. Gdy minęliśmy kolejny narożnik, ten, który kierował samochodem, wyjął rewolwer. Mój partner kazał mu nie ruszać się i rzucić broń. Yeller w odpowiedzi wycelował w Henry’ego. Wtedy oddałem dwa strzały. Chłopiec zatoczył się lub upadł, znikając za narożnikiem. Zanim dobiegliśmy z Henrym do tego narożnika, po obu podejrzanych nie było już ani śladu. Pomyśleliśmy, że ukryli się gdzieś w pobliżu, i wezwaliśmy posiłki. Staraliśmy się jak najlepiej zabezpieczyć teren. Jednak pierwsi nie zjawili się policjanci, tylko faceci z tak zwanych tajnych służb.
– Ludzie senatora Crossa?
Blaine skinął głową.
– Mówili, że są jego ochroną, ale pewnie byli to ludzie mafii.
– Senator Cross mówił mi, że nie ma żadnych powiązań z mafią – rzekł Myron.
Jimmy Blaine podniósł brwi.
– Poważnie?
– Tak.
– Bradley Cross jest własnością mafii – rzekł Blaine. – Ściśle mówiąc, rodziny Perretti. Cross jest nałogowym hazardzistą. Wiem też, że co najmniej dwukrotnie został aresztowany z prostytutkami. Jeden z jego pierwszych przeciwników politycznych skończył podczas wyborów wstępnych w rzece.
– Czy ślady wiodły do Crossa?
– Nikt niczego nie mógł mu udowodnić. Jednak wszyscy wiedzieli.
Myron zastanowił się nad tym. Najwyraźniej szanowny senator kłamał. Też mi nowina. Robił Myrona w konia. To również nic nowego. Win miał rację. Ilekroć Myron usiłował wierzyć ludziom, za każdym razem doznawał zawodu.
– I co było potem?
– Goryle senatora niemal natychmiast wkroczyli do akcji. Podsłuchiwali nasze rozmowy radiowe. Kazano nam w pełni z nimi współpracować. Prawdziwy zbiorowy wysiłek społeczeństwa. Dziwię się, że to my pierwsi znaleźliśmy tych chłopców. Cyngle z mafii zwykle są szybsi od nas, no nie?
Myron dobrze o tym wiedział. Mafia ma ogromną przewagę nad policją. Przede wszystkim lepiej orientuje się w mrocznych zakamarkach miasta. Może więcej zapłacić. Nie musi przejmować się regulaminami, przepisami czy prawami konstytucyjnymi. Budzi strach.
– I co się stało? – zapytał Myron.
– Zaczęliśmy z latarkami przeczesywać teren, sprawdzając pojemniki na śmieci i tak dalej. Gliniarze i mafiosi, ramię w ramię. Z początku nie mogliśmy wpaść na żaden ślad. Potem usłyszeliśmy strzały. Wbiegliśmy z Henrym do mieszkania w domu przylegającym do miejsca, gdzie postrzeliłem Yellera. Jednak ludzie senatora Crossa już tam byli.
Blaine zamilkł. Nachylił się i podrapał Freda za uszami. Pies nie poruszył się, tylko machnął ogonem. Wciąż drapiąc go Blaine dodał:
– No cóż, wie pan, co znaleźliśmy – powiedział cichym głosem. – Yeller nie żył. Matka trzymała go w ramionach. Przeszła przez wszystkie fazy. Najpierw w kółko powtarzała jego imię. Czasem czule. Jakby próbowała go obudzić i wysłać do szkoły. Potem gładziła go po głowie, kołysała i mówiła, żeby spał spokojnie. My staliśmy wokół i patrzyliśmy. Nawet mafiosi jej nie przeszkadzali.
– A co z tymi strzałami? – zapytał Myron.
– Co z nimi?
– Nie zastanawiał się pan, kto strzelał?
– Chyba zastanawiałem się – odparł Blaine – ale myślałem, że to ci faceci strzelali do uciekającego Swade’a. Nie sądziłem, że będą tacy głupi, żeby się do tego przyznać, ale tak pomyślałem.
– I nigdy nie przyszło panu do głowy, że to oni mogli zastrzelić Yellera?
– Nie.
– Dlaczego?
– Mówiłem panu, że matka przeszła przez wszystkie fazy.
– Owszem.
– Kiedy zrozumiała, że jej chłopiec się nie obudzi, zaczęła na nas wrzeszczeć. Chciała wiedzieć, kto zastrzelił jej syna. Chciała spojrzeć w oczy zabójcy, zobaczyć mordercę, który z zimną krwią zastrzelił jej dziecko. Powiedziała, że Swade wciągnął go do mieszkania. Już nieżywego.
– Tak powiedziała? Że Swade wciągnął go do mieszkania martwego?
– Tak.
Było cicho. Najlżejszy podmuch nie marszczył tafli jeziora. Ptaki nie śpiewały. Blaine nie strugał drewna. Po kilku minutach podniósł głowę i zmrużył oczy. Potem rzekł:
– Opanowana.
– Co? – zdziwił się Myron.
– Jego matka. Jeśli kłamała co do tego, kto zabił jej syna. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego ta sprawa nie miała żadnych reperkusji. Matka nie robiła zamieszania. Nie poszła z tym do prasy. Nie wysunęła oskarżeń. Nie domagała się wyjaśnień. – Potrząsnął głową. – Co mogło sprawić, że tak potraktowała swojego rodzonego syna? I w jaki sposób tak błyskawicznie ją do tego skłonili? Pieniędzmi? Groźbami? Czym?
– Nie wiem – rzekł Myron.
Jimmy Blaine skończył rzeźbę. Zrobił królika. W dodatku bardzo ładnego. W końcu odezwał się jakiś ptak, ale nie był to miły dźwięk. Raczej wrzask niż śpiew. Blaine okręcił wózek w miejscu.
– Chce pan coś zjeść? – zapytał. – Zaraz będę szykował sobie lunch.
Myron spojrzał na zegarek. Zrobiło się późno. Musiał wrócić do biura i spotkać się z Nedem Tunwellem.
– Dziękuję, ale naprawdę muszę już jechać.
– No to może innym razem. Kiedy zakończy pan tę sprawę.
– Dobrze – obiecał Myron.
Blaine zdmuchnął strużyny z królika.
– Nadal tego nie rozumiem – rzekł.
– Czego?
Oglądał skończone dzieło, obracając królika w ręku, przyglądając mu się ze wszystkich stron.
– Czy matka naprawdę może być taka wyrachowana? – zapytał. – Ile zaproponowali jej pieniędzy? Albo czym tak bardzo ją przestraszyli? Do diabła, czy jakiekolwiek pieniądze lub groźby mogą skłonić matkę do zrobienia czegoś takiego?
Potrząsnął głową i upuścił królika na kolana.
– Po prostu nie rozumiem.
Myron też tego nie pojmował.