– Daj mi któregoś z nich do telefonu – powiedział Myron Duane’owi.
Po chwili w słuchawce odezwał się inny głos.
– Tu detektyw Roland Dimonte z wydziału zabójstw. – Mówił zniecierpliwionym tonem jak typowy gliniarz. – Z kim mówię, do diabła?
– Mówi Myron Bolitar. Adwokat pana Richwooda.
– Adwokat, tak? Myślałem, że jest pan jego agentem.
– Jestem jednym i drugim – rzekł Myron.
– Naprawdę?
– Tak.
– Ma pan dyplom prawnika?
– Wisi na ścianie mojego gabinetu. Mogę go przynieść, jeśli pan chce.
Dimonte wydał z siebie dziwny dźwięk. Mogło to być prychnięcie.
– Były zawodnik. Były federalny. A teraz mówi mi pan, że jest również cholernym prawnikiem?
– Można mnie nazwać człowiekiem renesansu – zapewnił Myron.
– Ach tak? Powiedz mi pan, Bolitar, która uczelnia przyjęła kogoś takiego jak pan?
– Harvard – odparł Myron.
– O, to robi wrażenie.
– Sam pan zapytał.
– Cóż, masz pół godziny, żeby tu dotrzeć. Potem zawlokę twojego chłopaka na komisariat. Kapujesz?
– Naprawdę miło się z tobą gawędziło, Rolly.
– Zostało ci dwadzieścia dziewięć minut. I nie nazywaj mnie Rolly.
– Nie próbujcie przesłuchiwać mojego klienta pod moją nieobecność. Zrozumiano?
Roland Dimonte nie odpowiedział.
– Zrozumiano? – powtórzył Myron.
Po chwili usłyszał:
– Chyba są jakieś zakłócenia na linii, panie Bolitar.
Dimonte rozłączył się.
Miły facet.
Myron oddał słuchawkę Esperanzy.
– Mogłabyś mnie wyręczyć i spławić Neda?
– Jasne.
Myron zjechał windą na parter i pobiegł w kierunku parkingu. Ktoś krzyknął za nim: „Zmykaj, O.J.!”. W Nowym Jorku roi się od dowcipnisiów. Mario rzucił Myronowi kluczyki, nie odrywając oczu od gazety.
Samochód stał niedaleko wyjazdu z piętrowego parkingu. W przeciwieństwie do Wina, Myron nie był kimś, kogo można by nazwać fanem motoryzacji. Samochód był dla niego środkiem transportu, niczym więcej. Jeździł fordem taurusem. Szarym fordem taurusem. Kiedy wyruszał do miasta, panienki nie zbiegały się chmarami.
Przejechał prawie dwadzieścia przecznic, zanim zauważył szaroniebieskiego cadillaca z kanarkowo żółtym dachem. Widząc ten samochód, Myron poczuł lekki niepokój, być może wywołany przedziwnym zestawieniem kolorów. Szaroniebieski z żółtym dachem? Na Manhattanie? Pasowałby do Boca Raton, dzielnicy emerytów, gdzie mógłby nim jeździć dziadek imieniem Sid, który zawsze zostawia włączony lewy migacz. Tam można zobaczyć taki wóz, ale nie na Manhattanie. Co więcej, Myron przypomniał sobie, że przebiegł obok takiego samego samochodu, kiedy pędził do garażu.
Czyżby był śledzony?
To możliwe, chociaż mało prawdopodobne. Myron znajdował się w centrum Manhattanu i jechał w kierunku Siódmej Alei. Mniej więcej milion innych pojazdów robiło to samo. To mógł być przypadek. Zapewne był. Myron zanotował ten fakt w pamięci i pojechał dalej.
Duane niedawno wynajął mieszkanie na rogu Dwunastej Ulicy i Szóstej Alei. W John Adams Building, na obrzeżu Greenwich Wlage. Myron nieprzepisowo zaparkował na Szóstej Alei, przed chińską restauracją, minął odźwiernego i pojechał windą do apartamentu 7 G.
Drzwi otworzył mu mężczyzna, który zapewne był detektywem Rolandem Dimonte’em. Nosił dżinsy, zieloną wełnianą koszulę i czarną skórzaną kamizelkę. Miał również parę najpaskudniejszych butów z wężowej skóry, jakie Myron widział w swoim życiu: śnieżnobiałe w czerwone cętki. I tłuste włosy. Kilka kosmyków przylgnęło mu do czoła, niczym paski lepu na muchy. Z ust sterczała mu wykałaczka – wykałaczka! W nalanej twarzy tkwiła para głęboko osadzonych oczu, wyglądających jak dwa wepchnięte w ostatniej chwili, brązowe kamyki.
Myron uśmiechnął się.
– Cześć, Rolly.
– Wyjaśnijmy coś sobie, Bolitar. Wiem o tobie wszystko. Wiem, o twoich dniach chwały w agencji. Wiem, że wciąż lubisz udawać gliniarza. Tylko że mnie gówno to obchodzi. I gówno mnie obchodzi, że twój klient jest znaną postacią. Mam robotę do wykonania. Słyszysz, co mówię?
Myron przyłożył dłoń do ucha.
– Chyba są jakieś zakłócenia na linii.
Roland Dimonte skrzyżował ramiona na piersi i obrzucił go swoim najgroźniejszym spojrzeniem. Buty z wężowej skóry miały podwyższone obcasy, które dodawały mu kilka centymetrów, tak że miał prawie metr osiemdziesiąt, a mimo to Myron był od niego wyższy. Minęła minuta. Roland wciąż mierzył przybyłego gniewnym wzrokiem. Upłynęła kolejna. Detektyw żuł wykałaczkę, nawet nie mrugnąwszy okiem.
– W środku – wyznał Myron – cały trzęsę się ze strachu.
– Pieprz się, Bolitar.
– Żucie wykałaczki to niezły chwyt. Może trochę oklepany, ale do ciebie pasuje.
– Uważaj, spryciarzu.
– Pozwolisz, że wejdę – rzekł Myron – zanim posikam się ze strachu?
Dimonte odsunął się na bok. Powoli. Mordercze spojrzenie nadal miał włączone na automatyczne sterowanie.
Myron zastał Duane’a siedzącego na kanapie. Chłopak wciąż miał na nosie przeciwsłoneczne okulary, w czym nie było niczego niezwykłego. Lewą ręką gładził krótko przystrzyżoną bródkę. Wanda, jego dziewczyna, stała przy drzwiach do kuchni. Była wysoka, ponad metr siedemdziesiąt. Miała ciało z rodzaju tych, które częściej nazywa się jędrnym niż muskularnym, i olśniewającą urodę. Rzucała wokół niespokojne spojrzenia, jak przestraszone ptaki przeskakujące z gałęzi na gałąź.
Apartament był nieduży i umeblowany jak typowe nowojorskie mieszkanie do wynajęcia. Duane i Wanda wprowadzili się tu zaledwie kilka tygodni wcześniej. Byli lokatorami, a nie właścicielami. Nie zamierzali zmieniać wystroju. Teraz, kiedy Duane zaczął zarabiać duże pieniądze, niebawem będą mogli kupić sobie własny dom, gdzie tylko zechcą.
– Powiedziałeś im coś? – zapytał Myron.
Duane pokręcił głową.
– Jeszcze nie.
– Powiesz mi, co się dzieje?
Duane znów potrząsnął głową.
– Nie mam pojęcia.
W pokoju był jeszcze jeden policjant. Młodszy. Znacznie młodszy. Wyglądał na jakieś dwanaście lat. Zapewne dopiero co dostał odznakę detektywa. Trzymał w pogotowiu notes i długopis.
Myron odwrócił się do Rolanda Dimonte’a. Ten stał, podparłszy się pod boki, każdym porem swojej skóry emanując poczucie własnego znaczenia.
– O co wam chodzi? – zapytał Myron.
– Chcemy tylko zadać pańskiemu klientowi kilka pytań.
– Na jaki temat?
– Morderstwa Valerie Simpson.
Myron spojrzał na Duane’a.
– Nic o tym nie wiem – rzekł Duane.
Dimonte usiadł, robiąc z tego wielki spektakl. Niczym król Lear.
– Zatem chętnie odpowie pan na kilka naszych pytań?
– Owszem – odparł Duane, ale nie zabrzmiało to przekonująco.
– Gdzie pan był, kiedy padł strzał?
Duane zerknął na Myrona. Ten skinął głową.
– Byłem na korcie.
– Co pan tam robił?
– Grałem w tenisa.
– Kim był pański przeciwnik?
Myron pokiwał głową.
– Niezły jesteś, Rolly.
– Zamknij się, do cholery, Bolitar.
– Iwan Restowicz – powiedział Duane.
– Czy po tym, jak padł strzał, mecz trwał dalej?
– Tak. Chociaż właśnie się kończył.
– Słyszał pan strzał?
– Taak.
– I co pan zrobił?
– Zrobił?
– Kiedy usłyszał pan strzał?
Duane wzruszył ramionami.
– Nic. Po prostu stałem i czekałem, aż sędzia każe nam grać dalej.
– Nie opuścił pan kortu?
– Nie.
Młody policjant zawzięcie pisał coś w notesie, nie podnosząc głowy.
– A co pan zrobił potem? – zapytał Dimonte.
– Po czym?
– Po meczu.
– Udzieliłem wywiadu.
– Komu?
– Budowi Collinsowi i Timowi Mayotte’owi.
Młody policjant na moment oderwał wzrok od notatnika, wyraźnie zmieszany.
– Mayotte – powiedział Myron. – M-A-Y-O-T-T-E.
Tamten skinął głową i znów zaczął pisać.
– O czym rozmawialiście? – spytał Roland.
– Hm?
– Podczas wywiadu. O co pana pytali?
Dimonte wyzywająco spojrzał na Myrona. Ten odpowiedział życzliwym skinieniem głowy i entuzjastycznie podniósł kciuk.
– Nie będę ci powtarzał, Bolitar. Skończ z tymi wygłupami.
– Ja tylko podziwiam twoją technikę.
– Zaraz będziesz ją podziwiał z wnętrza celi.
– O rany!
Roland Dimonte przeszył go kolejnym morderczym spojrzeniem, po czym znów zajął się Duane’em.
– Zna pan Valerie Simpson?
– Osobiście?
– Tak.
Duane przecząco pokręcił głową.
– Nie.
– Ale spotkaliście się?
– Nie.
– Wcale jej pan nie zna?
– Właśnie.
– I nigdy się pan z nią nie kontaktował?
– Nigdy.
Roland Dimonte założył nogę na nogę, opierając but o kolano. Palcami pogładził – naprawdę pogładził – biało-czerwoną skórę węża. Jak ukochanego pieska.
– A pani?
Wanda wyglądała na zaskoczoną.
– Słucham?
– Czy znała pani Valerie Simpson?
– Nie – odparła prawie bezgłośnie.
Dimonte znowu zwrócił się do Duane’a.
– Czy przed dzisiejszym dniem słyszał pan kiedyś o Valerie Simpson?
Myron wzniósł oczy ku niebu. Jednak tym razem siedział cicho. Nie chciał posuwać się za daleko. Dimonte nie był takim durniem, na jakiego wyglądał. Nikt nie jest aż tak głupi. Próbował uśpić czujność Duane’a, zanim zada mu decydujący cios. Myron starał się wyprowadzić go z równowagi kilkoma celnymi uwagami. Jednak niezbyt częstymi.
Myron Bolitar, mistrz balansowania na linie.
– Owszem, słyszałem o niej – rzekł Duane, wzruszając ramionami.
– Na przykład co?
– Kiedyś należała do czołówki. Zdaje się, że kilka lat temu.
– Czołówki tenisistów?
– Nie, striptizerek – przerwał mu Myron. – Tańczyła dla Anthony’ego Newleya w Vegas.
To tyle, jeśli mowa o powściągliwości. Dimonte znów posłał mu gniewne spojrzenie.
– Bolitar, zaczynasz naprawdę mnie wkurzać.
– Przejdziesz w końcu do rzeczy?
– Nie śpieszę się podczas przesłuchań. Nie lubię pośpiechu.
– Dobra zasada – przytaknął Myron. – Powinieneś pamiętać o niej, kupując obuwie.
Dimonte poczerwieniał. Wciąż przeszywając go wzrokiem, zapytał:
– Panie Richwood, od jak dawna pan zalicza się do czołówki?
– Od sześciu miesięcy.
– I w ciągu tych sześciu miesięcy nigdy nie widział pan Valerie Simpson?
– Zgadza się.
– Świetnie. Sprawdźmy, czy dobrze pana zrozumiałem. Kiedy padł strzał, pan grał na korcie. Wygrał pan. Uścisnął dłoń przeciwnikowi. Zakładam, że ściska pan dłonie przeciwników?
Duane skinął głową.
– Potem udzielił pan wywiadu.
– Właśnie.
– Wziął pan przedtem prysznic?
Myron podniósł rękę.
– Dobrze, wystarczy tego.
– Masz jakiś problem, Bolitar?
– Tak. Te pytania to szczyt idiotyzmu. Radzę mojemu klientowi, żeby przestał na nie odpowiadać.
– Dlaczego? Czyżby twój klient miał coś do ukrycia?
– Taak, Rolly, jesteś dla nas za sprytny. To Duane ją zabił. Kilka milionów ludzi widziało go w telewizji, kiedy padł strzał. Kilka tysięcy innych oglądało go osobiście. Jednak to nie on grał. W rzeczywistości to był jego brat bliźniak, zaginiony zaraz po narodzinach. Jesteś dla nas zbyt sprytny, Rolly. Przyznajemy się.
– Nie wykluczyłem takiej możliwości – skontrował Dimonte.
– Jakiej?
– Tego „my”. Może miałeś z tym coś wspólnego. Ty i ten psychotyczny yuppie, twój kumpel.
Miał na myśli Wina. Wielu gliniarzy znało Wina. Żaden go nie lubił. Ta niechęć była w pełni odwzajemniona.
– W chwili gdy padł strzał, obaj znajdowaliśmy się na trybunach – rzekł Myron. – Tuzin świadków może to potwierdzić. A gdybyś naprawdę znał Wina, wiedziałbyś, że nie strzelałby z tak bliskiej odległości.
To dało Dimonte’owi do myślenia. Kiwnął głową. Chociaż tym razem nie próbował się spierać.
– Skończyliście przesłuchiwać pana Richwooda? – zapytał Myron.
Dimonte nagle uśmiechnął się. Wesołym, pełnym wyczekiwania uśmiechem uczniaka, siedzącego w zimowy dzień przy radiu. Myronowi nie spodobał się ten uśmiech.
– Jeśli będziecie tak mili i wytrzymacie jeszcze chwilkę – powiedział z fałszywą słodyczą. Wstał i podszedł do swojego partnera, Notesika. Ten wciąż coś gryzmolił. – Twój klient twierdzi, że nie znał Valerie Simpson?
– I co?
Notesik w końcu oderwał wzrok od kartki. Obrzucił ich obojętnym spojrzeniem sądowego stenografa. Dimonte wyciągnął rękę. Notesik podał mu mały notatnik w skórzanej okładce i plastikowym etui.
– To kalendarzyk Valerie – oznajmił Dimonte. – Ostatnią notatkę zapisała w nim wczoraj.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dumnie uniósł głowę. Nadął się jak kogut, który zaraz wskoczy na kurę.
– W porządku, pokerowe oblicze – rzekł Myron. – I co głosi ta notatka?
Dimonte podał mu kserokopię. Notatka była krótka. Przez całą szerokość kartki biegł napis:
D.R. 555-8705. Zadzwonić!
555-8705. Numer telefonu. D.R. Duane Richwood.
Dimonte uśmiechał się z satysfakcją.
– Chcę porozmawiać z moim klientem – powiedział Myron. – W cztery oczy.
– Nie.
– Słucham?
– Przyparłem cię do muru i nie pozwolę ci się wymknąć.
– Jestem jego adwokatem i…
– Guzik mnie to obchodzi, nawet gdybyś był przewodniczącym Sądu Najwyższego. Jeśli spróbujesz go stąd zabrać, to zawiozę go skutego na posterunek.
– Niczego nie macie – przypomniał Myron. – Jego numer telefonu jest w jej notesie. To nic nie znaczy.
Dimonte kiwnął głową.
– Owszem, ale jak by to wyglądało? Na przykład w oczach dziennikarzy. Albo wielbicieli. Duane Richwood, nowa gwiazda tenisa, w kajdankach zawieziony na komisariat. Założę się, że trudno byłoby wytłumaczyć to sponsorom.
– Czyżbyś nam groził?
Dimonte przyłożył dłoń do piersi.
– Wielkie nieba, skądże! Czy ja mógłbym zrobić coś takiego, Krinsky?
Notesik nie podniósł głowy.
– Nigdy.
– Sami słyszycie.
– Zaskarżę cię o bezpodstawne aresztowanie – powiedział Myron.
– I może nawet wygrasz, Bolitar. Za kilka lat, kiedy sprawa znajdzie się na wokandzie. Dużo wam z tego przyjdzie.
Dimonte nie wyglądał już teraz na takiego głupka. Duane wstał i przeszedł przez pokój. Zerwał z nosa okulary, ale zaraz rozmyślił się i założył je z powrotem.
– Słuchaj, człowieku, nie mam pojęcia, dlaczego mój numer jest w jej kalendarzyku. Nie znam jej. Nigdy nie rozmawiałem z nią przez telefon.
– Numeru pańskiego telefonu nie ma w książce telefonicznej. Zgadza się, panie Richwood?
– Taak.
– Niedawno się pan tu wprowadził. Telefon podłączono… kiedy, dwa tygodnie temu?
– Trzy – powiedziała Wanda.
Teraz obejmowała się ramionami, jakby było jej zimno.
– Trzy – powtórzył Roland Dimonte. – Więc skąd Valerie miała pański numer, Duane? Jak to się stało, że nieznana panu kobieta miała w swoim kalendarzyku pański nowiutki, zastrzeżony numer telefonu?
– Nie mam pojęcia.
Roland zmienił minę ze sceptycznej na pełną niedowierzania. Przez następną godzinę przyciskał Duane’a, lecz ten trzymał się swojej wersji. Twierdził, że nigdy jej nie spotkał. Wcale jej nie znał. Nigdy z nią nie rozmawiał. Nie miał pojęcia, w jaki sposób zdobyła numer jego telefonu. Myron obserwował go w milczeniu. Okulary nie pozwalały nic wyczytać z oczu Duane’a, lecz zdradzała go mowa ciała. Wandę również.
W końcu Roland Dimonte wstał z gniewnym westchnieniem.
– Krinsky?
Notesik podniósł głowę.
– Zabieramy się stąd w cholerę.
Notesik zamknął notatnik i dołączył do partnera.
– Jeszcze tu wrócę – warknął Dimonte. Potem rzucił w przestrzeń: – Słyszysz mnie, Bolitar?
– Jeszcze tu wrócisz – powiedział Myron.
– Możesz być tego pewien, dupku.
– Nie zamierzasz nas ostrzec, żebyśmy nie opuszczali miasta? Uwielbiam, kiedy gliniarze to robią.
Dimonte wycelował w niego wskazujący palec. Nacisnął wyimaginowany spust. Potem razem z Notesikiem zniknęli za drzwiami.
Przez kilka minut nikt się nie odzywał. Myron miał już przerwać milczenie, gdy Duane zaczął się śmiać.
– Naprawdę mu pokazałeś, Myron. Zrobiłeś z niego kompletnego dupka.
– Duane, musimy…
– Jestem zmęczony, Myron. – Udał, że ziewa. – Naprawdę muszę się trochę przespać.
– Musimy o tym porozmawiać.
– O czym?
Myron tylko na niego spojrzał.
– Przedziwny zbieg okoliczności, no nie? – zauważył Duane.
Myron spojrzał na Wandę. Odwróciła wzrok, wciąż obejmując się ramionami.
– Duane, jeśli masz jakieś kłopoty…
– Hej, opowiedz mi o reklamie – przerwał mu chłopak. – Jak wyszła?
– Dobrze.
Duane uśmiechnął się.
– Jak wyglądałem?
– Zbyt przystojny. Będę musiał odganiać producentów filmowych.
Duane roześmiał się. O wiele za głośno. Wanda się nie śmiała. Myron też nie. Duane znowu udał, że ziewa, przeciągnął się i wstał.
– Naprawdę muszę się przespać – powiedział. – Jutro mam ważny mecz. Nie mogę się dekoncentrować.
Odprowadził Myrona do drzwi. Wanda nie ruszyła się ze swojego miejsca przy wejściu do kuchni. W końcu napotkała spojrzenie Myrona.
– Do widzenia – powiedziała.
Myron zjechał windą na dół i podszedł do swojego samochodu. Mandat tkwił między szybą a wycieraczką. Wyjął go i ruszył.
Trzy przecznice dalej zauważył tego samego szaroniebieskiego cadillaca z kanarkowo żółtym dachem.