Rozdział 10 PERSWAZJA



Dopiero teraz, dwanaście lat po odkryciu, że żadna cywilizacja nie zamieszkuje Erytro, dwanaście lat, przez które nie pojawiło się nagle żadne ziemskie Osiedle z zamiarem zburzenia powstającego nowego świata, Pitt mógł cieszyć się rzadkimi chwilami odpoczynku. Lecz nawet teraz, podczas owych rzadkich chwil gromadziły się w nim wątpliwości. Zastanawiał się czy nie byłoby lepiej dla Rotora, gdyby pozostał przy swoim pierwotnym zamiarze pozostania na orbicie Erytro i niezezwalania na budowę Kopuły na planecie.

Siedział wygodnie w miękkim fotelu oparty o poduszki. Ogarnął go spokój wywołujący sen, gdy usłyszał delikatny brzęczyk, który przywołał go do rzeczywistości.

Otworzył oczy (nie zdawał sobie sprawy, że były zamknięte) i spojrzał na mały monitor znajdujący się na przeciwległej ścianie. Przełączył obraz na holowizję. Był to rzeczywiście Seymon Akorat. Natychmiast rozpoznał jego łysą głowę przypominającą pocisk karabinowy (Akorat golił ciemne pasemka pozostałych mu włosów, zdając sobie sprawę — zresztą zupełnie słusznie — że resztka fryzury okalająca pustynię na środku wyglądałaby śmiesznie, podczas gdy łysa czaszka, całkowicie pozbawiona owłosienia, wyglądała niemal statecznie). Dostrzegł zmartwienie w jego oczach, które martwiły się nawet wtedy, gdy nie było do tego najmniejszego powodu.

Pitt nie lubił Akorata — co prawda nie miał nic do zarzucenia jego lojalności, czy wydajności pracy (Akorat i tak nie mógłby się poprawić) — był to zwykły odruch warunkowy. Akorat zawsze oznajmiał zamach na jego prywatność, przerywał mu myślenie, przywoływał konieczność zrobienia czegoś, czego akurat wolałby nie robić. Jednym słowem, Akorat był odpowiedzialny za jego rozkład zajęć i wiedział, kogo musi przyjąć, a kogo nie.

Pitt był poirytowany. Nie przypominał sobie, aby umówił się kimś na spotkanie, często jednak zapominał o swoich zobowiązaniach i zdawał się na Akorata w tej materii.

— Kto jest tym razem? — zapytał z rezygnacją w głosie. — Mam nadzieję, że nikt ważny?

— Nikt o jakimkolwiek znaczeniu — powiedział Akorat — jednak sądzę, że powinieneś z nią się spotkać.

— Czy ona nas słyszy?

— Komisarzu! — w glosie Akorata słychać było oburzenie, tak jak gdyby ktoś zarzucił mu zaniedbanie obowiązków — oczywiście. że nie. Znajduje się po drugiej stronie tarczy dźwiękochłonnej.

Akorat zawsze wyrażał się precyzyjnie, co uspokajało Pitta. Słowa Akorata nigdy nie dawały się przeinaczyć.

— Ona? — powiedział Pitt. — Podejrzewam, że jest to doktor Insygna. No cóż, zastosuj się do moich instrukcji. Nigdy bez wcześniejszego umówienia się. Mam jej dosyć na razie, Akorat. Bałem jej dosyć przez ostatnie dwanaście lat. Wymyśl jakieś wytłumaczenie. Powiedz jej, że medytuję, albo nie. Ona i tak w to nie uwierzy, powiedz lepiej…

— Komisarzu, to nie jest doktor Insygna. Nie przerywałbym ci, dyby to była ona. To jest… to jest jej córka.

— Jej córka? — szukał w pamięci jej imienia. — Chodzi ci o Marlenę Fisher?

— Tak. Naturalnie powiedziałem jej, że jesteś zajęty, na co ona odpowiedziała, że powinienem się wstydzić, ponieważ kłamię, ona widzi z mojego wyrazu twarzy, że kłamię od początku do końca i oprócz tego wyczuwa napięcie w moim głosie, więc nie mogę mówić prawdy. — Akorat recytował to wszystko z dużym zaaferowaniem. — W każdym razie powiedziała, że nie odejdzie. Twierdzi, że spotkasz się z nią wiedząc, że to ona. Czy tak komisarzu? Te jej oczy… Wstrząsnęły mną, mówiąc uczciwie…

— Zdaje się, że słyszałem już coś na temat jej oczu. Dobrze, przyślij ją, przyślij ją, a ja spróbuję zbadać te jej oczy. Poza tym będzie musiała coś nam wyjaśnić.

Weszła. (Nieźle się trzyma — pomyślał Pitt — jest stanowcza, chociaż nie wyzywająca).

Usiadła, ręce luźno na brzuchu, czeka aż Pitt zacznie mówić. Pozwolił jej czekać, sam zaś przyjrzał się jej pobieżnie. Widywał ją czasami, gdy była młodsza, teraz rzadko. Nie była ładnym dzieckiem i z wiekiem nie stawała się ładniejsza. Miała szerokie kości policzkowe, brakowało jej wdzięku, jej oczy jednak rzeczywiście były godne uwagi, podobnie zresztą jak brwi i długie rzęsy.

— No cóż, panno Fisher — zaczął Pitt — powiedziano mi, że chcesz się ze mną widzieć. Czy mogę spytać, dlaczego?

Marlena rzuciła na niego chłodne spojrzenie. Była spokojna.

— Komisarzu Pitt — powiedziała. — Sądzę, że moja matka doniosła panu, iż w rozmowie z przyjacielem wyraziłam się, że Ziemia zostanie zniszczona.

Pitt zmarszczył brwi ponad swoimi, raczej zwykłymi, oczami.

— Tak. wspomniała o tym — powiedział. — I mam nadzieję, że zwróciła ci uwagę, iż nie należy mówić o takich sprawach w tak głupi sposób.

— Zrobiła to, komisarzu. Jednak to, że nie będę mówić, nie oznacza, że nie miałam racji. Nazywanie tego „głupim" również nie pomoże.

— Jestem komisarzem Rotora, panno Fisher, l do moich obowiązków należy zajęcie się tą sprawą, musisz więc zostawić ją dla mnie, bez względu na to czy to co powiedziałaś, jest prawdą, czy też nie oraz czy jest głupie, czy nie jest głupie. Jak wpadłaś na pomysł, że Ziemia ma zostać zniszczona? Matka powiedziała ci o tym?

— Nie bezpośrednio, komisarzu.

— To znaczy pośrednio, czy tak?

— Nie miała na to wpływu, komisarzu. Każdy mówi na wiele sposobów. Dobiera słowa, używa intonacji, gestów, mruży oczy i mruga powiekami, chrząka. Są to setki rzeczy… Rozumie mnie pan?

— Doskonale rozumiem. Sam zwracam uwagę na te rzeczy.

— I czuje się pan dumny z tego powodu, komisarzu. Sądzi pan, że jest pan w tym dobry i między innymi dlatego został pan komisarzem.

Pitt wyglądał na zaskoczonego.

— Tego nie powiedziałem, młoda osobo.

— Nie, nie słowami, komisarzu. Nie musiał pan — spoglądała prosto w jego oczy, na jej twarzy nie widać było cienia uśmiechu, jednak w jej oczach dostrzegł rozbawienie.

— W takim razie, panno Fisher, czy to właśnie chciałaś mi powiedzieć?

— Nie, komisarzu. Przyszłam, ponieważ moja matka nie może zobaczyć się z panem. Nie, nie mówiła mi o tym. Sama na to padłam. Pomyślałam, że może zamiast niej przyjmie pan mnie.

— W porządku, już tu jesteś. Co więc chcesz mi powiedzieć?

— Moja matka nie wydaje się szczęśliwa z powodu możliwości zagłady Ziemi. Wie pan, tam jest mój ojciec.

Pitt poczuł ukłucie gniewu. Jak można pozwolić, aby czysto osobista sprawa przeszkadzała w rozważaniach nad dobrobytem Rotora i całą jego przyszłością? Ta Insygna, pomimo zasług i przydatności odkrycia Nemezis, już dawno temu stanęła mu ością w gardle z tą swoją tendencją do ciągłego obierania złych dróg. Teraz, gdy przestał ją przyjmować, przysłała mu szaloną córkę.

— Czy wydaje ci się — zapytał — że ta zagłada, o której mówisz, darzy się jutro, a może za rok?

— Nie, komisarzu, wiem, że to stanie się za niecałe pięć tysięcy lat.

— A więc jeśli tak się rzeczy mają, twojego ojca dawno już nie będzie, podobnie zresztą jak twojej matki, mnie i ciebie. I kiedy nas już nie będzie, w dalszym ciągu pozostanie niemal pięć tysięcy lat do owej zagłady Ziemi i innych planet Układu Słonecznego, która mówiąc, między nami, nigdy nie nastąpi.

— Nie chodzi o czas, komisarzu, chodzi o samą możliwość.

— Matka z pewnością powiedziała ci, że zanim nadejdzie ten czas, ludzie z Układu Słonecznego będą świadomi tego, co według ciebie ma nastąpić i podejmą odpowiednie kroki. Poza tym, jakie mamy prawo, aby narzekać z powodu zniszczenia kilku planet?

Każdy świat prędzej czy później musi liczyć się z taką ewentualnością. Nawet gdyby wykluczyć prawdopodobieństwo jakichkolwiek zderzeń w kosmosie, każda gwiazda musi przejść przez stadium czerwonego olbrzyma, co oznacza zniszczenie jej systemu planetarnego. Planety, tak jak ludzie, muszą kiedyś umrzeć. Życie planet jest trochę dłuższe od ludzkiego, i to wszystko. Rozumiesz mnie, młoda damo?

— Tak — odpowiedziała poważnie Marlena. — Pozostaję w dobrych stosunkach z moim komputerem. (Założę się, że mówi prawdę — pomyślał Pitt, a potem było już za późno, by powstrzymać złośliwy, sardoniczny uśmiech, który pojawił się na jego twarzy. Ona z pewnością nie omieszka wykorzystać tego uśmiechu.)

Postanowił zakończyć rozmowę.

— W takim razie zbliżamy się do końca całej sprawy. Mówienie o zagładzie jest głupie, a nawet gdyby nie było, ty nie masz z tym nic wspólnego i nie wolno ci o tym mówić, chyba że ty i twoja matka chcecie mieć kłopoty.

— Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy, komisarzu.

— Moja droga panno Fisher, gdy komisarz mówi, że jest to koniec, to jest to koniec, bez względu na to. co ty o tym sądzisz.

Pitt zaczął się podnosić, jednak Marlena pozostała na swoim miejscu.

— Ponieważ chcę zaproponować panu coś, o czym pan marzy.

— Co?

— Pozbycie się mojej matki.

Pitt, zdumiony usiadł z powrotem w fotelu.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Powiem panu, jeśli tylko mnie pan wysłucha. Moja matka nie może dłużej tak żyć. Martwi się o Ziemię i Układ Słoneczny i… i czasami myśli o ojcu. Ona wie, że Nemezis może oznaczać Nemezis dla całego Układu, a ponieważ to ona wymyśliła tę nazwę, czuje się współodpowiedzialna. Jest bardzo wrażliwa, komisarzu.

— Tak, zauważyłem to.

— I niepokoi pana. Przypomina panu co jakiś czas o sprawach, które ją absorbują, a pan nie chce o nich słyszeć, odmawia więc pan przyjmowania jej i chce, żeby odeszła. Może ją pan odesłać, komisarzu.

— Naprawdę? Mamy tylko jedno nowe Osiedle. Czy mam ją wysłać na Nowego Rotora?

— Nie, komisarzu. Na Erytro.

— Erytro? Dlaczego tam? Tylko dlatego, że chcę się jej pozbyć?

— To jest pański powód, komisarzu, nie mój. Ja chcę, żeby znalazła się na Erytro, ponieważ nie może pracować w obserwatorium. Instrumenty zawsze są zajęte, a ona zdaje sobie sprawę, że jest obserwowana przez cały czas. Ona czuje pańską irytację. A poza tym Rotor nie jest dobrym miejscem do precyzyjnych pomiarów.

— Dobrze się przygotowałaś. Czy matka powiedziała ci to wszystko? Nie, nie musisz odpowiadać. Nie powiedziała ci bezpośrednio, prawda? Wyłącznie pośrednio?

— Zgadza się, komisarzu. Jest jeszcze mój komputer.

— Ten, z którym pozostajesz w dobrych stosunkach?

— Tak, komisarzu.

— I myślisz, że będzie lepiej pracowała na Erytro?

— Tak, komisarzu. Będzie miała bardziej stabilną bazę, dzięki której być może dokona takich pomiarów, które przekonają ją, że Układ Słoneczny przetrwa. A nawet, jeśli stanie się inaczej, zajmie jej to dużo czasu, przez który pan będzie miał spokój.

— Widzę, że ty też chcesz się jej pozbyć, czyż nie tak?

— Absolutnie nie, komisarzu — powiedziała poważnie Marlena. — ja pojadę z nią. Pozbędzie się pan także mnie, co sprawi panu podwójną radość.

— Dlaczego myślisz, że chcę się pozbyć także ciebie? Marlena przyglądała mu się poważnie, ani razu nie mrugnąwszy powieką.

— Teraz już pan chce komisarzu, ponieważ zdał pan sobie sprawę, że bez trudu odczytuję pańskie wewnętrzne uczucia. Pitt poczuł nagle szaloną potrzebę pozbycia się tego potwora.

— Pozwól mi się zastanowić — powiedział i odwrócił głowę. Wiedział, jak bardzo dziecinny jest ten gest, nie chciał jednak, aby ten potworny dzieciak czytał w jego twarzy jak w otwartej księdze.

Poza tym mówiła prawdę. Teraz chciał już pozbyć się zarówno natki, jak i córki. Jeśli chodzi o matkę, to rzeczywiście przy kilku okazjach rozważał możliwość zesłania jej na Erytro. Ale zdawał sobie sprawę, że ponieważ z pewnością nie chciałaby lecieć, nie obyłoby się bez zamieszania, na które nie miał najmniejszej ochoty. Teraz zaś córka podpowiedziała mu powód, dla którego Insygna mogłaby zgodzić się na podróż, a to oczywiście zmieniało postać rzeczy.

— Jeśli twoja matka rzeczywiście chce tego… — zaczął powoli.

— Naprawdę chce, komisarzu, chociaż co prawda nie mówiła mi o tym, a może nawet jeszcze o tym nie myślała, ale z pewnością poleci. Wiem to. Może mi pan wierzyć.

— Czy mamy jakieś inne wyjście? A ty chcesz lecieć?

— Bardzo, komisarzu.

— W takim razie natychmiast zajmę się tym. Czy to ci odpowiada?

— Tak, komisarzu.

— Czy w takim razie możemy zakończyć nasze spotkanie? Martena wstała i pochyliła głowę w pozbawionym wdzięku ukłonie, chcąc prawdopodobnie okazać szacunek.

— Dziękuję, komisarzu.

Odwróciła się i wyszła. Twarz Pitta dopiero po kilku minutach nabrała normalnego wyrazu, w miejsce bolesnej maski, którą przywdział na czas rozmowy.

Nie chciał zdradzić ostatniej tajemnicy, o której wiedział tylko on i jeszcze jedna osoba na Erytro.



Загрузка...