Rozdział 36 SPOTKANIE



— Marlena śpiewała dzisiaj rano — powiedziała Eugenia Insygna tonem, który wyrażał zdziwienie i niezadowolenie. — Jakąś piosenkę o „Domu, domu w gwiazdach, gdzie tańczące światy są wolne”.

— Znam tę piosenkę — Slever Genarr kiwnął głową. — Zaśpiewałbym ci, ale zapomniałem melodię.

Właśnie skończyli lunch. Jedli razem niemal codziennie, co bardzo cieszyło Genarra, pomimo tego, że tematem rozmów zawsze była Marlena. Podejrzewał, że Insygna oczekuje od niego wsparcia i pomocy, czując się bezsilną i nie mogąc zwrócić się do nikogo innego.

Ale czy miało to jakieś znaczenie? Każdy powód był dobry…

— Nigdy przedtem nie słyszałam jej śpiewu — powiedziała Insygna. — Zawsze wydawało mi się, że nie potrafi śpiewać, a okazuje się, że ma bardzo przyjemny kontralt.

— Oznacza to, że jest szczęśliwa lub podniecona, lub zadowolona, a w każdym razie jest to coś dobrego, Eugenio. Wydaje mi się, że odnalazła swoje miejsce we Wszechświecie, swój własny powód, by żyć. A nie każdy z nas to potrafi. Większość ludzi, Eugenio, żyje z dnia na dzień szukając jakiegoś sensu w życiu, nie znajdując go i kończąc w cichej rozpaczy lub rezygnacji. Ja sam należę do tej ostatniej kategorii.

Insygna pozwoliła sobie na mały uśmiech.

— A ja? Czy mnie także zaliczasz do tej kategorii?

— Nie jesteś zrozpaczona ani zrezygnowana, Eugenio, ale nie powinnaś toczyć tylu dawno przegranych bitew.

Spuściła oczy.

— Myślisz o Krile?

— Jeśli ty myślisz, że ja tak myślę, to chyba rzeczywiście tak jest — powiedział Genarr. — Ale mówiąc prawdę, myślałem o Marlenie. Byla na zewnątrz kilkanaście razy. Podoba jej się tam. Jest szczęśliwa, a mimo to ty ciągle walczysz ze strachem. Dlaczego, Eugenio? Dlaczego ciągle się boisz?

Insygna poruszyła się niespokojnie przekładając widelec na talerzu.

— Mam poczucie straty — powiedziała. — To niesprawiedliwe. Krile dokonał swojego wyboru i straciłam go. Teraz Martena dokonała wyboru i ją także stracę. Nie zabrała mi jej Plaga… zrobiła to Erytro…

— Wiem — sięgnął po jej rękę. Insygna nieświadomie odwzajemniła uścisk.

— Marlena coraz chętniej wychodzi w tę absolutną dzikość — powiedziała — i coraz mniej interesuje ją bycie z nami. Zobaczysz, że w końcu dojdzie do wniosku, że może tam żyć. Będzie wracała coraz rzadziej, aż wreszcie zniknie na zawsze.

— Masz rację. Całe życie składa się z następujących po sobie strat. Traci się młodość, rodziców, kochanków, przyjaciół, dobrobyt, zdrowie i w końcu życie. Przeciwstawianie się stratom niczego nie zmienia — powoduje jedynie, że tracisz dodatkowo równowagę ducha i spokój umysłu.

— Marlena nigdy nie była szczęśliwym dzieckiem, Siever.

— Czy uważasz, że jest to twoja wina?

— Mogłam okazać jej więcej zrozumienia.

— Na to nigdy nie jest za późno. Marlena chciała mieć cały świat i dopięła swego. Chciała zmienić swój kłopotliwy dla otoczenia talent w sposób komunikowania się z obcym umysłem i tego również dokonała. Czy chciałabyś, aby zrezygnowała z tego wszystkiego? Czy chciałabyś zrekompensować sobie stratę jej obecności powodując jeszcze większą stratę; stratę, której ani ty, ani ja nie moglibyśmy w pełni pojąć, stratę nowego sposobu wykorzystania jej niezwykłego mózgu?

Insygna wybuchnęła śmiechem, chociaż w jej oczach kryły się łzy.

— Ożywiłbyś umarłego swoimi przemowami, Siever.

— Czyżby? Moje przemowy nigdy nie przyniosły takich efektów jak milczenie Krile.

— Krile miał także inne zalety — powiedziała Insygna wzruszając ramionami. — Ale teraz to nieważne. Ty jesteś teraz ze mną, Sieverze, i bardzo mi pomagasz.

— To najlepszy znak, że zestarzałem się — odpowiedział Genarr ponuro. — Że wystarcza mi sama pomoc. Wypalił się we mnie prawdziwy ogień, teraz jest to płomyczek, przy którym można sobie grzać ręce.

— Nie ma w tym nic złego, zapewniam cię.

— Nic złego, absolutnie nic złego! Podejrzewam, że istnieje mnóstwo małżeństw, które przeszły przez dziką ekstazę i nigdy nie były dla siebie pomocą, i z chęcią zamieniłyby uniesienia na zwykłą przyjaźń… Nie wiem… Ciche zwycięstwa są takie ciche. Wszystko co ważne często bywa przeoczane…

— Jak ty, mój biedny Sieverze…

— Posłuchaj, Eugenio. Przez całe życie starałem się unikać wpadania w pułapkę rozżalenia, a teraz ty kusisz mnie, po to tylko, by patrzeć jak wyję do księżyca.

— Och, Sieverze, nie chcę, żebyś wył do księżyca.

— To dobrze. Chciałem to usłyszeć. Widzisz, jaki jestem rozsądny. Ale jeśli potrzeba ci kogoś, kto zastąpi w twoim życiu Marlenę, z chęcią zgłaszam się na jej miejsce, kiedy tylko chcesz. Nawet dziesięć światów takich jak Erytro nie byłoby w stanie oderwać mnie od ciebie, zakładając oczywiście, że tego pragniesz.

Ścisnęła jego dłoń.

— Nie zasługuję na ciebie, Sieverze.

— Nie traktuj tego jako wymówki, Eugenio. Jeśli jest tak, jak mówisz, to z chęcią się poświęcę, a ty nie powinnaś odrzucać takiej ofiary.

— Czy nie uważasz, że jest wiele bardziej wartościowych kobiet?

— Nigdy ich nie szukałem. Poza tym kobiety z Rotora nigdy specjalnie nie oglądały się za mną. I co miałbym robić z taką bardzo wartościową kobietą? Ofiarować się jej jako od dawna oczekiwany prezent? Wolę być romantycznym niechcianym prezentem, niechcianą manną z nieba.

— Boskim podarkiem dla ludzi małego serca. Genarr pośpiesznie kiwnął głową.

— O tak. Podoba mi się to. Ten obraz przemawia do mnie. Insygna roześmiała się, tym razem zupełnie szczerze.

— Jesteś szalony… Wiesz, że jakoś nigdy tego nie zauważyłam.

— Mam ukryte głębie. Z czasem poznasz mnie lepiej… znacznie lepiej…

Przerwał mu brzęczyk oznaczający nadejście pilnej wiadomości.

— No, właśnie — powiedział z oburzeniem Genarr. — Taki jest mój los. Dochodzimy do punktu… — już nie pamiętam jak to zrobiliśmy — w którym gotowa jesteś rzucić się w moje ramiona… i przerywają nam. Halo… Och! Co? — ton jego głosu zmienił się całkowicie — To Saltade Leverett.

— Kto to jest?

— Nie znasz go. Prawie nikt go nie zna. To pustelnik. Pracuje w pasie asteroidów. Podoba mu się tam. Nie widziałem tego starego włóczęgi od lat… Nie wiem, dlaczego mówię „starego” — ma tyle lat co ja. Aha, mamy depeszę specjalną. Otwiera się tylko na mój odcisk kciuka. To znaczy, że depesza jest tak tajna, że powinienem poprosić cię o wyjście.

Insygna natychmiast wstała, lecz Genarr gestem polecił jej pozostanie na miejscu.

— Nie bądź niemądra, Eugenio. Tajne depesze to choroba władzy. Nigdy nie przywiązywałem do tego wagi…

Przycisnął kciuk do papieru. To samo zrobił z kciukiem drugiej ręki. Na kartce zaczęły pojawiać się litery.

— Zawsze zastanawiałem się, co by zrobili, gdyby ktoś nie miał rąk… — powiedział Genarr, a potem nagle zamilkł.

Przebiegł oczami tekst i wręczył depeszę Insygnie.

— Czy mogę to przeczytać? Genarr potrząsnął głową.

— Oczywiście, że nie. Ale kogo to obchodzi? Przeczytaj. Zrobiła to niemal natychmiast.

— Obcy statek. Ma wylądować tutaj?

— Tak przynajmniej piszą.

— A co z Marleną? — krzyknęła Insygna. — Ona jest na powierzchni…

— Erytro ją obroni.

— Skąd wiesz? To obcy statek! Z prawdziwymi obcymi! To nie są ludzie! Ten umysł z Erytro może okazać się za słaby!

— My też jesteśmy obcymi na Erytro i poradził sobie z nami.

— Muszę tam iść.

— Po co…

— Muszę być z Marleną. Chodź ze mną. Pomóż mi. Sprowadzimy ją do Kopuły.

— Jeśli są to wrodzy nam najeźdźcy, to tutaj też nie będzie bezpiecznie.

— Och, Sieverze! Nie ma czasu na rozważania. Proszę. Muszę być z Marleną!

Pochylili się nad fotografiami planety. Tessa Wendel potrząsnęła głową.

— Niewiarygodne! Cały świat jest pusty, oprócz tego…

— Wszędzie inteligencja — powiedziała Merry Blankowitz, marszcząc brwi. — Nie ma co do tego wątpliwości. Pusty czy nie, jest na nim inteligentne życie.

— Największy odzew jest w tej kopule? Tak?

— Zgadza się, kapitanie. Najbardziej intensywny odzew i najłatwiej zauważalny. A także zbliżony do takich, które doskonale znamy. Na zewnątrz kopuły odzew jest inny i nie wiem, co to znaczy.

— Nigdy nie badaliśmy żadnej innej inteligencji oprócz ludzkiej — powiedział Wu. — Tak że…

Wendel spojrzała na niego ostro.

— Czy twoim zdaniem, inteligencja na zewnątrz nie jest ludzka?

— Zgodziliśmy się, że ludzie nie mogli zakopać się wszędzie przez trzynaście lat. Wypływa z tego tylko jeden wniosek…

— A kopuła? Czy tam są ludzie?

— To zupełnie inna sprawa — powiedział Wu. — Tutaj niepotrzebne są nam pleksony Blankowitz. Widać przecież instrumenty astronomiczne. Kopuła lub jej część to z pewnością obserwatorium astronomiczne.

— Czy obca inteligencja nie może zajmować się astronomią? -spytał ironicznie Jarlow.

— Oczywiście, że może — powiedział Wu. — Ale za pomocą własnych instrumentów. Gdy widzę coś, co przypomina skomputeryzowny skaner podczerwieni, dokładnie taki, jaki pamiętam z Ziemi… No cóż, powiem inaczej: zapomnijmy na chwilę o pochodzeniu tej inteligencji. Widzę instrumenty, które albo powstały w Układzie Słonecznym, albo zostały zbudowane według projektów pochodzących z Układu. Co do tego nie może być wątpliwości. Nie wydaje mi się prawdopodobne, aby obca inteligencja bez kontaktu z ludźmi mogła zbudować takie instrumenty.

— Doskonale — powiedziała Tessa. — Zgadzam się z tobą, Wu. W kopule byli… lub są ludzie.

— Co to znaczy „ludzie”, kapitanie? — powiedział ostro Fisher. — To są Rotorianie. Nikt inny.

— Tego nie możemy wiedzieć — wtrącił Wu.

— Kopuła jest bardzo mała — powiedziała Blankowitz. — A na Rotorze mieszkały dziesiątki tysięcy ludzi.

— Sześćdziesiąt tysięcy — zamruczał Fisher.

— Nie zmieściliby się wszyscy w tej kopule.

— Po pierwsze — powiedział Fisher — mogą być inne kopuły. Co z tego, że przelecieliśmy parę razy nad planetą — i tak nie jesteśmy w stanie zauważyć wszystkiego.

— Ale zmiany pleksonowe występują tylko w tym miejscu. Gdyby istniały inne kopuły, z pewnością wykryłabym je za pomocą detektora — powiedziała Blankowitz.

— Istnieje jeszcze inna możliwość — powiedział Fisher. — To, co widzimy, może być tylko maleńką częścią budowli, która rozciąga się na wiele mil pod ziemią.

— Rotorianie przybyli tu w Osiedlu — powiedział Wu. — To Osiedle na pewno istnieje. Mogą być także inne. Ta kopuła jest tylko przyczółkiem.

— Nie widzieliśmy żadnego Osiedla — powiedział Jarlow.

— Nie szukaliśmy — powiedział Wu. — Skoncentrowaliśmy się na tej planecie.

— Wykryłam inteligencję tylko tutaj — wtrąciła Blankowitz.

— A czy szukałaś gdzie indziej? — zapytał Wu. — Musielibyśmy przeszukać całą okoliczną przestrzeń, chcąc odnaleźć Osiedle. A ty, gdy wykryłaś pleksony z tego świata, zarzuciłaś badania.

— Mogę je podjąć, jeśli uważasz, że jest to konieczne. Wendel podniosła rękę.

— Jeśli jest tu gdzieś jakieś Osiedle, to dlaczego nas nie zauważyło? Nie włączaliśmy osłon emisji energetycznej. Byliśmy przekonani, że ten System jest pusty.

— Oni również mogli żywić podobne przekonania, kapitanie — powiedział Wu. — Nie szukali nas i dlatego udało nam się przemknąć niepostrzeżenie. A jeśli nas wykryli, to mogą nie mieć pewności co do tego, kim lub czym jesteśmy. Wahają się co do dalszego postępowania, podobnie jak my. Twierdzę jednak, że obecnie nie mamy wątpliwości, iż na planecie istnieje jedno miejsce, w którym są ludzie, i w związku z tym powinniśmy wylądować i nawiązać z nimi kontakt.

— Czy sądzisz, że to będzie bezpieczne? — zapytała Blankowitz.

— Twierdzę, że tak — powiedział z naciskiem Wu. — Nie mogą nas z miejsca zastrzelić. Będą chcieli się dowiedzieć, kim jesteśmy. Poza tym, jeśli wszystko, na co nas stać, to próżne dyskusje i pozostawanie w niepewności, to nigdy nie dowiemy się niczego i wrócimy do domu z pustymi rękami. A wtedy Ziemia wyśle tu całą flotyllę statków superluminalnych, ale nikt nie podziękuje nam za to, co zrobiliśmy. Przejdziemy do historii jako wyprawa nieudaczników — uśmiechnął się słabo. — Widzi pani, kapitanie, nauczyłem się czegoś od Fishera.

— Uważasz, że powinniśmy wylądować i nawiązać kontakt — powiedziała Wendel.

— Jestem o tym przekonany — odpowiedział Wu.

— A ty, Blankowitz?

— Kieruje mną ciekawość. Chciałabym dowiedzieć się czegoś nie o kopule, lecz o tym obcym życiu. Zresztą o kopule także…

— Jarlow?

— Żałuję, że nie wyposażono nas w odpowiednią broń i hiperłączność. Jeśli nas zniszczą. Ziemia nie dowie się niczego, absolutnie niczego — i taki będzie rezultat tej wyprawy. I wtedy przyleci tu ktoś inny, nieprzygotowany tak jak my i podobnie niepewny. Natomiast jeśli przetrwamy, wrócimy zaopatrzeni w bardzo ważną wiedzę. Powinniśmy spróbować.

— Czy mnie również zapytasz o zdanie, kapitanie? — powiedział cicho Fisher.

— Zakładam, że chcesz lądować po to, by spotkać Rotorian.

— Rzeczywiście. Proponuję jednak wylądować bez niepotrzebnego hałasu, niemal niepostrzeżenie… a ja pierwszy udam się na zwiady. Jeśli coś mi się stanie, wystartujecie i wrócicie na Ziemię nie zważając na mnie. Musicie chronić statek.

— Dlaczego ty? — zapytała niemal natychmiast Wendel ze skurczoną twarzą.

— Ponieważ znam Rotorian — odpowiedział Fisher — i ponieważ chcę iść.

— Ja także — powiedział Wu. — Muszę iść z tobą.

— Po co narażać dwie osoby? — zapytał Fisher.

— Bo we dwóch jest bezpieczniej niż w pojedynkę. Bo w przypadku jakichś problemów jeden może uciec, a drugi osłaniać ucieczkę. I przede wszystkim dlatego, że mówisz, iż znasz Rotorian. Twoje sądy nie mogą być obiektywne.

— W takim razie lądujemy — powiedziała Wendel. — Fisher i Wu wychodzą na zewnątrz. W przypadku rozbieżności poglądów Wu podejmuje ostateczne decyzje.

— Dlaczego? — zapytał z oburzeniem Fisher.

— Tak jak powiedział Wu, znasz Rotorian i twoje decyzje mogą być nieobiektywne — odpowiedziała Wendel patrząc z naciskiem na Fishera. — I ja zgadzam się z nim.

Marlena była szczęśliwa. Czuła się tak, jak gdyby ktoś delikatnie tulił ją w ramionach, chronił ją i osłaniał. Widziała czerwonawe światło Nemezis, wiatr głaskał ją po policzkach. Widziała chmury, które przesłaniały tarczę jej słońca, zmieniając wszystkie kolory w ciemną szarość.

Wcale jej to nie przeszkadzało — szarość czy czerwień, obydwie barwy były jednakowo fascynujące, jednakowo nasycone półtonami i odcieniami. I chociaż wiatr stawał się chłodniejszy, gdy Nemezis znika za chmurami, jej nigdy nie było zimno. Czuła się tak, jak gdyby Erytro dbała o radość dla jej oczu, ogrzewała ciało, opiekowała się nią pod każdym względem.

Rozmawiała z Erytro. Już kiedyś postanowiła nazywać wszystkie komórki tworzące życie na planecie — „Erytro". Tak, jak nazywała się sama planeta. Dlaczego nie? Czy była lepsza nazwa? Poszczególne komórki były tylko komórkami, tak samo prymitywnymi — a może nawet bardziej — niż komórki jej ciała. Jednak gdy zebrały się razem, gdy wszystkie prokarioty połączyły się w całość, tworzyły organizm obejmujący planetę miliardami trylionów połączonych ze sobą części, wszechogarniających lądy i morza, będących samą planetą.

To dziwne — pomyślała Marlena — ale ta olbrzymia żywa forma nigdy nie zdawała sobie sprawy z istnienia innych postaci życia przed przybyciem Rotora.

Pytania i wrażenia Marleny nie ograniczały się wyłącznie do jej własnego umysłu. Niekiedy Erytro unosiła się przed nią jak delikatna, szara mgiełka, tworząca chwiejne zarysy ludzkich postaci, falujące po bokach. Marlena zawsze czuła, że świat wokół niej płynie. Nie mogła tego widzieć, lecz wyczuwała, że w każdej sekundzie miliony komórek opuszczają ją i zastępowane są natychmiast przez inne. Pojedyncze prokarioty nie mogły istnieć długo bez ochronnej warstewki wody. Gdy tworzyły ludzką postać, zmieniały się jedna po drugiej, jednak sylwetka pozostawała taka sama, nigdy nie traciła swej tożsamości.

Erytro nie przybierała już postaci Orinela. Domyśliła się w sobie tylko właściwy sposób, że Orinel niepokoi Marlenę. Sylwetka, którą widziała, była teraz neutralna, zmieniała się wraz z nastrojami Marleny. Erytro potrafiła dostosować się do subtelnych różnic w sposobie myślenia dziewczyny. Robiła to znacznie lepiej wraz z upływem czasu. Postać przybierała niekiedy kształty kogoś dobrze znanego i gdy Marlena za wszelką cenę starała się ją rozpoznać, zarys zmieniał się, tworząc całkiem nowy obraz. Czasami udawało jej się wychwycić zarys policzka matki, duży nos wujka Sievera, fragmenty postaci chłopców i dziewcząt, których pamiętała ze szkoły. Była to nie kończąca się symfonia. Rozmowa zamieniała się w balet, coś, czego w żaden sposób nie potrafiłaby opisać słowami; coś, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa i ukojenia; coś o nieskończonej różnorodności — jak modulacja głosu, zmiana wyglądu i myśli.

Ich rozmowy odbywały się w tylu wymiarach, że Marlena nie potrafiła wyobrazić sobie powrotu do zwykłej mowy wykorzystującej jedynie słowa. Jej zdolności percepcyjne nabrały zupełnie innych kształtów, o jakich wcześniej nie miała pojęcia. Wymiana myśli odbywała się szybko i płynnie, porozumienie było głębsze, znacznie głębsze niż to, które uzyskiwało się za pomocą mowy.

Erytro pokazała jej, a raczej wypełniała ją, innymi umysłami. Umysłami. W liczbie mnogiej. Jeden umysł był łatwy do ogarnięcia. Inny świat. Inny umysł. Lecz Marlena spotkała wiele umysłów, tłoczących się jeden za drugim — i każdy był inny, każdy zajmował inne miejsce w przestrzeni.

Niewyobrażalne.

Myśli, które Erytro przekazywała Marlenie, nie dawały się ująć w słowa, ponieważ za słowami kryły się jeszcze emocje, wrażenia, tysiące drobnych wibracji niepojętych i niedających się wyrazić w mowie. Erytro była milionami idei i konceptów porozrzucanych po całym globie.

Erytro eksperymentowała z umysłami — czuła je. Nie tak jak ludzie, chociaż słowo „czuć” było chyba najlepszym przybliżeniem. Niektóre umysły poznane przez Erytro załamały się, rozpadły, stały się nieprzyjemne. Erytro przestała wybierać umysły na chybił trafił, zaczęła szukać takich, które zdolne były wytrzymać kontakt.

— I znalazłaś mnie? — powiedziała Martena. „Znalazłam ciebie.”

— Dlaczego? Dlaczego mnie szukałaś? — zapytała.

Postać przed Martena zafalowała, stała się bardziej zwiewna.

„Po to, by cię znaleźć.”

To nie była odpowiedź.

— Dlaczego chciałaś, żebym była z tobą?

Postać zaczęła znikać, stawała się ulotna jak sama myśl.

„Po to, byś była ze mną.”

I zniknęła.

Ale zniknął tylko obraz. Erytro pozostała. Marlena czuła jej obecność, jej ciepło. Ale dlaczego zniknęła? Czyżby była niezadowolona z pytań?

Usłyszała jakiś dźwięk.

Na świecie tak pustym jak Erytro, każdy dźwięk daje się z łatwością skatalogować — w końcu nie ma ich tak wiele. Dźwięk płynącej wody, delikatny szum wiatru. Dźwięki, które wydaje się samemu — łatwe do odróżnienia kroki, szelest ubrania, oddech.

Lecz Marlena usłyszała coś innego. Odwróciła głowę. Nad skalistym wzniesieniem po lewej stronie pojawiła się głowa mężczyzny.

Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, było to, że znowu wysłali po nią kogoś z Kopuły. Poczuła, że ogarnia ją gniew. Po co mieliby jej szukać? Powie im, że kategorycznie odmawia od dzisiaj noszenia nadajnika. Nie znajdą jej, chyba że zaczną szukać na ślepo.

Nie mogła jednak rozpoznać twarzy, a znała przecież wszystkich mieszkańców Kopuły. Co prawda, nie pamiętała nazwisk czy funkcji, mimo to gdyby zobaczyła kogoś z Kopuły, natychmiast rozpoznałaby twarz.

A tej twarzy nigdy nie widziała w Kopule.

Wpatrywały się w nią czyjeś oczy. Usta były lekko rozchylone, tak jak gdyby oddychały ciężko. A potem postać wspięła się na wzniesienie i zaczęła ku niej biec.

Marlena podniosła się. Czuła chroniącą ją siłę. Nie bała się.

Zatrzymał się w odległości dziesięciu stóp. Pochylił się lekko i wpatrywał w jej twarz, jak gdyby dotarł do granicy, której nie mógł przekroczyć, jak gdyby coś odebrało mu siły do dalszego biegu.

Z jego gardła wydobył się zduszony dźwięk: — Rosanna!

Marlena przyjrzała się mu uważnie. Jego mikroruchy wyrażały pragnienie, promieniowała z nich wola posiadania: mieć, blisko, moja, moja, moja.

Cofnęła się o krok. Jak to możliwe? Dlaczego on…?

Niejasne wspomnienie holobrazu, który widziała, gdy była jeszcze małą dziewczynką…

Nie, nie mogła już dłużej zaprzeczać samej sobie. To niemożliwe a jednak to był…

Skurczyła się w chroniącej ją obecności i powiedziała:

— Ojcze?

Rzucił się w jej stronę, jak gdyby pragnąc wziąć ją w ramiona. Marlena zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu. Zatrzymał się. Zachwiał przyłożył jedną rękę do czoła, walczył z ogarniającą go niemocą.

— Marlena. Chciałem powiedzieć Marlena.

Źle wymawiał jej imię. Natychmiast to zauważyła. Łączył sylaby. Ale to nic — miał prawo. Skąd mógł wiedzieć?

Dołączył do niego drugi mężczyzna. Stanął tuż obok. Miał proste, czarne włosy, szeroką twarz, wąskie oczy i ciemną karnację. Marlena nigdy nie widziała nikogo o takim wyglądzie. Otworzyła usta ze zdziwienia i zamknęła je z wysiłkiem.

Drugi mężczyzna zapytał pierwszego z niedowierzaniem w głosie:

— Czy to jest twoja córka, Fisher?

Oczy Marleny rozszerzyły się. Fisher! To był jej ojciec! Fisher nie spojrzał na pytającego. Powiedział krótko:

— Tak.

Głos tego drugiego stał się bardziej miękki.

— Pierwsze rozdanie, Fisher! Przybyłeś tu po tylu latach i pierwszą osobą, jaką spotykasz, jest twoja córka!

Fisher z wysiłkiem odwrócił oczy, a raczej chciał odwrócić i nie mógł.

— Chyba masz rację, Wu. Marlena… twoje nazwisko brzmi Fisher, czy tak? Twoją matką jest Eugenia Insygna. Nie mylę się? Ja nazywam się Krile Fisher i jestem twoim ojcem.

Wyciągnął obydwie ręce.

Marlena doskonale zdawała sobie sprawę z wyrazu pragnienia na jego twarzy. Później dostrzegła jeszcze udrękę, gdy ponownie cofnęła się o krok.

— Skąd się tu wziąłeś?

— Przybyłem z Ziemi, by cię odnaleźć. Odnaleźć ciebie. Po tylu latach…

— Po co chciałeś mnie odnaleźć? Zostawiłeś mnie, gdy byłam małym dzieckiem.

— Musiałem wtedy… ale zawsze chciałem do ciebie wrócić. I nagle usłyszała inny głos… ostry jak stal… i w końcu łamiący się:

— Wróciłeś po Marlenę? I po nic… innego?

Stanęła przed nimi Eugenia Insygna. Blada, z bezbarwnymi ustami, z trzęsącymi się rękoma. Za nią stał Siever Genarr, zupełnie zaskoczony, lecz trzymający się z tyłu. Żadne z nich nie miało na sobie skafandra ochronnego.

Insygna zaczęła mówić pośpiesznie, niemal histerycznie:

— Myślałam, że będą tu ludzie z jakiegoś innego Osiedla, ludzie z Układu Słonecznego. Myślałam także o jakichś obcych. Byłam przygotowana na każdą ewentualność, kiedy powiedziano mi, że ląduje obcy statek. I nigdy, nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że spotkam Krile Fishera, który wrócił… po Marlenę!

— Przybyłem z innymi… w ważnej misji. To jest Chao-Li Wu, mój towarzysz. I… i….

— I spotkaliśmy się. Czy myślałeś kiedykolwiek, że mnie spotkasz? A może myślałeś tylko o Martenie? Co to za ważna misja? Odszukanie Marleny?

— Nie. Mamy inne zadania. Martena… to moja sprawa.

— A ja?

Fisher spuścił wzrok.

— Przybyłem po Marlenę.

— Przybyłeś po nią? Chcesz ją zabrać?

— Myślałem… — zaczął Fisher i nie mógł dokończyć. Wu przyglądał mu się ze zdziwieniem. Genarr niemal kipiał z oburzenia.

Insygna podeszła do córki.

— Marleno, czy chcesz towarzyszyć temu człowiekowi?

— Nie mam zamiaru towarzyszyć nikomu gdziekolwiek, mamo — powiedziała cicho Martena.

— Oto jej odpowiedź, Krile — powiedziała Insygna. — Zostawiłeś mnie z rocznym dzieckiem, a teraz wracasz po piętnastu latach i mówisz: „Aha, przypomniało mi się, zabieram ją ze sobą”. I nawet nie pomyślałeś o mnie. Ona jest twoją córką — biologicznie, i nic więcej. Należy do mnie, dzięki piętnastu latom miłości i opieki.

— Nie ma co kłócić się o mnie, mamo — powiedziała Martena. Chao-Li Wu postąpił krok do przodu.

— Proszę mi wybaczyć, zostałem przedstawiony państwu, lecz nie wiem, z kim mam do czynienia. Pani jest…?

— Eugenia Insygna Fisher — wskazała ręką na Fishera. — Jego żona… kiedyś.

— A to jest pani córka?

— Tak. To jest Martena Fisher. Wu skłonił się.

— A ten dżentelmen?

— Nazywam się Siever Genarr. Jestem dowódcą Kopuły, którą widzi pan na horyzoncie.

— Ach, tak. Dowódco, chciałbym z panem porozmawiać. Żałuję, że zawarliśmy znajomość podczas sprzeczki rodzinnej, która nie ma nic wspólnego z naszą misją.

— A na czym polega wasza misja? — odezwał się jeszcze jeden, nowy głos. Zbliżała się do nich płowowłosa postać z grymasem na twarzy. W ręce mężczyzny dostrzegli coś, co przypominało broń.

— Witam, Siever — powiedział nowo przybyły mijając Genarra. Genarr wyglądał na zaskoczonego.

— Saltade? Skąd ty się tu wziąłeś?

— Reprezentuję komisarza Janusa Pitta z Rotora. Powtarzani moje pytanie, mój panie: na czym polega wasza misja? I jak się pan nazywa?

— Ja również powtarzam swoje nazwisko: doktor Chao-Li Wu. Pańska godność?

— Saltade Leverett.

— Witam. Przybywamy w pokoju — powiedział Wu patrząc na broń.

— Mam nadzieję — odrzekł ponuro Leverett. — Mam ze sobą sześć statków, które wzięty na cel wasz statek.

— Niemożliwe! — powiedział Wu. — Ta mała kopuła posiada flotę!

— Ta mała kopuła jest jedynie naszym przyczółkiem — odpowiedział Leverett. — Ja posiadam flotyllę i na pana miejscu nie liczyłbym na to, że blefuję.

— Wierzę panu na słowo — powiedział Wu. — Nasz mały statek pochodzi z Ziemi. Przybyliśmy tu odbywając lot superluminamy. Wiecie, o czym mówię? Lot szybszy od światła.

— Wiem, co to znaczy. Nagle wtrącił się Genarr:

— Czy doktor Wu mówi prawdę, Marleno?

— Tak, wujku Sieverze — odpowiedziała dziewczyna.

— To ciekawe — zamruczał Genarr. Wu zachował spokój.

— Cieszę się niezmiernie, że owa młoda dama potwierdza moje słowa. Wnoszę, że jest czołowym ekspertem Rotora w dziedzinie lotów superiuminalnych?

— Nie musi pan nic wnosić — przerwał mu niecierpliwie Leverett. — Po co tu przybyliście? Nikt was nie zapraszał.

— Rzeczywiście. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ten teren jest zamieszkany. Chciałbym jednak zaznaczyć, że okazana nam wrogość może doprowadzić do natychmiastowego odlotu naszego statku w hiperprzestrzeń.

— Nie jest tego pewny — powiedziała szybko Martena. Wu oburzył się.

— Jestem wystarczająco pewny. A jeśli nawet uda wam się zniszczyć nasz statek, baza na Ziemi wie, gdzie jesteśmy. Otrzymuje od nas raporty. Jeśli coś nam się stanie, wkrótce przybędzie tu ekspedycja pięćdziesięciu krążowników superiuminalnych. Radziłbym panu nie ryzykować.

— Niezupełnie tak — powiedziała Marlena.

— Co jest „niezupełnie tak". Marleno? — zapytał Genarr.

— Gdy mówił, że baza na Ziemi wie, gdzie są, nie był tego pewny i wiedział o tym.

— To mi wystarczy — powiedział Genarr. — Ci ludzie, Saltade, nie mają hiperkomunikacji.

Wyraz twarzy Wu nie zmienił się.

— Wierzy pan dywagacjom nastolatki?

— To nie są dywagacje. Wyjaśnię ci później, Saltade. Na razie uwierz mi na słowo.

Marlena zwróciła się nagle do Wu:

— Zapytaj mojego ojca. On ci powie — nie bardzo rozumiała, w jaki sposób ojciec może wiedzieć cokolwiek o jej darze — gdy odszedł od nich była przecież jeszcze niemowlęciem — a jednak wiedział, było to dla niej oczywiste.

— Nie musisz kłamać, Wu. Ona widzi nas na wylot. Spokój Wu po raz pierwszy poddany został próbie. Wzruszył ramionami i zapytał ironicznie:

— Skąd możesz wiedzieć cokolwiek o tej dziewczynie, nawet jeśli jest twoją córką? Nie widziałeś jej od czternastu lat…

— Miałem kiedyś młodszą siostrę…. — powiedział cicho Fisher. Genarr doznał nagle olśnienia:

— To jest rodzinne! Ciekawe! Widzi pan, doktorze Wu, że mamy tutaj narzędzie, które wyklucza jakikolwiek blef.

Porozmawiajmy otwarcie: po co przybyliście do nas?

— Uratować Układ Słoneczny. I niech pan zapyta tę młodą damę, która jest dla was absolutnym autorytetem, czy i tym razem kłamię.

— Oczywiście, że tym razem mówi pan prawdę, doktorze Wu. — powiedziała Marlena. — Wiemy o niebezpieczeństwie. Moja matka je odkryła.

— My również je odkryliśmy, młoda damo, bez żadnej pomocy ze strony twojej matki — powiedział Wu.

Saltade Leverett przyglądał się po kolei mówiącym i wreszcie zapytał:

— Czy mógłbym dowiedzieć się, o co tu chodzi?

— Wierz mi, Saltade — odpowiedział Genarr — że Janus Pitt wie o wszystkim. Przykro mi, że nie był łaskaw wtajemniczyć cię w szczegóły, ale zapewniam, że zrobi to, jeśli skontaktujesz się z nim teraz. Powiedz mu, że prowadzimy rozmowy z ludźmi, którzy wiedzą jak podróżować szybciej niż światło, i że być może dobijemy targu.

Cała czwórka siedziała w prywatnej kwaterze Genarra w Kopule. Siever starał się zachować przez cały czas odpowiednią, historyczną perspektywę. Po raz pierwszy w dziejach ludzkości prowadzono międzygwiezdne negocjacje. Gdyby nawet nie dane im było dokonać w życiu czegokolwiek innego, ich nazwiska przejdą do annałów historii Galaktyki.

Dwóch na dwóch.

Po stronie Układu Słonecznego (w zasadzie po stronie Ziemi — kto by przypuszczał, że dekadencka Ziemia będzie reprezentować cały Układ, i to w dodatku jako strona posiadająca statek superluminalny) siedzieli Chao-Li Wu i Krile Fisher.

Wu był rozmowny i przekonywający: prawdziwy matematyk, jednak niepozbawiony bardzo praktycznego spojrzenia. Fisher (Genarr nie mógł uwierzyć, że widzi go na własne oczy) był cichy i zagubiony we własnych myślach; niewiele wnosił do przebiegu rozmów.

Po stronie Rotora znajdował się Saltade Leverett — podejrzliwy i niespokojny ze względu na konieczność przebywania z trzema osobami na raz. Mimo to był twardy — co prawda brakowało mu światowego obycia Wu jednak nie miał kłopotów z wyrażaniem własnego zdania.

Genarr milczał, podobnie jak Fisher. Czekał na ostateczny wynik rozmów. Miał w zapasie argument, o którym pozostała trójka nie miała pojęcia.

Zapadła noc. Godziny mijały powoli. Podano lunch, a potem obiad. Podczas krótkiej przerwy Genarr wymknął się do Eugenii Insygny i Marleny.

— Nie jest tak źle — powiedział. — Obydwie strony mają wiele do zyskania.

— A Krile? — zapytała Insygna. — Czy mówił coś o Marlenie?

— Ta sprawa nie jest przedmiotem naszych rozmów, Eugenio. Krile nie poruszał tematu Marleny i wydaje mi się, że jest bardzo nieszczęśliwy z tego powodu.

— Nie dziwię mu się — powiedziała z goryczą w głosie Insygna. Genarr zawahał się:

— A ty co o tym myślisz, Marleno?

Spojrzała na niego ciemnymi, niezgłębionymi oczyma:

— Jest to poza mną, wujku Sieverze.

— Łatwo ci to przychodzi — zamruczał Genarr.

— A co powinna według ciebie zrobić? — wtrąciła się Eugenia. — Porzucił ją, gdy była dzieckiem…

— Nie chcę być niedobra dla niego — powiedziała zamyślona Marlena. — Gdybym potrafiła mu pomóc, zrobiłabym to. Ale ja nie należę do niego… Do ciebie także nie należę, mamo. Przykro mi, ale moje miejsce jest tutaj, na Erytro. Wujku Sieverze, powiesz mi, jak zakończyły się rozmowy? Bardzo proszę.

— Obiecuję.

— To niesłychanie ważne.

— Wiem.

— Powinnam być z wami, reprezentując Erytro.

— Wydaje mi się, że Erytro jest z nami. I ty również będziesz, zanim to wszystko dobiegnie końca. Nie muszę ci niczego obiecywać. Erytro dopilnuje wszystkiego.

Następnie wrócił do sali obrad.

Chao-Li Wu siedział wygodnie oparty w fotelu. Jego twarz pozbawiona była wszelkiego wyrazu.

— Podsumujmy więc — powiedział. — W sytuacji, gdy nikt nie posiadał lotów superiuminalnych. Sąsiednia Gwiazda — będę nazywał ją teraz Nemezis — była najbliższym ciałem swojego rodzaju w stosunku do Układu Słonecznego. Każdy statek lecący ku gwiazdom właśnie tutaj musiał zatrzymać się po raz pierwszy. Sytuacja diametralnie zmieniła się wraz z opanowaniem technik superluminalnych. Odległość przestała być czynnikiem decydującym. Ludzie nie muszą szukać w tej chwili najbliższej gwiazdy, a mogą skoncentrować się na wyborze najbardziej odpowiedniego i wygodnego dla nich ciała. Nasze poszukiwania obejmą teraz gwiazdy o cechach zbliżonych do Słońca, posiadające przynajmniej jedną podobną do Ziemi planetę. Nemezis znajdzie się na marginesie naszych zainteresowań.

Rotor, który do tej pory kładł tak olbrzymi nacisk na zachowanie w tajemnicy miejsca swojego pobytu po to, by inni nie przyszli jego śladem, nie musi w tej chwili niczego się obawiać. Inne Osiedla nie chcą tego Systemu, a zresztą sam Rotor może w przyszłości zrezygnować z pobytu tutaj. Może wyruszyć na poszukiwanie innych, bardziej odpowiednich gwiazd. Miliardy gwiazd znajdują się w spiralnych ramionach Galaktyki.

Lecz do tego potrzebne są Rotorowi techniki superiuminalne. Być może wydaje się wam, panowie, że wystarczy skierować na mnie broń i siłą wymusić wszystko, co wiem. Jestem matematykiem, teoretykiem — moja wiedza jest bardzo ograniczona. A nawet gdyby przyszło wam do głowy, że przejmiecie statek, zapewniani, iż nie dowiecie się więcej. Jedyną rozsądną rzeczą, jaką możecie zrobić, jest wysłanie swoich naukowców i inżynierów na Ziemię, gdzie zostaną odpowiednio przeszkoleni.

W zamian za to Ziemia domaga się prawa do świata, który nazywacie Erytro. Rozumiem, że nie zamieszkujecie go i nie wykorzystujecie w żaden sposób, wyłączywszy istnienie Kopuły, w której przebywamy, a której rola ogranicza się do prowadzenia badań naukowych i obserwacji astronomicznych. Mieszkacie w Osiedlu.

Przechodząc do sedna sprawy: Osiedla Układu Słonecznego bez kłopotów odlecą w poszukiwaniu innych słońc. Ziemia nie może tego zrobić. Jest nas osiem miliardów; osiem miliardów, które muszą zostać ewakuowane w przeciągu kilku tysięcy lat, które pozostały nam do czasu nadejścia Nemezis. Erytro potrzebna jest nam jako stacja przeładunkowa, dopóki nie znajdziemy innych, bardziej odpowiednich planet, na których umieścimy mieszkańców Ziemi.

Naszym zamiarem obecnie jest powrót na Ziemię z jednym z waszych ludzi — na dowód, że byliśmy tutaj. Po powrocie zbudujemy następne statki i wrócimy tutaj, możecie być pewni, że wrócimy tutaj, ponieważ musimy mieć Erytro. I wtedy zabierzemy waszych naukowców, którzy zostaną przeszkoleni w technikach superluminalnych. Inne Osiedla również otrzymają wgląd w naszą technologię. Czy moje podsumowanie oddaje istotę naszych ustaleń?

— Nie wszystko jest takie proste, jak pan mówi — powiedział Leveratt. — Erytro nie jest przygotowana na przyjęcie aż tylu mieszkańców Ziemi. Należy stworzyć tu odpowiednie ekosystemy.

— Zgadzam się z panem. Pominąłem szczegóły, którymi zajmą się inni — odpowiedział Wu.

— Tak… komisarz Pitt i Rada podejmą ostateczną decyzję co do stanowiska Rotora.

— Kongres Globalny podejmie odpowiednie decyzje, co do stanowiska Ziemi, ale nie sądzę, aby odbiegało ono od naszego. Gra idzie o zbyt dużą stawkę.

— Konieczne będą pewne zabezpieczenia. Na ile możemy ufać Ziemi?

— Na tyle, na ile Ziemia może ufać Rotorowi. Praca nad odpowiednimi zabezpieczeniami może zająć rok lub pięć lat, a może nawet dziesięć. Budowa statków również potrwa lata, mamy jednak program, który obejmuje tysiąclecia, program koniecznej ewakuacji Ziemi i rozpoczęcia kolonizacji Galaktyki.

— Zakładając, że nie będziemy musieli dzielić się nią z innymi inteligencjami — powiedział Leverett.

— To rozsądne założenie wstępne, co do przyszłości. A teraz, czy zechce pan skonsultować się z waszym komisarzem? I przypominam o wyborze jednego z Rotorian, który będzie nam towarzyszył w naszym powrocie na Ziemię, co, mam nadzieję, nastąpi już wkrótce.

Fisher pochylił się i zaczął mówić cichym głosem:

— Czy mógłbym zasugerować, aby moja córka. Marlena, była owym…

Genarr nie pozwolił mu dokończyć.

— Przykro mi, Krile, rozmawiałem z nią. Ona nie opuści tej planety.

— Jeśli jej matka chce lecieć z nią, to…

— Nie, Krile. To nie ma nic wspólnego z jej matką. Nawet gdybyś życzył sobie towarzystwa Eugenii i ona chciała do ciebie wrócić. Marlena pozostałaby na Erytro. Ty również nie masz po co tutaj zostawać. Ona jest stracona dla ciebie, i dla matki także.

— Jest tylko dzieckiem — powiedział gniewnie Fisher. — Nie może podejmować takich decyzji.

— Niestety, na twoje, Eugenii, nas wszystkich tutaj, a może nawet całej ludzkości nieszczęście, ona może podejmować takie decyzje. Tak… Obiecałem jej, że gdy skończymy — a zdaje się, że właśnie skończyliśmy — powiadomimy ją o naszych ustaleniach.

— To chyba nie jest konieczne — powiedział Wu.

— Siever — włączył się Leverett — chyba nie chcesz pytać o pozwolenie dziecka.

— Posłuchajcie mnie — powiedział Genarr. — To jest konieczne i musimy do niej iść. Pozwólcie mi na mały eksperyment. Przyprowadzę tutaj Marlenę i powiemy jej o naszych ustaleniach. Jeśli ktoś z was uważa, że nie jest to konieczne, niech w tej chwili wstanie i wyjdzie. Proszę: niech wstanie i wyjdzie.

— Ty chyba postradałeś zmysły, Sieverze — powiedział Leverett. — Nie mam zamiaru bawić się w chowanego z nastolatkami. Muszę porozmawiać z Pittem. Gdzie jest nadajnik?

Leverett wstał i nieomal natychmiast zachwiał się i upadł.

Wu podniósł się zaniepokojony.

— Panie Leverett…

Leverett odwrócił się na plecy i wyciągnął rękę.

— Niech mi ktoś pomoże…

Genarr postawił go na nogi, a następnie posadził na fotelu.

— Co się stało? — zapytał.

— Nie wiem — odrzekł Leverett. — Przez moment czułem się tak, jak gdyby ktoś urwał mi głowę.

— Tak… i w związku z tym nie możesz wyjść z pokoju — teraz Genarr zwrócił się do Wu: — Pan również uważa, że spotkanie z Marlena nie jest konieczne… Czy zechce pan opuścić pokój?

Wu wpatrywał się w twarz Genarra, a potem bardzo ostrożnie zaczął podnosić się z fotela. Nie zdążył się nawet wyprostować. Skrzywił się potwornie i usiadł.

— Może rzeczywiście spotkajmy się z tą młodą damą — powiedział po chwili.

— Musimy — odpowiedział Genarr. — Na tej planecie życzenie owej młodej damy jest prawem.

— Nie! — powiedziała Marlena z taką siłą, że zabrzmiało to niemal jak krzyk. — Nie możecie tego zrobić!

— Nie możemy czego zrobić? — zapytał Leverett marszcząc jasne brwi.

— Używać Erytro jako stacji przeładunkowej… ani nic innego. Leverett spojrzał na nią groźnie. Chciał coś powiedzieć, jednak przerwał mu Wu:

— A dlaczegóż to, młoda damo? To jest pusty świat, który nie należy do nikogo.

— Nie jest pusty. I należy do kogoś. Powiedz im wujku Sieverze.

— Marlena chce powiedzieć — zaczął Genarr — że Erytro jest zamieszkana. Zajmują ją niezliczone rzesze prokariotów, komórek fotosyntezujących. Nawiasem mówiąc, dlatego mamy tu tlen.

— Świetnie — odpowiedział Wu. — I co z tego? Genarr odchrząknął.

— Pojedyncze komórki są bardzo prymitywne, nieznacznie przeważają rozwojem wirusy, ale niestety, nie możemy rozpatrywać ich pojedynczo. Wszystkie komórki na Erytro tworzą organizm o trudnej do pojęcia strukturze kompleksowej. Organizm obejmujący cały świat.

— Organizm? — zapytał uprzejmie Wu.

— Tak, pojedynczy organizm, który Martena nazywa tak jak planetę, ponieważ i jedno, i drugie jest nierozłączne.

— Czy pan mówi poważnie? — zapytał Wu. — Skąd wiecie o istnieniu takiego organizmu?

— Dzięki Martenie.

— Dzięki tej… młodej damie, która… z pewnością nie cierpi z powodu… histerii? — powiedział ostrożnie Wu. Genarr podniósł palec.

— Niech pan uważa na to, co mówi… Nie jestem pewny, czy Erytro… organizm, zna się na żartach. A teraz co do naszej wiedzy na temat Erytro: wiemy o nim głównie dzięki Martenie, ale nie wyłącznie dzięki niej. Gdy Saltade Leverett chciał wyjść z pokoju, stracił chwilowo przytomność. Pan przed chwilą sam doświadczył nieprzyjemnej sensacji usiłując się podnieść. To wszystko są reakcje Erytro. Organizm chroni Martenę oddziałując bezpośrednio na nasze umysły. We wczesnym okresie istnienia Kopuły organizm niechcący wywołał małą epidemię wśród naszych pracowników, epidemię mającą wszelkie znamiona choroby psychicznej, którą my nazwaliśmy Plagą Erytro. Obawiam się, że organizm, o którym mówimy, jest w stanie zniszczyć każdy umysł, a nawet spowodować śmierć, gdyby zaszła taka konieczność. I radzę nie ryzykować żadnych testów.

— Chcesz powiedzieć, że to nie Martena… — wtrącił się Fisher.

— Nie, Krile. Martena posiądą pewne uzdolnienia, ale nie są one tak wielkie, by zagrażać komukolwiek. Natomiast Erytro jest niebezpieczna.

— Czy można temu jakoś zaradzić? — zapytał Fisher.

— Przede wszystkim słuchając Marleny. A następnie pozwalając mi na rozmowę z nią Erytro mnie zna. I uwierzcie mi, że chcę pomóc Ziemi. Nie chcę sprowadzać zagłady na miliardy ludzi.

Zwrócił się do Marleny.

— Rozumiesz, prawda, że Ziemi grozi niebezpieczeństwo? Twoja matka wykazała, że zbliżenie Nemezis może zagrozić Układowi Słonecznemu.

— Wiem, wujku Sieverze — powiedziała Martena śmiertelnie znużonym głosem. — Ale Erytro należy do siebie.

— Ale może zechce podzielić się z nami. Pozwoliła pozostać tu naszej Kopule. Nie przeszkadzamy jej.

— W Kopule znajduje się mniej niż tysiąc ludzi, którzy nie wychodzą na zewnątrz. Erytro nie ma nic przeciwko Kopule, ponieważ dzięki niej może poznać ludzkie umysły.

— Tym bardziej będzie mogła je poznać, gdy przybędą tu Ziemianie.

— Osiem miliardów?

— Nie, nie całe osiem miliardów na raz. Przybędą tu i osiądą czasowo, a potem odejdą. Na planecie będzie mieszkał niewielki ułamek całej populacji.

— Miliony. Z całą pewnością. Nie można wcisnąć kilku milionów ludzi do kopuły i kazać im tam mieszkać bez żywności, wody i wszystkiego innego. Będą musieli osiedlić się na całej planecie. Tworzyć ekosystemy. Erytro tego nie wytrzyma. Będzie musiała się bronić.

— Jesteś tego pewna?

— Będzie musiała. Ty zrobiłbyś inaczej?

— Oznaczałoby to śmierć miliardów.

— Nic na to nie poradzę. — Marlena zacisnęła wargi, a potem powiedziała: — Jest inny sposób.

— O czym ta dziewczyna mówi? — zapytał gniewnie Leverett. -Jaki inny sposób?

Marlena rzuciła mu krótkie spojrzenie, a potem zwróciła się do Genarra:

— Nie wiem. Erytro wie… to znaczy mówi, że ta wiedza… jest gdzieś tutaj… ale nie potrafi wyjaśnić.

Genarr wyciągnął obydwie ręce wstrzymując w ten sposób falę pytań.

— Pozwólcie mi mówić. Zwrócił się do Marleny.

— Marleno, uspokój się. Jeśli martwisz się o Erytro, to jest to zupełnie niepotrzebne. Erytro doskonale daje sobie radę sama. A teraz powiedz mi, co to znaczy, że Erytro nie może wyjaśnić?

Marlena oddychała szybko.

— Erytro wie, że potrzebna nam informacja jest gdzieś tutaj, ale nie posiada ludzkiego doświadczenia, nie zna naszej nauki, naszych sposobów myślenia. Nie rozumie.

— Ta informacja jest w umyśle kogoś z obecnych?

— Tak, wujku Sieverze.

— Czy Erytro nie może wysondować naszych umysłów?

— Zrobiłaby im krzywdę. Może sondować mój umysł bez żadnej szkody.

— Tak, wiem o tym — powiedział Genarr. — Ty nie posiadasz tej informacji?

— Nie, oczywiście, że nie. Ale Erytro może wykorzystać mój umysł jako sondę do… innych umysłów. Do twojego. Ojca. Wszystkich.

— Czy to bezpieczne?

— Erytro sądzi, że tak… Ale… och, wujku Sieverze…bóję się.

— To szaleństwo! — wyszeptał Wu. Genarr szybko nakazał mu milczeć przykładając palec do ust. Fisher zerwał się na równe nogi.

— Marleno, nie powinnaś…

Poirytowany Genarr machnął na niego ręką.

— Nic nie możesz teraz zrobić, Krile. Mówimy o życiu lub śmierci miliardów ludzi… powtarzamy to w kółko… i musimy pozwolić Erytro pomóc nam. Marleno…

W oczach dziewczyny ukazały się białka. Wyglądała jak w transie.

— Wujku Sieverze — wyszeptała — weź mnie za rękę… Wstała i potykając się, upadając niemal, podeszła do Genarra, który objął ją wpół i przycisnął do siebie.

— Marleno… uspokój się… wszystko będzie dobrze… Ostrożnie usiadł na fotelu trzymając w objęciach jej bezwładne ciało.

Wyglądało to jak bezgłośna, świetlna eksplozja, która przesłoniła świat. Nic nie istniało poza sobą.

Genarr nie wiedział, że jest Genarrem. Jego ja rozpłynęło się w niebycie. Istniała tylko świetlista, unerwiona mgła o niepokojącej złożoności; mgła obejmująca wszystko, a jednocześnie dzieląca się na nitkowe odnogi, które same w sobie tworzyły skomplikowaną do granic całość.

Wszystko wirowało, zbliżało się i oddalało, rozszerzało się i dzieliło ponownie. Wszystko istniało od zawsze, ciągle, bez przerwy niczym hipnotyczny sen bez końca.

Nieskończony upadek w przestrzeń, która otwierała się, będąc bliżej, i nigdy naprawdę nie mogąc się otworzyć. Nieskończona, zmieniona bez zmian. Obłoczki tworzące kolejną złożoność.

Dalej i dalej. Bezdźwięcznie. Bez czucia. Bezświadomie. Coś, co ma właściwości światła i nie jest światłem. Umysł, który zaczyna zdawać sobie sprawę z własnego istnienia.

A potem, z wysiłkiem — jeśli w ogóle we Wszechświecie istniało takie pojęcie jak wysiłek — i z westchnieniem — jeśli we Wszechświecie w ogóle istniał dźwięk — wszystko pociemniało, odwróciło się, zaczęło obracać się coraz szybciej, dalej i dalej, aż zamieniło się w świetlisty punkt, który błysnął i zniknął.

Wszechświat był natrętny w swoim istnieniu. Wu przeciągnął się i powiedział:

— Czy wszyscy… doświadczyli tego co ja?

— Ja… — zaczął Leverett — uwierzyłem. Jeśli jest to szaleństwo, to w takim razie wszyscy oszaleliśmy.

Genarr ciągle trzymał Marlenę w ramionach. Pochylił się nad nią z bolesnym wyrazem twarzy. Dziewczyna oddychała ciężko.

— Marleno… Marleno… Fisher zerwał się na nogi.

— Czy nic jej nie jest?

— Nie wiem — wyszeptał Genarr. — Żyje, ale to za mało… Otworzyła oczy. Spoglądała na Genarra pustym wzrokiem bez wyrazu.

— Marleno… — powtórzył zrozpaczony Siever.

— Wujek… — odpowiedziała ledwo słyszalnie. Genarr odetchnął. Rozpoznała go.

— Nie ruszaj się — powiedział. — Poczekaj aż to się skończy.

— Skończyło się. Tak się cieszę, że już się skończyło.

— Nic ci nie jest?

Milczała przez chwilę, a potem odpowiedziała:

— Czuję się… dobrze. Erytro mówi, że nic mi nie jest.

— Czy odnalazłaś tę sekretną wiedzę, którą posiadamy? — zapytał Wu.

— Tak, doktorze Wu. Odnalazłam — przerwała i przyłożyła rękę do wilgotnego czoła. — To pan posiadał tę wiedzę.

— Ja? — zapytał zaintrygowany Wu. — Co to było?

— Ja… nie całkiem rozumiem — powiedziała Marlena. — Może pan mi to wyjaśni… Spróbuję opisać…

— Co opisać?

— Coś… że grawitacja odpycha rzeczy od siebie zamiast je przyciągać…

— Tak! To odpychanie grawitacyjne! — powiedział Wu. — To część teorii lotów superiuminalnych… — Wu wziął głęboki oddech i wyprostował się. — To moje odkrycie!

— Tak… — powiedziała Marlena. — Jeśli leci się w hiperprzestrzeni obok Nemezis, to ona odpycha… Im szybciej się leci, tym większe odpychanie…

— Tak, każdy statek zostanie odepchnięty.

— A czy Nemezis nie zostanie odepchnięta w przeciwnym kierunku?

— Tak, odwrotnie proporcjonalnie do masy, ale odepchnięcie Nemezis będzie niezwykle małe… niemierzalne.

— Ale gdyby powtarzać to przez setki i tysiące lat?

— Ruch Nemezis w dalszym ciągu nie uległby zmianie.

— Tak… Ale zmieniłaby się droga i z każdym rokiem świetlnym zmiana ta byłaby coraz większa i Nemezis w rezultacie mogłaby ominąć Ziemię wystarczająco daleko…

— No cóż… — powiedział Wu.

— Czy coś takiego jest w ogóle możliwe? — zapytał Leverett.

— Moglibyśmy zastanowić się… Na przykład gdybyśmy wyobrazili sobie asteroid… wchodzący w hiperprzestrzeń na trylionową część sekundy i wychodzący z hiperprzestrzeni z normalną szybkością miliony kilometrów dalej… Asteroidy orbitujące wokół Nemezis… wchodzące w hiperprzestrzeń zawsze po tej samej stronie… — Wu zamyślił się, a potem powiedział, jak gdyby na własną obronę: — Tak… na pewno kiedyś sam bym na to wpadł…

— To wszystko pańska zasługa — powiedział Genarr. — Mariena wysondowała pański umysł.

Wu spojrzał na trzech pozostałych mężczyzn.

— No cóż, panowie, wydaje się, że możemy zapomnieć o wykorzystaniu Erytro jako stacji tranzytowej — chyba, że zajdzie coś absolutnie nieprzewidzianego. Ziemia nie będzie ewakuowana, jeśli nauczy się wykorzystywać odpowiednio odpychanie grawitacyjne. Sądzę, że wiele zawdzięczmy obecności Marleny…

— Wujku Sieverze… — powiedziała.

— Tak, moja droga…

— Jestem śpiąca.

Tessa Wendel spojrzała poważnie na Krile Fishera.

— Ciągle powtarzam sobie: „Jest z powrotem!”. Jakoś nie mogłam uwierzyć, że wrócisz, gdy dowiedziałam się, że spotkaliście Rotorian.

— Mariena była pierwszą osobą… dokładnie pierwszą osobą, jaką znalazłem.

Krile wpatrywał się w pustkę, a Tessa pozwoliła mu milczeć. Miał wiele do przemyślenia. Wszyscy mieli wiele do przemyślenia.

Zabrali ze sobą Rotoriankę, Ranay D’Aubisson, neurofizyka. Dwadzieścia lat temu Ranay pracowała w szpitalu na Ziemi. Z pewnością znajdą się tacy, którzy pamiętają ją z tego okresu i będą mogli rozpoznać. Istniały także dokumenty, które potwierdzą jej tożsamość. A Ranay stanie się żywym dowodem ich własnych dokonań.

Wu zmienił się nie do poznania. Zaczął już planować wykorzystanie odpychania grawitacyjnego do zmiany drogi Sąsiedniej Gwiazdy. (Nazywał ją teraz Nemezis, ale jeśli jego plan powiedzie się, być może wcale nie będzie Nemezis).

Wu był również skromniejszy niż kiedyś. Nie twierdził, że dokonał nowego odkrycia — Tessa nie mogła wprost w to uwierzyć. Utrzymywał, że cały projekt powstał kolegialnie i nic więcej nie chciał powiedzieć.

Co gorsza, Wu był zdecydowny wrócić do Systemu Nemezis i to nie tylko po to, by nadzorować własny projekt. Chciał tam zamieszkać…

— Zrobię to, choćbym miał przejść całą drogę piechotą — mówił. Tessa zdała sobie sprawę, że Fisher przygląda się jej od pewnego czasu.

— Dlaczego uważałaś, że nie wrócę? Postanowiła być szczera.

— Twoja żona jest młodsza ode mnie i z pewnością nie opuściłaby córki, Krile. Byłam tego pewna. I… zrozpaczona, tak jak ty, by mieć córkę. Myślałam…

— Że zostanę z Eugenią, ponieważ będzie to jedyny sposób odzyskania Marleny?

— Coś takiego.

Fisher potrząsnął głową.

— To było niemożliwe bez względu na okoliczności. Najpierw wydawało mi się, że Marlena to Rosanna… moja siostra. Te oczy… i cały jej wygląd, który przypomniał mi Rosannę. Ale Marlena to coś więcej niż Rosanna. Ona była… jest nieludzka, Tesso. Później ci wyjaśnię… Ja… — rozłożył bezradnie ręce.

— Nic nie szkodzi, Krile — powiedziała Tessa. — Wyjaśnisz, kiedy będziesz mógł.

— Nie straciłem wszystkiego… Widziałem ją… Żyje… Ma się dobrze… Nie chcę nic więcej. A po tym… doświadczeniu… Marlena stała się znów Marlena. Nie chcę już nikogo, Tesso, tylko ciebie.

— Pocieszasz się mną, Krile.

— Jesteś najwspanialszym pocieszycielem, jakiego znam. Rozwiodę się. Weźmiemy ślub. Zostawiam Rotora i Nemezis dla Wu… Zamieszkamy na Ziemi albo na jakimś Osiedlu, jeśli chcesz. Obydwoje dostaniemy emerytury i zostawimy Galaktykę i wszystkie jej problemy innym. Zrobiliśmy wystarczająco dużo, Tesso. I jeśli tylko chcesz…

— Nie mogę się doczekać, Krile.

Godzinę później ciągle trzymali się w ramionach.

— Cieszę się, że mnie tam nie było — powiedziała Eugenia Insygna.

— Ciągle o tym myślę. Biedna Marlena. Tak się bała…

— To prawda. Ale dokonała tego… Ocaliła Ziemię. Teraz nawet Pitt nic nie może zrobić. W pewnym sensie całe jego życie poszło na marne. Nie ma już nowej cywilizacji budowanej w tajemnicy przed innymi… A Pitt musi zabrać się do nadzorowania ocalenia Ziemi. Musi… Rotor nie jest już ukryty przed resztą ludzkości. Mogą dostać się do nas. kiedy tylko chcą… Wszyscy… I zwrócą się przeciwko nam, jeśli odmówimy współpracy. I pomyśleć, że dokonała tego Marlena.

Insygna nie myślała teraz o wielkich sprawach.

— Kiedy się bała… naprawdę bała… zwróciła się do ciebie, a nie do Fishera…

— Tak.

— I to ty trzymałeś ją w ramionach, a nie Krile…

— Tak, Eugenio, ale nie wyciągaj z tego żadnych mistycznych wniosków. Marlena po prostu zna mnie bardzo dobrze, a Krile był dla niej kimś nowym.

— Tak, tak… Wiem, że zaraz wyjaśnisz to bardzo rozsądnie, Sieverze. Tylko ty to potrafisz. Ale cieszę się. że zwróciła się do ciebie. Fisher nie zasługuje na to.

— Tak… chyba masz rację. Nie zasługuje na nią. Ale teraz, Eugenio, zapomnij o wszystkim. Krile odlatuje i nigdy już nie wróci. Widział swoją córkę. Widział, jak pomogła uratować Ziemię. Nie powinniśmy mu mieć niczego za złe… ty przede wszystkim. Pozwolisz więc, że zmienię temat. Wiesz, że Ranay D’Aubisson leci z nimi?

— Tak. Wszyscy o tym mówią. Jakoś nie jest mi przykro z tego powodu. Zawsze uważałam, że była nie w porządku w stosunku do Marleny.

— A czy ty zawsze byłaś w porządku? Dla Ranay to wielka szansa. Jej praca tutaj — odkąd okazało się, czym naprawdę jest tak zwana Plaga Erytro — przestała mieć sens. Natomiast na Ziemi Ranay zajmie się wprowadzaniem nowych metod badania mózgu. Będzie to jej życiowy sukces.

— W porządku. Niech ma.

— Ale Wu powróci. Bardzo błyskotliwy człowiek. To jego umysł umożliwił odkrycie. Wiesz, podejrzewam, że kiedy przyleci tu pracować nad efektem odpychania, zamieszka na Erytro. Erytro… organizm wybrał go, tak jak wybrał Marlenę. A co śmieszniejsze, wybrał także Leveretta.

— Na czym to polega, Sieverze?

— Chodzi ci o to, dlaczego wybrał Wu, a nie na przykład Krile? Leveretta, a nie mnie?

— No cóż, rozumiem, że Wu jest znacznie mądrzejszy niż Krile, ale ty, Sieverze, jesteś o wiele lepszy niż Leverett. Co nie znaczy, że chciałabym cię stracić na rzecz Erytro…

— Dziękuję. Myślę, że ten organizm stosuje jakieś własne kryteria, a czasami nawet wydaje mi się, że wiem, jakie one są.

— Naprawdę?

— Tak. Podczas tego… doświadczenia organizm sondował mój umysł, to znaczy wszedł we mnie poprzez Marlenę. Wydaje mi się, że czułem coś takiego, jak gdybym odnalazł jego… myśli. Tak mi się wydaje. Zupełnie podświadomie… Czułem, jak gdybym wiedział wszystko… Kiedy to się skończyło… Jak gdybym poznał rzeczy, o których przedtem nie miałem pojęcia. Marlena potrafi komunikować się z tym organizmem, może także wykorzystywać mój mózg jako sondę do innych mózgów, ale to jest tylko praktyczna strona tego wszystkiego. Organizm wybrał ją z innych, bardziej niezwykłych powodów.

— Cóż to za powody?

— Wyobraź sobie, że jesteś kawałkiem sznurka, Eugenio. Jak byś się czuła gdybyś nagle i nieoczekiwanie zdała sobie sprawę z istnienia sznurówki? Albo wyobraź sobie, że jesteś okręgiem. Jak byś się czuła gdybyś nagle spotkała kulę? Erytro znała tylko jeden rodzaj umysłu — swój własny. Jest to olbrzymi umysł, lecz jakże przyziemny. Jest tym, czym jest, ponieważ składa się z trylionów trylionów komórek połączonych ze sobą w bardzo luźny sposób. I nagle Erytro spotyka ludzi, ich umysły zbudowane ze stosunkowo niewielkiej liczby komórek, lecz z nieskończoną niemal ilością połączeń, wzajemnych powiązań, które tworzą coś o niepojętej złożoności. Sznurowadło zamiast sznurka. Dla Erytro było to coś niesamowicie pięknego… A umysł Marleny był najpiękniejszy ze wszystkich. Dlatego właśnie Erytro wybrała ją. Czy ty odmówiłabyś przyjęcia Rembrandta albo Van Gogha? I dlatego Erytro broniła jej tak zaciekle. Czy ty nie broniłabyś prawdziwego dzieła sztuki? A jednak zdecydowała się zaryzykować umysłem Marleny dla dobra ludzkości. Było to ciężkie przeżycie dla Marleny, lecz jakże szlachetne ze strony Erytro.

Tak czy inaczej, to jest moja teoria na temat organizmu Erytro. Uważam, że Erytro jest koneserem sztuki, kolekcjonerem pięknych umysłów.

Insygna roześmiała się.

— W takim razie Wu i Leverett także mają piękne umysły.

— Erytro prawdopodobnie tak uważa. Zobaczysz, co się stanie, gdy przybędą naukowcy z Ziemi. Erytro zbierze tutaj grupę ludzi zupełnie innych od tak zwanej przeciętnej. Grupę Erytro. Pomoże im znaleźć nowy dom w kosmosie. Być może kiedyś w Galaktyce toędą istniały dwa rodzaje światów: świat Ziemian i świat pionierów, prawdziwych ludzi kosmosu. Ciekaw jestem, jak to będzie wyglądało. Przyszłość należy do nich. do ludzi kosmosu… i jakoś mi żal.

— Nie myśl o tym — powiedziała szybko Insygna. — Niech przyszłe pokolenia zajmują się sobą i przyszłością. A teraz… pozostańmy sobą i traktujmy się według własnych standardów.

Genarr uśmiechnął się radośnie, jego twarz rozjaśnił blask.

— Masz rację, Eugenio. Uważam, że twój umysł jest piękny i mam nadzieję, że ty podobnie myślisz o moim.

— Och, Sieverze, zawsze tak myślałam… Zawsze. Uśmiech Genarra przygasł lekko.

— Lecz są inne rodzaje piękna… Wiem…

— Nie dla mnie… Już nie teraz… Ty jesteś moim jedynym pięknem, Sieverze. Straciliśmy poranek, ty i ja, ale popołudnie należy do nas.

— Czegóż mógłbym więcej żądać, Eugenio? Zapomnijmy o poranku i cieszmy się popołudniem. Ich dłonie zetknęły się.



Загрузка...