Rozdział 25 POWIERZCHNIA



Eugenia Insygna była pełna obaw. A nawet więcej.

— Coś ci powiem, Siever, nie przespałam spokojnie ani jednej nocy od waszej wyprawy samolotem — jej głos zamienił się w coś, co u kobiety o mniejszych walorach charakteru nazwano by piskiem. — Czy lot — lot nad oceanem i powrót późno w nocy — nie wystarczył jej? Dlaczego jej nie powstrzymasz?

— Dlaczego ja nie chcę jej powstrzymać? — powtórzył Genarr powoli, jak gdyby obracając w myślach to pytanie. — Dlaczego jej nie powstrzymuję? Eugenio, już dawno przekroczyliśmy etap, na którym ktokolwiek mógłby ją powstrzymać.

— Nie bądź śmieszny, Siever. To, co mówisz, brzmi jak tchórzostwo. Chowasz się za nią, udajesz, że jest wszechpotężna.

— A nie jest? Ty jesteś jej matką, każ jej zostać w Kopule. Insygna przygryzła wargi.

— Ona ma już piętnaście lat. Nie chcę jej tyranizować.

— Przeciwnie. Bardzo tego chcesz. Ale gdybyś tylko spróbowała, Martena spojrzałaby na ciebie tymi swoimi niezwykłymi oczami i powiedziała coś takiego: „Mamo, czujesz się winna, dlatego że pozbawiłaś mnie ojca, uważasz, że cały Wszechświat sprzysiągł się, aby ci mnie odebrać jako karę i zadośćuczynienie, a to jest niemądry przesąd”.

Insygna oburzyła się.

— Sieverze, to najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam. Nic takiego nie czuję, nie mogę nawet.

— Oczywiście, że nie. Wymyśliłem to. Ale Marlena nie będzie niczego wymyślać. Ona powie ci prawdę, pozna ją po tym. jak zginasz kciuk albo jak drapiesz się po łopatkach, albo coś w tym rodzaju. Powie ci i będzie to najprawdziwsza prawda, i w dodatku tak bolesna, że będziesz zbyt zajęta szukaniem wykrętów na własną obronę, żeby móc przeciwstawić się jej. Wszystko, tylko nie odzieranie własnej psychiki z warstw ochronnych, kawałek po kawałku.

— Mówisz to z własnego doświadczenia?

— Nie bardzo. Marlena mnie lubi, a ja staram się zachować dyplomatycznie w jej obecności. Gdybym jednak spróbował przeciwstawić się jej, wolę nie myśleć, co by ze mnie zostało. Posłuchaj, udało mi się odwlec termin wyjścia. Sama musisz przyznać, że Marlena chciała wyjść natychmiast po powrocie z wyprawy samolotem. Powstrzymałem ją do końca miesiąca.

— Jak to zrobiłeś?

— Czysta sofistyka, zapewniam cię. Mamy teraz grudzień. Powiedziałem jej, że za trzy tygodnie rozpocznie się Nowy Rok, licząc według ziemskich standardów. Jak można lepiej uczcić nowy 2237 rok — zapytałem ją — jeśli nie poprzez rozpoczęcie nowej ery eksploracji planety Erytro? Sama wiesz, że ona patrzy na to właśnie z takiego punktu widzenia — widzi siebie jako pioniera nowej ery. Niestety.

— Dlaczego niestety?

— Ponieważ nie traktuje tego jako własnej zachcianki, lecz jak coś o olbrzymim znaczeniu dla Rotora, a może nawet dla ludzkości. Nie ma nic piękniejszego, niż spełnianie własnych zachcianek i nazywanie tego szlachetnym wkładem w powszechne dobro. Z miejsca masz wytłumaczenie dla wszystkiego. Sam to robiłem, więc wiem, ty

także, chyba wszyscy kiedyś to robili. A szczególnie Pitt. On robił to najczęściej. W tej chwili prawdopodobnie jest

już przekonany, że oddycha tylko po to, by dostarczyć dwutlenku węgla roślinkom na Rotorze.

— A więc zmusiłeś ją do odłożenia wyprawy, grając kartą jej megalomanii.

— Tak. Mamy jeszcze jeden tydzień na zastanowienie się, jak ją powstrzymać. Chociaż ona nie jest łatwowierna, nie dała się nabrać na moją prośbę. Zgodziła się zostać, lecz wiesz, co powiedziała? „Myślisz, że jeśli opóźnisz moje wyjście, to moja matka spojrzy na ciebie łaskawym wzrokiem? Przyznaj się, wujku Sieverze? Nic nie wskazuje, żebyś traktował nadejście Nowego Roku jako istotną datę.”

— Cóż za nieznośny brak wychowania. Jak mogła, Siever?

— To tylko nieznośna, lecz konsekwentna logika, Eugenio. Co zresztą na jedno wychodzi. Insygna spojrzała w bok.

— „Łaskawym wzrokiem”? Też coś!

— Nic nie mów — przerwał jej szybko Genarr. — Wyznałem ci, że kochałem cię kiedyś… I to, że się zestarzałem… ciągle starzeję… nie zmieniło moich uczuć do ciebie. Ale to jest mój problem. Ty zawsze stawiałaś sprawę uczciwie. Nigdy nie dawałaś mi nadziei. A jeśli ja jestem na tyle głupi, by nie przyjmować do wiadomości twojego „nie”, to nie twoje zmartwienie…

— Martwię się tym, że jesteś nieszczęśliwy z jakiegoś powodu.

— To mi wystarczy — Genarr usiłował uśmiechnąć się. — To więcej niż nic.

Insygna nie patrzyła na niego. Postanowiła wrócić do sprawy Marleny.

— Dlaczego Marlena — znając twoje motywy — zgodziła się odłożyć wyjście?

— Nie spodoba ci się to, co powiem, ale nie mogę kłamać. Martena powiedziała mi tak: „Poczekam do Nowego Roku, wujku Sieverze, ponieważ może to zadowoli mamę. Jestem po twojej stronie”

— Ona tak powiedziała?

— Nie bierz jej tego za złe. Z pewnością zafascynowałem ją swoim urokiem i dowcipem, i myśli, że wyświadcza ci przysługę.

— Zachowuje się jak swatka — powiedziała Insygna na pół rozbawiona, na pół poirytowana.

— Tak. Przyszło mi do głowy, że gdybyś ty zmusiła się do okazania mi większego zainteresownia, być może moglibyśmy skłonić ją do zrobienia paru rzeczy, które w jej mniemaniu przyczyniłyby się do pogłębienia twojego zainteresowania mną — ale nie mogłabyś udawać, bo ona przejrzałaby na wylot naszą grę. Z drugiej strony jednak, gdybyś nie udawała, ona nie czułaby się zobowiązana do poświęceń na moją korzyść. Rozumiesz?

— Rozumiem — odpowiedziała Insygna. — Gdyby nie zwiększona percepcja Marleny, twój stosunek do mnie byłby iście makiaweliczny.

— Rozłożyłaś mnie na łopatki, Eugenio.

— No cóż, pozostało nam najprostsze wyjście. Możemy ją zamknąć i siłą zmusić do powrotu na Rotora.

— Ze związanymi rękami i nogami, jak przypuszczam? Nie licz na mnie. Ja rozumiem wizję Marleny. Podoba mi się pomysł skolonizowania Erytro — świata, który tylko czeka, aby go wziąć.

— I wdychać jego obce bakterie, zjadać je w pożywieniu i wypijać z wodą — twarz Insygny wykrzywił grymas obrzydzenia.

— No to co? Teraz również wdychamy, jemy i wypijamy je — co prawda w niewielkich ilościach. Kopuła nie jest całkowicie wyjałowiona. Na Rotorze też są bakterie, które wdychamy, jemy i wypijamy…

— Tak, ale to są bakterie, do których przywykliśmy. To nie są obce bakterie.

— Tym lepiej dla nas. Jeśli my nie przywykliśmy do nich, to one także nie przywykły do nas. Nic nie wskazuje na to, że powstają jakieś szczepy pasożytnicze. Bakterie Erytro będą tak nieszkodliwe jak kurz.

— A Plaga?

— Tak, to jest problem, nawet w tak — wydawałoby się — nieskomplikowanej sprawie, jak wypuszczenie Marleny na zewnątrz. Zabezpieczymy się jednak.

— Jak?

— Po pierwsze, nałożymy skafandry. Po drugie, ja będę z nią. Będę jej kanarkiem.

— Kanarkiem?

— Tak. To nie jest mój wynalazek — wymyślono go przed wiekami na Ziemi. Górnicy brali ze sobą na dół kanarki — wiesz, takie małe, żółte ptaszki. Jeśli w powietrzu zaczynał unosić się gaz, kanarki zdychały pierwsze, a ludzie opuszczali kopalnię. Innymi słowy, jeśli ja zacznę zachowywać się nienormalnie, natychmiast zostaniemy sprowadzeni do Kopuły.

— A jeśli ona będzie pierwsza?

— Nie sądzę, aby było to możliwe. Marlena wie, że jest odporna. Powtarzała to tak wiele razy, że ja jej wierzę.

Eugenia Insygna nigdy przedtem nie oczekiwała Nowego Roku spoglądając tak często na kalendarz. Nigdy przedtem nie miała powodów ku temu. Kalendarz spełniał w jej życiu szczątkową rolę, dwukrotnie zresztą rezygnowała z jego usług.

Na Ziemi rok rozpoczynał się od oznaczania pór roku i świąt z nimi związanych. Pory roku określano jakoś dziwacznie: śródlecie, śródzimie, sianie, żniwa. Krile (jak pamiętała) usiłował kiedyś wytłumaczyć jej subtelności kalendarza. Mówił o nich na swój poważny, głęboki sposób — mówił tak o wszystkim, co miało jakiś związek z Ziemią. Słuchała go z zapałem, a zarazem z obawą; z zapałem, ponieważ chciała podzielić jego zainteresowania, które mogły zbliżyć ich do siebie; i z obawą, ponieważ spodziewała się, że jego uwielbienie dla Ziemi może w końcu zadecydować o jego odejściu — i tak się zresztą stało.

To dziwne, jak bardzo bolesne jest to wspomnienie — a może już nie? Wydawało jej się, że zapomniała nawet, jak wygląda twarz Krile Fishera, że późniejsze wspomnienia zatarły pamięć o nim w jej umyśle. Ale czy zupełnie? Czy pomiędzy nią a Sieverem Genarrem stało tylko zatarte wspomnienie?

Kolejnym wspomnieniem wspomnienia było istnienie kalendarza na Rotorze. Osiedla nie znały pór roku. Miały oczywiście lata, ponieważ (z wyjątkiem kilku zbudowanych w pasie asteroidów w pobliżu Marsa) towarzyszyły systemowi Ziemia-Księżyc w jego wędrówce wokół Słońca. Jednak bez pór roku sam rok przestawał mieć jakikolwiek sens. Utrzymano go mimo wszystko, razem z miesiącami i tygodniami.

Na Rotorze liczono także dni i zachowano dwudziestoczterogodzinny podział na doby. Podczas dnia wpuszczano Słońce do Osiedla, podczas nocy zasłaniano jego promienie. Dni i doby w Osiedlach mogłyby być oparte na dowolnym podziale czasowym, zdecydowano się jednak zachować długość ziemskiego dnia podzielonego na dwadzieścia cztery godziny, po sześćdziesiąt minut każda. Minuty, tak samo jak na Ziemi, miały sześćdziesiąt sekund. Okresy dnia i nocy podzielono na równe dwanaście godzin.

Niektóre Osiedla postulowały przyjęcie nowego systemu, który miał polegać na numerowaniu dni i grupowaniu ich w dziesiątki i ich wielokrotności, takie jak: dekadni, hektodni, kilodni, a w drugą stronę w decydni, centydni, milidni. Cały projekt okazał się jednak niemożliwy do zrealizowania.

Osiedla nie mogły wprowadzić własnych systemów ze względu na chaos, jaki powstałby w handlu i komunikacji. Jedyny zunifikowany system kalendarzowy był systemem ziemskim, na Ziemi bowiem mieszkało 99 % populacji ludzkiej. Pozostały 1 % związany był z większością więzami tradycji. Wspomnienia utrzymywały na Rotorze i innych Osiedlach kalendarz, który praktycznie nie miał dla nich żadnego znaczenia.

Rotor opuścił jednak Układ Słoneczny i stał się samodzielnym, odizolowanym od innych światem. Nie istniały na nim obecnie ani dni, ani miesiące czy lata w ziemskim sensie. Nocy od dnia nie oddzielała obecność Słońca. Osiedla oświetlano, sztucznie zaciemniano co dwanaście godzin. Zapalanie i gaszenie lamp odbywało się z denerwującą precyzją, nie poprzedzało go bowiem żadne stadium pośrednie, takie jak ziemski przedświt czy zmrok. Nie było takiej potrzeby. Dwunastogodzinny cykl dnia nocy dotyczył całego Osiedla, jednak w domach prywatnych włączano i wyłączano światło w dowolnych porach — według życzenia i zapotrzebowania mieszkańców. Doby liczono jednak w sposób osiedlowy, czyli ziemski. Nawet tutaj, w Kopule Erytro — pomimo istnienia naturalnego cyklu dnia i nocy (w zasadzie niewiele ludzi orientowało się, kiedy jest noc, a kiedy erytrojański dzień) — używano w oficjalnych kalkulacjach niezbyt odpowiedniej do okoliczności doby Osiedla, opartej na dobie ziemskiej (wspomnienie wspomnienia).

Tu i ówdzie dawały się słyszeć głosy, aby doba stała się jedynym miernikiem czasu. Insygna doskonale wiedziała, że Pitt był zwolennikiem systemu dziesiętnego, lecz nawet on wahał się przed powszechnym wprowadzeniem go w życie ze względu na konsekwencje polityczne.

Jednak prędzej czy później ktoś zdecyduje się na wprowadzenie zmian. Po co komu nieważne i niepotrzebne jednostki tygodni i miesięcy? Po co powszechnie ignorowane tradycyjne święta? Insygna, jako astronom, używała wyłącznie dób jako jedynych znaczących jednostek. Któregoś dnia stary kalendarz umrze i narodzi się nowy, przyszły, oparty na doskonalszych i powszechnie stosowanych metodach pomiaru czasu — Galaktyczny Kalendarz Standardowy.

Na razie jednak Insygna odliczała dni do Nowego Roku, arbitralnie ustalonego Nowego Roku. Na Ziemi Nowy Rok zaczynał się przynajmniej podczas przesilenia dnia z nocą: zimowego na północnej półkuli i letniego na południowej. Wiązało to się z obiegiem Ziemi wokół Słońca, o czym na Rotorze pamiętali tylko astronomowie.

Insygna była astronomem, jednak ten Nowy Rok oznaczał dla niej jedynie wyjście Marleny na powierzchnię Erytro. Siever Genarr wybrał tę datę jako w miarę wiarygodne wytłumaczenie zwłoki, zaakceptowanej przez Marlenę ze względu na wyimaginowany romans pomiędzy jej matką a Genarrem. Insygna zakończyła wędrówkę po odmętach własnej pamięci i stwierdziła, że Marlena stoi przed nią od jakiegoś czasu i przygląda się jej poważnie. Kiedy weszła do pokoju? Zrobiła to tak cicho, że Insygna pogrążona we własnych myślach nie usłyszała odgłosu kroków.

— Cześć, Marleno — powiedziała szeptem.

— Nie jesteś szczęśliwa, mamo — odrzekła poważnie Marlena.

— Nie trzeba mieć nadpercepcji, żeby to stwierdzić. Marleno. Czy ciągle jeszcze chcesz wyjść na powierzchnię?

— Tak. Absolutnie. Koniecznie.

— Ale dlaczego, dlaczego? Wyjaśnij mi to tak, abym mogła zrozumieć.

— Nie, ponieważ ty nie chcesz zrozumieć. Erytro mnie wzywa.

— Co cię wzywa?

— Erytro. Chce, żebym wyszła — ponurą zwykle twarz Marleny rozjaśnił blask szczęścia.

Insygna zareagowała natychmiast.

— Rozmawiając ze mną w ten sposób, dajesz mi powody do obaw o twoje zdrowie i zarażenie się tą… tą…

— Plagą? Nie, nie jestem zarażona. Wujek Siever zrobił mi właśnie kolejne badanie mózgu. Powiedziałam mu, że to nie jest konieczne, ale nalegał; powiedział, że wyniki są mu potrzebne do dokumentacji przed wyjściem. Ja jestem całkowicie normalna.

— Badania mózgu nie mogą stwierdzić wszystkiego — powiedziała oburzona Insygna.

— Obawy matki także nie — odpowiedziała Marlena, a potem dodała bardziej delikatnym głosem: — Mamo, proszę cię, wiem, że grasz na zwłokę, lecz ja nie mogę zgodzić się na dalsze opóźnienia. Wujek Siever dał mi słowo. Nawet, jeśli będzie deszcz, nawet, jeśli pogoda będzie zła, ja wychodzę. Poza tym o tej porze nie ma tu żadnych burz ani skoków temperatury. Mówiąc prawda, nigdy ich nie ma. To cudowny świat.

— Jest dziki… martwy. Żyją na nim tylko zarazki — powiedziała z obrzydzeniem Insygna.

— Lecz któregoś dnia powstanie na nim nowe życie, nasze życie — oczy Marleny zagubiły się w marzeniach. — Jestem tego pewna.

— Skafander E jest bardzo nieskomplikowany — powiedział Siever Genarr. — Nie jest przeznaczony do pracy w próżni. Nie jest także przeznaczony do nurkowania. Posiada hełm, zapas powietrza — które może być regenerowane pod ciśnieniem oraz termostat regulujący temperaturę wewnątrz skafandra. Jest absolutnie nieprzepuszczalny.

— Czy będzie na mnie pasował? — zapytała Marlena przyglądając się z niesmakiem grubej, pseudotekstylnej powłoce skafandra.

— Tak, z tym że musisz zapomnieć o modzie — odpowiedział Genarr mrużąc oczy. — Zaprojektowano go nie po to, by ładnie w nim wyglądać, lecz po to, by bezpiecznie pracować.

— Nie chcę wyglądać ładnie — powiedziała Marlena z lekkim zniecierpliwieniem — ale nie chcę też potykać się o własne nogawki, wujku Sieverze. Jeśli skafander utrudnia chodzenie, to jest nic nie warty.

— Skafander ma cię chronić — przerwała jej Insygna, przyglądająca się całej scenie z pobladłą twarzą i spierzchniętymi wargami. — I tylko to się liczy.

— Lecz nie musi być niewygodny, mamo, prawda? Jeśli przypadkiem będzie na mnie pasował, to nie znaczy, że przestanie mnie chronić.

— Myślę, że ten będzie dobry — powiedział Genarr. — To najlepszy, jaki udało nam się znaleźć. Mamy niestety same duże rozmiary — i zwracając się do Insygny dodał: — Nie używamy ich teraz zbyt często. Po pierwszym uderzeniu Plagi prowadziliśmy pewne badania, znamy więc całkiem nieźle okolice wokół Kopuły. Wyjeżdżając dalej, używamy zamkniętych pojazdów E.

— Szkoda, że teraz nie chcecie ich użyć.

— Nie — odpowiedziała Marlena zaniepokojona propozycją matki. — Byłam już w pojeździe. Teraz chcę chodzić, chcę czuć grunt pod nogami.

— Jesteś szalona — powiedziała Insygna z rezygnacją.

— Przestań wreszcie sugerować, że… — wybuchła nagle Marlena.

— Gdzie się podziała twoja percepcja? — nie dała jej dokończyć Insygna. — Nie mówiłam o Pladze. Miałam na myśli zwykłe szaleństwo, normalną głupotę. Ja także… Marleno, ty mnie również doprowadzasz do szaleństwa.

A potem zwróciła się do Sievera:

— Jeśli te skafandry są stare, to skąd masz pewność, że są szczelne?

— Stąd, że testowaliśmy je. Zapewniani cię, Eugenio, że skafandry są całkowicie sprawne. Pamiętaj, że ja także wychodzę i również będę ubrany w skafander.

Insygna wyraźnie szukała powodu do dalszych obiekcji.

— A przypuśćmy, że nagle będziecie musieli… — machnęła ręką z desperacją.

— Oddać mocz? O to ci chodzi? To da się załatwić, chociaż sprawa nie będzie prosta. Myślę jednak, że do tego nie dojdzie. Opróżniliśmy pęcherze i powinniśmy mieć spokój przez następne kilka godzin — przynajmniej teoretycznie. Poza tym nie wybieramy się daleko, tak że w nagłej potrzebie będziemy mogli wrócić do Kopuły. A teraz, Eugenio, musimy już iść. Warunki na zewnątrz są dobre — trzeba to wykorzystać. Pozwól Marleno, że pomogę ci zapiąć skafander.

— Nie wiem, z czego tak się cieszysz? — powiedziała ostro Eugenia.

— Jak to z czego? Z wyjścia. Mówiąc prawdę. Kopuła powoli staje się dla mnie więzieniem. Może gdyby nasi ludzie częściej wychodzili na zewnątrz, ich pobyt tutaj stałby się znośniejszy i zostawaliby dłużej.

— W porządku, Marleno, teraz tylko hełm. Doskonale.

— Chwileczkę, wujku Sieverze — Marlena zawahała się, a potem podeszła do Insygny wyciągając rękę w bufiastym

skafandrze. Insygna spoglądała na nią z rozpaczą.

— Mamo — zaczęła Marlena — proszę cię jeszcze raz, uspokój się. Kocham cię i nie wychodzę po to, by zrobić ci na złość, czy dla własnego widzimisię. Wychodzę, ponieważ wiem, że nic mi się nie stanie. Nie musisz się martwić. Założę się, że sama chciałabyś wskoczyć w skafander i wyjść ze mną, choćby po to, by mieć mnie na oku, ale naprawdę nie musisz tego robić.

— Nie muszę? Marleno? A jeśli coś ci się stanie? A ja nawet nie będę mogła ci pomóc? Nigdy sobie tego nie wybaczę.

— Nic mi się nie stanie. A nawet gdyby, to jak mogłabyś mi pomóc? Poza tym ty strasznie się boisz Erytro, twój umysł jest narażony na różne złe wpływy. Co stanie się, jeśli Plaga uderzy w ciebie, a nie we mnie? Jak ja będę się wtedy czuła?

— Ona ma rację, Eugenio — powiedział Genarr. — Wystarczy, że ja będę z nią na zewnątrz. Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, jest zostanie tutaj i zachowanie zimnej krwi. Wszystkie skafandry posiadają radia. Ja i Marlena będziemy w ciągłym kontakcie ze sobą, nie wspominając oczywiście o komunikowaniu się z Kopułą. Obiecuję ci, że jeśli Marlena zacznie zachowywać się dziwnie, jeśli tylko powstanie we mnie podejrzenie, że coś jest nie w porządku, natychmiast przyprowadzę ją do Kopuły. To samo odnosi się do mnie — jeśli poczuję się źle, wrócimy obydwoje.

Insygna pokręciła głową i nie wyglądała na zadowoloną, przyglądając się, jak Marlena, a potem Genarr zakładają hełmy.

Znajdowali się w pobliżu głównej śluzy powietrznej Kopuły. Odkręcono zawory. Resztę procedury Insygna znała na pamięć, jak każdy mieszkaniec Osiedla.

Zwiększono ciśnienie powietrza w śluzie. Zapewniało to wypływ powietrza z Kopuły na zewnątrz i chroniło przed wpływem powietrza z zewnątrz. Każdy etap był nadzorowany przez komputery sprawdzające szczelność śluzy.

Otworzono wewnątrz właz. Genarr wszedł do śluzy i gestem zaprosił Marlenę. Dziewczyna przestąpiła próg i właz został zamknięty. Insygna straciła z oczu obydwie postacie. Poczuła, jak zamiera w niej serce.

Przyglądała się schematowi kontrolnemu śluzy. Zobaczyła, że otwiera się zewnętrzny właz, który zaraz potem zamknął się automatycznie. Holoekran ożywił się i Insygna wbiła wzrok w dwoje ubranych w skafandry ludzi, stojących na dzikiej powierzchni Erytro.

Jeden z inżynierów wręczył jej małe słuchawki połączone z odpowiednio dopasowanym do ust mikrofonem. Głos w słuchawkach powiedział: „Kontakt radiowy” i zaraz potem Insygna usłyszała znajomy ton:

— Mamo, słyszysz mnie?

— Tak, kochanie — jej własny głos brzmiał w uszach sucho i nienaturalnie.

— Wyszliśmy i jest cudownie. Nie mogło być lepiej.

— Tak, kochanie — powtórzyła Insygna, czując wewnątrz pustkę i zagubienie. Zastanawiała się, czy zobaczy jeszcze córkę przy zdrowych zmysłach.

Stawiając pierwsze kroki na powierzchni Erytro, Siever Genarr odczuwał niemal radość. Tuż za nim wznosiła się krzywizna ściany Kopuły, Genarr nie odwracał się jednak, nie chciał, aby cokolwiek nieerytrojańskiego psuło mu widok nowego świata. Widok? Czy w jego sytuacji można było mówić o rzeczywistym widoku? Zamknięty w skafandrze, odgrodzony od świata hełmem, oddychał powietrzem pochodzącym z Kopuły, a przynajmniej oczyszczonym w Kopule. Nie czuł zapachu planety, nie znał jej smaku, rzeczywistość znajdowała się po drugiej stronie skafandra.

Mimo to czuł się szczęśliwy. Podeszwami butów deptał po Erytro. Powierzchnia planety nie była skalista, przypominała raczej żwir, pomiędzy którym widoczne były grudki ziemi. Na Erytro było wystarczająco dużo powietrza i wody, które poprzez miliony lat zniszczyły pierwotną skalną skorupę globu. Prokarioty w swej niezliczonej obfitości także przyczyniły się do zmiany wyglądu świata.

Gleba Erytro była miękka. Poprzedniego dnia spadł deszcz, delikatny, mglisty erytrojański deszcz, który skąpał tę część planety. Ziemia ciągle jeszcze była wilgotna i Genarr wyobraził sobie grudki gleby, maleńkie okruszyny piasku i gliny pokryte cienką, odświeżającą warstwą wody. W wodzie swój szczęśliwy żywot j wiodły komórki prokariotów, skąpane w promieniach Nemezis, tworząc skomplikowane struktury białkowe ze struktur prostych. Inne prokarioty — obojętne na energię słoneczną — żywiły się pozostałościami po tych pierwszych, które całymi trylionami umierały w każdej sekundzie.

Marlena stała obok. Spoglądała do góry.

— Nie patrz na Nemezis — powiedział Genarr.

Jej głos brzmiał naturalnie w jego uszach. Ton, jakim mówiła, wskazywał, że jest rozluźniona l pozbawiona wszelkich obaw. Czuło się wzbierającą w niej radość.

— Patrzę na chmury, wujku Sieverze — powiedziała.

Genarr także uniósł głowę. Spojrzał na ciemne niebo, na którym widoczna była przez chwilę zielonożółta poświata. Niżej wędrowały postrzępione obłoki zwiastujące pogodę, w których odbijały się promienie Nemezis w całym swoim pomarańczowym wdzięku.

Planeta była niezwykle cicha. Żaden odgłos nie przerywał odwiecznego spokoju Erytro. Nikt tu nie śpiewał, nie warczał, nie chrząkał, nie wył, nie ćwierkał ani nie trylował, nikt nawet nie szeptał. Nie było szumiących liści ani brzęczących owadów. Niezbyt częste burze wybuchały co prawda piorunami, wiał także wiatr gwiżdżący pośród skał, jednak podczas tak spokojnego dnia jak ten, żaden odgłos nie mącił ciszy Erytro.

Genarr poczuł, że musi się odezwać, choćby tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie ogłuchł. (Nie, nie mógł ogłuchnąć, słyszał przecież w słuchawkach swój własny oddech.)

— Wszystko w porządku, Marleno?

— Czuję się cudownie. Spójrz, tam dalej płynie strumień — Marlena przyśpieszyła, przeszła niemal do biegu spowalnianego przez niewygodny skafander.

— Uważaj, nie potknij się — powiedział do niej.

— Będę ostrożna — jej głos nie osłabł w słuchawkach mimo dzielącej ich odległości. Przecież porozumiewali się przez radio. Nagle Genarr usłyszał Eugenię Insygnę.

— Dlaczego Marlena biegnie, Siever? — A potem pytanie wprost do dziewczyny: — Dlaczego biegniesz, Marleno?

Marlenie nie chciało się odpowiadać. Zrobił to za nią Genarr.

— Pobiegła przyjrzeć się jakiemuś strumieniowi przed nami.

— Czy dobrze się czuje?

— Oczywiście. Tutaj jest wprost niesamowicie pięknie. W tej chwili nie wygląda to nawet dziko. Krajobraz przypomina mi… malarstwo abstrakcyjne.

— Odpuść sobie te artystyczne skojarzenia, Siever. Nie pozwól jej oddalać się od siebie.

— Nie martw się. Utrzymuję z nią ciągły kontakt. Teraz też. Marlena słyszy każde nasze słowo. Nie odpowiada, ponieważ nie chce, aby jej przeszkadzano. Uspokój się, Eugenio. Marlena dobrze się bawi. Nie psuj tego.

Genarr był święcie przekonany, że Marlena dobrze się bawi. Sam również czuł się doskonale. Marlena biegła brzegiem strumienia. Nie widział potrzeby, aby jej towarzyszyć. Niech się nacieszy — pomyślał.

Kopuła stała na skalistym wzniesieniu, jej otoczenie poprzecinane było małymi strumieniami, które łączyły się trzydzieści kilometrów dalej w spora rzekę, która z kolei wpadała do morza. Strumienie były bardzo przydatne. Zaopatrywały Kopułę w wodę, z której wystarczyło jedynie usunąć prokarioty („zabić” byłoby tutaj bardziej odpowiednim słowem), by woda nadawała się do spożycia. We wczesnym okresie istnienia Kopuły znaleźli się, co prawda, nawiedzeni biolodzy, którzy sprzeciwiali się „mordowaniu” prokariotów, ale Genarrowi wydawało się to śmieszne i dziecinne. Maleńkie komórki występowały na Erytro w takich ilościach i mnożyły się tak niezwykle szybko, że żaden zabieg oczyszczenia wody nie mógł wpłynąć na rozwój ich populacji.

A gdy na porządku dziennym stanęła sprawa Plagi, nienawiść do Erytro nabrała takich rozmiarów, że nikt nie

zwracał uwagi na los prokariotów.

Teraz Plaga nie stanowiła takiego zagrożenia i w niektórych, być może, znowu odezwą się odczucia humanitarne

(„biotame", jak w myślach nazywał je Genarr.) Prywatnie nawet sympatyzował z nimi, z drugiej strony jednak musiał dbać o zaopatrzenie Kopuły w wodę.

Zamyślony Genarr stracił z oczu Marlenę. W jego słuchawkach rozległ się krzyk.

— Marleno! Marleno! Siever, co ona robi?

Spojrzał wprost i już miał odpowiedzieć z automatyczną pewnością siebie, że wszystko jest w porządku, gdy do jego świadomości dotarł obraz Marteny.

Przez chwilę trudno mu było rozpoznać, co właściwie robi. Wpatrywał się w nią w różowej poświacie Nemezis.

A potem zrozumiał. Odpięła hełm i zdjęła go. W tej chwili zajęta była rozpinaniem reszty skafandra.

Musi ją powstrzymać!

Próbował krzyknąć, ale jego głos zamarł w gardle. Chciał podbiec do niej, ale jego nogi były jak z ołowiu. Nie mógł poruszyć żadnym mięśniem.

Poczuł się tak, jak w koszmarnym śnie, w którym zdarzają się okropne rzeczy, a człowiek nie może na nie zareagować. A może na skutek napięcia umysłu stracił kontrolę nad ciałem?

A jeśli to Plaga? — zastanawiał się przerażony Genarr. Co stanie się z Martena wystawioną teraz na światło Nemezis i powietrze Erytro?



Загрузка...