Marlena po raz ostatni widziała Układ Słoneczny, gdy miała nieco ponad roczek. Oczywiście niczego nie pamiętała. Co prawda wiele czytała na temat Układu, mimo to nigdy nie czuła się z nim związana, nie była jego częścią. Przez całe swoje piętnastoletnie życie znała tylko Rotora. Zawsze wydawało jej się, że jest olbrzymi. Miał przecież średnicę ośmiu kilometrów. Gdy skończyła dziesięć lat, zaczęła co jakiś czas — najczęściej raz na miesiąc, jeśli tylko była wolna — spacerować wokół Rotora, tak dla rozrywki. Specjalnie wybierała okolice o małym ciążeniu, mogła wtedy trochę się poślizgać. To dopiero było śmieszne! Ślizgała się i spacerowała, a Rotor ciągnął się bez końca razem z domami, parkami, farmami, no i przede wszystkim z ludźmi.
Spacer zabierał jej cały dzień, ale matka nie protestowała. Zawsze mówiła, że Rotor jest absolutnie bezpieczny.
„Nie tak jak Ziemia” — dodawała, ale nie wyjaśniała, co miała na myśli. Na pytanie, dlaczego Ziemia nie jest bezpieczna, odpowiadała ciągle: „nieważne”.
Marlena nie przepadała za ludźmi. Mówiono, że według nowego spisu na Rotorze mieszka ich sześćdziesiąt tysięcy. Za dużo. Strasznie dużo. Każdy z nich nosił maskę. Marlena nienawidziła masek, ponieważ wiedziała, że ludzie w środku są inni. Nie mówiła o tym nikomu. Kiedyś, gdy była młodsza, usiłowała powiedzieć o tym matce, ale ona bardzo się gniewała i zabroniła jej powtarzać takie bzdury.
Dorastając, coraz wyraźniej widziała fałsz na ludzkich twarzach, przestała się jednak tym martwić. Nauczyła się traktować to jako coś normalnego, coraz częściej też wolała być sama z własnymi myślami.
Ostatnio zastanawiała się nad Erytro — planetą, wokół której krążyli przez całe jej życie. Nie miała pojęcia, skąd biorą się te myśli. Wślizgiwała się na pokład obserwacyjny o przeróżnych porach i wpatrywała się w glob zgłodniałym wzrokiem, który wyrażał chęć bycia tam, właśnie na Erytro.
Matka, która wreszcie straciła cierpliwość, pytała ją, po co ktoś taki jak ona miałby polecieć na pustą, martwą planetę, ale Marlena nie znała odpowiedzi. Nie miała pojęcia, po co.
„Po prostu chcę”, mówiła.
Teraz także stała samotna na pokładzie obserwacyjnym i przyglądała się Erytro. Rotorianie rzadko tutaj zaglądali. Widzieli planetę tyle razy i z jakiegoś powodu absolutnie nie podzielali zainteresowania Marleny.
A oto i Erytro, częściowo oświetlona, częściowo zaś pokryta cieniem. W mrokach pamięci Marlena odnajdywała obraz siebie samej trzymanej na rękach, podczas gdy planeta stawała się coraz większa w oczach tych, którzy obserwowali ją z pokładu zbliżającego się Rotora.
Czy mogło tak być naprawdę? Miała wtedy prawie cztery lata, a więc nie było to wykluczone.
Obecnie na wspomnienie to — rzeczywiste czy nie — nakładały się inne myśli. Marlena po raz pierwszy zdała sobie sprawę z rozmiarów planety. Średnica Erytro wynosiła ponad dwanaście tysięcy kilometrów! Czym było osiem w porównaniu z dwunastoma tysiącami! Nie pojmowała tego. Na ekranie wszystko wydawało się mniejsze i Marlena nie potrafiła wyobrazić sobie siebie stojącej na Erytro, gdzie pole widzenia obejmowało setki, jeśli nie tysiące kilometrów. Bardzo chciała tam być. Ogromnie.
Orinel nie interesował się Erytro, co odrobinę ją rozczarowało. Mówił, że myśli nad innymi sprawami, na przykład jak przygotować się do studiów. Miał siedemnaście lat i pół. Marlena dopiero co skończyła piętnaście. To żadna różnica — myślała buntowniczo — ponieważ dziewczynki rozwijają się szybciej niż chłopcy. A przynajmniej powinny. Spojrzała na siebie i ze zwykłą w takich razach konsternacją i rozczarowaniem doszła do wniosku, że w dalszym ciągu wyglądała jak dziecko, małe i pyzate.
Ponownie spojrzała na Erytro, dużą i piękną, pokrytą delikatną czerwienią na oświetlonej stronie. Erytro była wystarczająco duża, by być planetą; w rzeczywistości — o czym Marlena wiedziała — był to księżyc okrążający Megasa, który (będąc jeszcze większy niż Erytro) był prawdziwą planetą. Mimo to wszyscy mówili o Erytro „planeta” Megas, Erytro, a także Rotor, okrążały gwiazdę, Nemezis.
— Marlena!
Usłyszała za sobą głos i wiedziała, że był to Orinel. Ostatnio stała się bardzo małomówna w jego obecności z powodu, który ją zawstydzał. Uwielbiała sposób, w jaki wymawiał jej imię. Robił to wyjątkowo poprawnie: trzy sylaby Mar-len-na, i trylujące „r”. Na samą myśl o tym wzbierało w niej ciepło.
Odwróciła się i wymamrotała „Cześć", usiłując nie zarumienić się.
Uśmiechnął się do niej.
— Ciągle patrzysz na Erytro, prawda? — Nie odpowiedziała na to. Było to oczywiste. Wszyscy wiedzieli, co czuje do Erytro.
— Skąd się tu wziąłeś? (Powiedz mi, że mnie szukałeś — pomyślała.)
— Przysłała mnie twoja matka — powiedział. (No tak.)
— Po co?
— Powiedziała, że jesteś w złym humorze i że za każdym razem, kiedy rozczulasz się nad sobą, przychodzisz tutaj, i że mam cię stąd zabrać, ponieważ, jak powiedziała, będziesz jeszcze bardziej zrzędliwa, jeśli tu zostaniesz. Co ci jest?
— Nic. A jeśli coś, to mam ku temu powody.
— Jakie powody? Przestań się wygłupiać, nie jesteś już dzieckiem. Chyba umiesz powiedzieć, o co ci chodzi.
Marlena uniosła brwi.
— Tak, umiem. A jeśli chodzi o powody, to chciałabym wybrać się w podróż.
Orinel roześmiał się.
— Przecież podróżowałaś. Przebyłaś więcej niż dwa lata świetlne. Nikt w całej historii Układu Słonecznego nie przebył więcej niż ułamek tej trasy. Oprócz nas. Nie powinnaś narzekać. Jesteś Marlena Insygną Fisher. Galaktyczną podróżniczką.
Marlena wstrzymała chichot. Insygną to było panieńskie nazwisko jej matki i za każdym razem gdy Orinel wypowiadał je w całości, prawą ręką oddawał wojskowy salut i robił przy tym minę. Prawdę mówiąc od dawna przestał błaznować.
Być może dlatego, że zbliżał się do dorosłości i ćwiczył godną postawę.
— Nie pamiętam tej podróży — powiedziała. — Wiesz przecież, że nie mogę jej pamiętać, a to znaczy, że nie ma ona dla mnie żadnej wartości. Jesteśmy tutaj, dwa lata świetlne od Układu Słonecznego i nigdy nie wrócimy.
— Skąd wiesz?
— Nie wygłupiaj się, czy słyszałeś, żeby ktokolwiek wspominał o powrocie?
— No cóż… Nawet, jeśli nie wrócimy, kogo to obchodzi? Ziemia jest strasznie zatłoczona, cały Układ Słoneczny jest pełen ludzi i przez to coraz bardziej zużyty. Tutaj jest lepiej, jesteśmy władcami własnego poznania.
— Nieprawda. Poznajemy Erytro, ale nie jesteśmy jej władcami.
— A właśnie, że tak. Mamy wspaniałą Kopułę pracującą nad Erytro. Wiesz przecież…
— Ale nie dla nas. Dla jakichś naukowców. Mówię o nas. Nam nie pozwala się lecieć tam.
— Wszystko wymaga czasu — powiedział wesoło Orinel.
— No tak. I polecę na Erytro, kiedy dorosnę albo będę zbliżała się do śmierci.
— Nie będzie tak źle. W każdym razie chodźmy stąd. Musisz pokazać się światu i uszczęśliwić matkę. Muszę już iść, mam masę roboty. Doloret…
Marlena poczuła nagły szum w uszach i nie dosłyszała reszty wypowiedzi. Wystarczyło jej jednak to imię… Marlena nienawidziła Doloret, która była wysoka i próżna.
A zresztą nie ma się czym przejmować. I tak nie powie Orinelowi, żeby przestał interesować się tą dziewczyną. Patrząc na niego dokładnie wiedziała, co czuje. Przysłano go tu po nią i biedny Orinel marnował swój czas. Tak właśnie myślał i bardzo spieszyło mu się do tej, tej Doloret. (Wolałaby tego nie wiedzieć. Czasami żałowała, że odczytuje ludzkie twarze.)
Nagle przyszło jej do głowy, żeby go zranić, żeby powiedzieć coś, co sprawi mu ból. Nie mogła kłamać; chciałaby powiedzieć mu prawdę.
— Nigdy nie wrócimy do Układu Słonecznego i ja wiem dlaczego.
— Tak? Dlaczego?
Martena zawahała się i w rezultacie nie powiedziała nic.
— Tajemnica? — dodał Orinel.
Złapał ją. Nie powinna była tego mówić.
— Nie powiem ci — wymamrotała. — Nie wolno mi tego wiedzieć. Ale przecież chciała powiedzieć mu o tym.
Chciała, żeby wszyscy cierpieli.
— No, powiedz wreszcie. Jesteśmy przyjaciółmi, czyż nie tak?
— Doprawdy? — zapytała. — W porządku, słuchaj: nigdy nie wrócimy, bo Ziemia zostanie zniszczona.
Nie zareagował tak, jak oczekiwała. Wybuchnął głośnym chichotem. Śmiał się przez jakiś czas, a Martena wpatrywała się w niego pytająco.
— Gdzie to usłyszałaś? — powiedział po chwili. — Oglądałaś horrory?
— Nie!
— Po co więc mówisz takie bzdury?
— Ponieważ wiem. Wiem i mogę o tym mówić. Odgaduję prawdę z tego, o czym rozmawiają ludzie, a raczej z tego, o czym nie rozmawiają. Widzę, co robią wtedy, gdy myślą, że nikt nie widzi. Umiem także zadawać prawidłowe pytania komputerowi.
— Na przykład jakie?
— Nie powiem ci.
— A może raczej wyobrażasz coś sobie, tak troszeczkę, ociupinkę? — powiedział Orinel pokazując palcami o jaką część ilości mu chodzi.
— Nie! Ziemia nie zostanie zniszczona od razu, może nawet nie za tysiące lat, ale na pewno ulegnie zagładzie — kiwnęła głową na potwierdzenie własnych słów. — Nic nie jest w stanie temu zapobiec.
Odwróciła się i odeszła. Była zła na Orinela za podawanie w wątpliwość jej prawdomówności. Nie, on nie wątpił, było to coś znacznie gorszego. Myślał, że oszalała. Tak wygląda prawda. Powiedziała za dużo i nic przez to nie zyskała. Wszystko obracało się przeciwko niej.
Orinel spoglądał na nią. Śmiech zamarł na jego chłopięco przystojnej twarzy. Niepewność zmarszczyła mu skórę pomiędzy brwiami.
Eugenia Insygna dobiegła wieku średniego podczas podróży na Nemezis i długiego pobytu na Rotorze. Przez te wszystkie lata często mówiła sobie: „To dla życia, dla życia naszych dzieci w nieodgadnionej przyszłości”. Ciążyła jej ta świadomość. Dlaczego? Wiedziała przecież o nieuniknionych konsekwencjach opuszczenia Układu Słonecznego. Wszyscy na Rotorze — sami ochotnicy — mieli tę świadomość. Ci, którzy wystraszyli się wiecznej rozłąki, opuścili Rotora przed odlotem. A pomiędzy nimi był…
Nie dokończyła tej myśli. Zbyt często ją nawiedzała i nigdy nie próbowała jej dokończyć.
Mieszkali na Rotorze, ale czy Rotor był „domem”? Był domem Marleny, która nie znała innych miejsc. A dla niej? Dla Eugenii? Dla niej domem była Ziemia i Księżyc, i Słońce, i Mars, i wszystkie światy, które towarzyszyły ludzkości od zarania dziejów. Towarzyszyły życiu, odkąd tylko istniało życie. Rotor nie był „domem”, nawet teraz.
Pierwsze dwadzieścia osiem lat życia spędziła w Układzie Słonecznym, studiowała nawet na Ziemi pomiędzy dwudziestym pierwszym a dwudziestym trzecim rokiem życia.
Myśl o Ziemi nie dawała jej spokoju. Co prawda nie podobało jej się tam, nie podobały jej się tłumy, słaba organizacja, połączenie anarchii w sprawach wielkiej wagi z oddziaływaniem rządu w sprawach nieważnych. Nie podobała jej się zła pogoda, zryta ziemia, nadmiar wód. Wróciła na Rotora przepełniona ulgą i przywiozła ze sobą męża, któremu chciała sprzedać swój mały, kochany obracający się świat. Chciała, by wygodne uporządkowanie tego świata miało dla niego takie samo znaczenie jak dla niej, urodzonej tutaj. On jednak zwracał uwagę tylko na brak przestrzeni. „Po sześciu miesiącach nie ma dokąd pójść” — mówił.
Jego zainteresowanie dla niej nie trwało o wiele dłużej. No cóż…
Jakoś to będzie. Ona co prawda nie potrafi korzystać z dobrodziejstw Rotora: Eugenia Insygna była zagubiona pomiędzy światami. Ale dzieci… Eugenia urodziła się na Rotorze i mogła żyć bez Ziemi. Marlena także urodziła się tutaj, no prawie, i mogła żyć bez Układu Słonecznego, w którym została poczęta. Jej dzieci przyjdą na świat w innym świecie. Nie będą zaprzątały sobie głowy jakimś Układem i Ziemią. Układ Słoneczny i Ziemia staną się dla nich mitem. Erytro będzie światem nowego życia. Miała taką nadzieję. Marlena czuła ten dziwny związek z Erytro. Trwało to, co prawda, dopiero od kilku miesięcy i mogło przejść jej równie szybko, jak się pojawiło.
W sumie, narzekanie byłoby szczytem niewdzięczności. Czy ktoś mógłby wyobrazić sobie nadający się do zniszczenia świat na orbicie Nemezis? Warunki umożliwiające zamieszkanie jakiegoś świata są trudne do przewidzenia. A teraz spróbujmy obliczyć prawdopodobieństwo wystąpienia takich warunków, dorzućmy do tego relatywną bliskość Nemezis w stosunku do Układu Słonecznego.
1 wyjdzie na to, że zdarzył się cud, który nie miał prawa nastąpić.
Eugenia zaczęła przeglądać raporty dostarczone przez komputer oczekujący z cierpliwością właściwą jego rasie. Zanim jednak na dobre zabrała się do pracy, włączył się jej odbiornik i z głośnika wielkości guzika umieszczonego na jej lewym ramieniu popłynął miękki głos:
— Orinel Pampas pragnie zobaczyć się z tobą. Nie jest umówiony.
Insygna skrzywiła się, a potem przypomniała sobie, że wysłała go po Marlenę.
— Wpuść go — powiedziała.
Rzuciła szybkie spojrzenie do lustra. Wyglądała nieźle. Nie dałaby sobie czterdziestu dwóch lat. Ciekawe, czy inni myślą tak samo? Martwiła się własnym wyglądem z powodu wizyty siedemnastoletniego chłopca? Jednak Eugenia Insygna pamiętała spojrzenia rzucane przez Marlenę na tego chłopca i wiedziała, co one oznaczały. Insygna zdawała sobie sprawę, że Orinel, przywiązujący tak dużą wagę do własnego wyglądu, nie interesuje się Marleną — która nie wyzbyła się jeszcze dziecięcej okrągłości — a w każdym razie nie tak, jak życzyłaby sobie tego Marlena. Mimo tego, jeśli Marlena przeżyje rozczarowanie, niech przynajmniej ma świadomość, że jej matka robiła co mogła, by oczarować tego chłopca.
Chociaż i tak będzie miała do mnie pretensje, pomyślała obserwując wchodzącego Orinela. Na jego twarzy gościł uśmiech, oznaczający młodzieńcze skrępowanie.
— I cóż, Orinel — powiedziała — znalazłeś Marlenę?
— Tak, pszepani. Tam gdzie spodziewała się pani ją znaleźć. Powiedziałem jej, że życzy pani sobie, aby opuściła to miejsce.
— I jak się miewa?
— Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, pani doktor, nie umiałbym odpowiedzieć, czy jest to depresja, czy coś innego. W każdym razie przychodzą jej do głowy ciekawe pomysły. Nie wiem, czy powinienem o tym mówić?
— Ja również nie lubię wysyłać szpiegów, ale bardzo martwię się Marleną, tym bardziej, że przychodzą jej do głowy różne rzeczy. Chciałabym usłyszeć, na co wpadła tym razem.
Orinel pokręcił głową.
— Dobrze, ale proszę jej nie mówić, że wspominałem o tym. To co powiedziała to istne szaleństwo. Twierdzi, że Ziemia zostanie zniszczona.
Czekał na śmiech Insygny.
I nie doczekał się. Zamiast śmiechu usłyszał krzyk:
— Co? Dlaczego tak powiedziała?
— Nie mam pojęcia, pani doktor. Marleną jest bardzo rozumna, ale czasami wpadają jej do głowy śmieszne rzeczy. Może chciała mnie nabrać…
— Z pewnością — przerwała mu Insygna. — Ona ma nieco dziwne poczucie humoru. Słuchaj, nie chcę, abyś mówił o tym komukolwiek. Chciałabym uniknąć plotek. Rozumiesz?
— Tak, pszepani.
— Mówię poważnie: ani słowa! Orinel kiwnął głową.
— Dziękuję za informację, Orinel. Dobrze, że mi powiedziałeś. Porozmawiam z Marleną i dowiem się, co ją martwi. I nie powiem jej o naszej rozmowie.
— Dziękuję — powiedział Orinel. — Ale mam jeszcze jedną sprawę, pszepani.
— O co chodzi?
— Czy Ziemia będzie zniszczona?
Insygna spojrzała na niego i powiedziała z wymuszonym śmiechem:
— Oczywiście, że nie! Możesz odejść. Spojrzała za oddalającym się chłopcem i bardzo żałowała, że nie zdobyła się na przekonujące zaprzeczenie.
Janus Pitt wyglądał imponująco — co znacznie pomogło mu w dojściu do rangi komisarza na Rotorze. We wczesnym okresie powstawania Osiedli istniało duże zapotrzebowanie na ludzi o przeciętnym wzroście — tłumaczono to mniejszymi wymaganiami co do kubatury pomieszczeń i środków do życia per capita, W końcu jednak zrezygnowano z jakichkolwiek zastrzeżeń co do wzrostu mieszkańców Osiedli, mimo to w genach przekazywano sobie to wstępne ograniczenie i ludzie mieszkający na Rotorze byli o jeden do dwóch centymetrów niżsi niż późniejsi osadnicy.
Pitt był wysoki. Miał stalowosiwe włosy, długą twarz i głębokie niebieskie oczy. Pomimo pięćdziesięciu sześciu lat był w doskonałej formie.
Spojrzał na wchodzącą Eugenię Insygnę i uśmiechnął się. W środku jednak poczuł ukłucie niepokoju, który zawsze towarzyszył ich spotkaniom. Eugenię otaczała aura kłopotów, a nawet zmartwień. Zawsze były jakieś Powody (przez duże P), z którymi trudno było sobie poradzić.
— Dziękuję, że zechciałeś mnie przyjąć, Janus — powiedziała. — Bez uprzedzenia.
Pitt zaparkował komputer i rozsiadł się wygodniej na krześle, celowo udając absolutny spokój.
— Moja droga — powiedział — między nami nie ma żadnych formalności. Przebyliśmy razem długą drogę.
— Tak. wiele razem przeżyliśmy — dodała Insygna.
— Zgadza się. Jak tam twoja córka?
— Właśnie w jej sprawie przyszłam do ciebie. Czy jesteśmy zabezpieczeni?
Pitt uniósł brwi.
— Chcesz się zabezpieczyć. Po co, przed kim? Pytanie Insygny obudziło w nim smutną świadomość sytuacji Rotora. Byli sami we wszechświecie. Układ Słoneczny znajdował się w odległości dwóch lat świetlnych. W pobliżu nie było żadnych światów, w których mogłaby istnieć inteligencja, a przynajmniej w zasięgu setek, a może miliardów tysięcy kilometrów. Rotorianie mogli czuć się osamotnieni, a nawet niepewni jutra. nie groziła im jednak żadna zewnętrzna interwencja. Prawie żadna — pomyślał Pitt.
— Wiesz, po co trzeba się zabezpieczać. Sam przecież zawsze nalegałeś na przestrzeganie tajemnic.
Pitt uruchomił zabezpieczenie i powiedział:
— Czy znowu chcesz rozmawiać o tym samym? Proszę, Eugenio… Wszystko już dawno ustaliliśmy. Ustaliliśmy to czternaście lat temu, gdy opuszczaliśmy Układ. Wiem, że od czasu do czasu dumasz nad tym wszystkim…
— Dumam? Dlaczego nie? To moja gwiazda! — wskazała ręką Nemezis. — I moja odpowiedzialność.
Pitt zacisnął szczęki. Znowu to samo — pomyślał.
— Jesteśmy zabezpieczeni. Co cię martwi?
— Marlena. Moja córka. Dowiedziała się.
— O czym?
— O Nemezis i Układzie Słonecznym.
— Skąd mogła się dowiedzieć? Chyba że ty jej powiedziałaś? Insygna bezradnie rozłożyła ręce.
— Oczywiście, że nie, nie musiałam nawet. Nie wiem jak to się dzieje, ale Martena wie wszystko, widzi wszystko i słyszy wszystko. Z drobiazgów, które zaobserwuje, tworzy własny obraz. Zawsze to robiła, jednak od roku znacznie się to nasiliło.
— W takim razie zgaduje i niekiedy ma rację. Powiedz jej, że tym razem się myli i dopilnuj, żeby nie rozpowiadała o tym.
— Kiedy ona powiedziała już pewnemu młodemu człowiekowi, który doniósł mi o tym. Stąd wiem. Orinel Pampas, przyjaciel rodziny.
— Ach tak, zdaje się, że go znam. Powiedz mu po prostu, żeby nie zwracał uwagi na bajeczki wymyślone przez małą dziewczynkę.
— Ona nie jest małą dziewczynką. Ma już piętnaście lat.
— Dla niego jest małą dziewczynką, zapewniam cię. Powiedziałem, że znam tego młodego człowieka. Odnoszę wrażenie, że stara się być dorosły i jeśli dobrze pamiętam, w jego wieku pogardza się piętnastoletnimi dziewczynkami, tym bardziej, gdy są…
— Rozumiem — powiedziała gorzko Insygna. — Tym bardziej, gdy są niskie, pyzate i płaskie. Kogo obchodzi inteligencja?
— Mnie i ciebie, z pewnością. Orinela nie. Zresztą, jeśli zajdzie potrzeba, porozmawiam z nim. Ty natomiast rozmówisz się z Marleną. Powiedz jej, że to, co sobie ubzdurała, jest śmieszne i nieprawdziwe, i że nie wolno jej rozsiewać niepokojących bajek.
— Ale jeśli to jest prawda?
— To nie należy do sprawy. Słuchaj, Eugenio, ty i ja od lat ukrywamy tę ewentualność i byłoby lepiej, gdyby udało nam się ukrywać dalej. Jeśli wiadomość o tym rozejdzie się wśród ludzi, zostanie przesadzona i wzbudzi niepotrzebne sentymenty, zupełnie niepotrzebne. Oderwie nas od pracy, którą wykonujemy od momentu opuszczenia Układu Słonecznego i którą będziemy wykonywać jeszcze przez wiele pokoleń.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Czy naprawdę nic już nie łączy cię z Układem Słonecznym i Ziemią? Przecież tam powstaliśmy…
— Zrozum, Eugenio, że targają mną różne uczucia, ale nie mogę pozwolić, by to, co czuję, wpływało na to, co robię. Opuściliśmy Układ Słoneczny, ponieważ doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas, by ludzkość podbiła gwiazdy. Jestem pewny, że za naszym przykładem pójdą inni — a być może już to zrobili. Sprawiliśmy, że ludzkość stała się czymś wyjątkowym w całej galaktyce i nie wolno nam myśleć jedynie o pojedynczych układach planetarnych. Musimy dokończyć to, co zaczęliśmy.
Spoglądali na siebie przez chwilę. Pierwsza odezwała się Eugenia i w jej głosie dało się wyczuć cichą rozpacz:
— Znowu mnie przegadałeś… Robisz to od tak wielu lat…
— Tak, i w przyszłym roku będę musiał robić to ponownie i za dwa lata także. Ty się nie zmienisz, Eugenio, i zaczyna mnie to męczyć. Zawsze sądziłem, że pierwsza rozmowa powinna ci wystarczyć.
Odwrócił się z powrotem do komputera.