Rozdział 31 IMIĘ


Cisza!

Marlena rozkoszowała się nią, rozkoszowała się tym bardziej, że była jedyną osobą, która mogła ją przerwać, gdyby tylko chciała. Podniosła kamień i rzuciła nim w skałę. Rozległo się niezbyt głośne stuknięcie. Kamień upadł na ziemię i znów zapanowała cisza.

Wyszła z Kopuły mając na sobie zwykłe ubranie, takie, w jakim chodziła na Rotorze. Czuła się swobodnie.

Szła prosto do strumienia, nie zwracając uwagi na oznaczenia.

Ostatnie słowa matki brzmiały jak prośba: „Marleno, pamiętaj proszę, że obiecałaś nie oddalać się od Kopuły”. Uśmiechnęła się, lecz nie zwróciła uwagi na prośbę matki. Być może nie będzie się oddalała, ale nie była tego pewna. Nie miała zamiaru narzucać sobie żadnych ograniczeń, bez względu na wszystkie wymuszone na niej wcześniej przyrzeczenia. Poza tym miała przy sobie nadajnik. Zawsze mogą ją zlokalizować. Zaopatrzyli ją także w urządzenie odbiorcze, za pomocą, którego z łatwością znajdowała Kopułę. Gdyby zdarzył się jakiś wypadek — gdyby upadła i nie mogła wrócić o własnych siłach — zawsze wiedzieli, gdzie jej szukać.

No. a gdyby spadł na nią meteoryt? No cóż, zginęłaby, w takiej sytuacji nikt nie byłby w stanie jej pomóc, nawet w pobliżu Kopuły. Odrzuciła od siebie przykre myśli. Na powierzchni Erytro było tak wspaniale i spokojnie. Rotor zawsze był hałaśliwy. Gdziekolwiek się poszło, powietrze wibrowało od szumów, krzyków, stukotów atakujących ze wszystkich stron zmęczone uszy. Na Ziemi było pewnie jeszcze gorzej. Osiem miliardów ludzi, tryliony zwierząt, burze z piorunami, morskie przypływy i odpływy, deszcze. Kiedyś słuchała nagrania zatytułowanego „Dźwięki Ziemi”. Skóra cierpła i wkrótce miała dosyć.

Tutaj na Erytro wszędzie panowała błoga cisza.

Marlena znalazła się przy strumieniu. Woda płynęła tuż obok niej wydając delikatny, syczący odgłos. Podniosła ostry kamień i wrzuciła go do wody. Rozległ się plusk. Świat dźwięków nie był niczym niezwykłym na Erytro, chociaż przypadkowy hałas służył jedynie jako ozdobnik wszechogarniającej ciszy.

Marlena postawiła stopę na wilgotnej glinie nad brzegiem strumienia. Usłyszała ciche mlaśnięcie, zobaczyła odciśnięty zarys stopy. Pochyliła się i nabrała wody w dłonie. Rozlała ją na ziemię przed sobą. Woda utworzyła wilgotne plamy, bardziej czerwone niż różowawy grunt. Dodała jeszcze trochę wody i w końcu postawiła prawą stopę na ciemnej plamie. Nacisnęła. Gdy uniosła stopę zobaczyła jeszcze jeden, tym razem głębszy ślad.

W strumieniu leżały duże kamienie wystające ponad powierzchnię wody. Przeszła po nich na drugą stronę. Szła dalej, wyrzucając na przemian ramiona i oddychając głęboko. Wiedziała, że zawartość tlenu w powietrzu była mniejsza niż na Rotorze. Gdyby chciała biec, szybko zmęczyłaby się, ale nie miała zamiaru biegać. Nie chciała zużywać zapasów swojego świata.

Chciała widzieć wszystko dokładnie!

Spojrzała za siebie. Wzniesienie Kopuły ciągle jeszcze było dobrze widoczne. Dostrzegła wyraźnie szklaną półkulę, w której znajdowało się obserwatorium astronomiczne. Zdenerwowało ją to. Chciała odejść wystarczająco daleko, by odwróciwszy się widzieć tylko linię postrzępionego horyzontu, bez żadnych śladów bytności ludzi, poza jej własnymi śladami.

(A może powinna wezwać Kopułę? Powiedzieć matce, że idzie dalej? Nie, znowu musiałaby się kłócić. Tak czy inaczej odbierają jej sygnały. Wiedzą, że żyje i porusza się. Postanowiła nie odpowiadać nawet wtedy, gdyby ją wołali. Tak! Musi mieć trochę spokoju.)

Jej oczy przyzwyczaiły się do różowości Nemezis i otaczającego krajobrazu. W zasadzie nie były to tylko róże: cały świat pokryty był plamami światła i cienia, purpurą i pomarańczem wpadającym tu i ówdzie w jasną żółć. Oczy Marleny odbierały całą paletę barw, niemal tak różnorodną jak na Rotorze, lecz mniej krzykliwą.

Co stanie się, jeśli kiedyś ludzie osiedlą się na Erytro, zaprowadzą własne porządki, zbudują miasta? Czy nie zepsują tego wszystkiego? A może nauczeni przykrymi doświadczeniami z Ziemi zaczną postępować inaczej, sprawią, że ten dziewiczy świat nie zmieni się w kolejne piekło?

Czyje piekło?

To był problem. Ludzie zazwyczaj różnią się koncepcjami, kłócą ze sobą i chodzą różnymi drogami. A może byłoby lepiej zostawić Erytro w spokoju?

Jednak planeta potrzebna była ludziom. Tak jak jej. Było jej dobrze na tym świecie. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła się tu bardziej w domu niż na Rotorze.

A może istniało w niej jakieś niejasne, atawistyczne wspomnienie Ziemi? Może jej geny zawierały pragnienie życia na olbrzymim, niekończącym się świecie? Pragnienie, którego nie mogło zaspokoić małe, sztuczne, obracające się w kosmosie miasto? Czy to możliwe? Ziemia była przecież zupełnie inna niż Erytro. Jedynym podobieństwem były rozmiary obydwu globów. A jeśli przechowywała Ziemię w swoich genach, czyż nie było tak samo z resztą ludzi? Musi istnieć jakieś wytłumaczenie. Marlena potrząsnęła głową. Myśli kłębiły się w niej niczym gwiazdy w otaczającym Wszechświecie. Erytro wcale nie wyglądała dziko. Na Rotorze rosły co prawda sady i zboże, wszędzie była zieleń i bursztynowe światło, prosta nieregulamość siedzib ludzkich. Tutaj na Erytro widziało się natomiast samą ziemię pełną porozrzucanych skał, ciśniętych na chybił trafił czyjąś olbrzymią ręką. Dziwnych, milczących skał poprzecinanych strumieniami wody płynącej niemal w każdej szczelinie. I żadnego życia, jeśli nie liczyć miliardów maleńkich bakteriopodobnych komórek, które dostarczały tlenu do atmosfery, pobierając energię z czerwonych promieni Nemezis.

Nemezis, jak każdy czerwony karzeł, jeszcze przez kilkaset miliardów lat będzie zaopatrywać Erytro w swoje ciepło, dbając tym samym o kolejne pokolenia prokariotów zamieszkujących planetę. Zgaśnie ziemskie Słońce, zgasną inne jaśniejsze gwiazdy znacznie młodsze od Słońca, a Nemezis ciągle będzie świeciła na krążącą wokół Megasa Erytro wraz z jej rodzącymi się i umierającymi prokariotami.

Ludzie nie mają prawa zmieniać tego odwiecznego porządku rzeczy. Lecz nawet gdyby została tu sama, musiałaby jeść i mieć jakieś towarzystwo.

Mogłaby, co prawda, chodzić od czasu do czasu do Kopuły po zapasy, spotykać się tam z ludźmi, a jednocześnie spędzać większość czasu samotnie na powierzchni planety. Ale czy inni nie poszliby jej śladem? Nie mogłaby im zabronić. I co stałoby się wtedy z jej Edenem, czyż nie zniszczyliby go? Czy ona sama nie niszczyła Edenu tylko dlatego, że zdecydowała się przekroczyć jego bramy? Ona sama?

— Nie! — krzyknęła z całych sił. Krzyknęła bardzo głośno, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy obca atmosfera zadrży od jej głosu i czy posłusznie poniesie go dalej.

Słyszała samą siebie bardzo wyraźnie, ale w płaskim terenie nie było echa. Jej krzyk umilkł, gdy tylko zamknęła usta. Odwróciła się za siebie. Kopuła była teraz niewyraźnym cieniem na horyzoncie. Prawie niewidocznym, chociaż ciągle zaznaczała swoją obecność. Marlena chciała całkowicie stracić ją z oczu. Chciała widzieć tylko siebie i Erytro.

Usłyszała lekki szum wiatru, który nagle zwiększył szybkość. Ciągle był jednak bardzo słaby, temperatura nie zmniejszała się, było wspaniale.

Było to odległe „Ah-h-h-h."

Powtórzyła radośnie: „Ah-h-h-h-h."

Spojrzała zaciekawiona na niebo. Prognozy zapowiadały na dzisiaj brak zachmurzenia. Czy możliwe, aby burze pojawiały się tak nagle? Czy zacznie wiać silny wiatr? Czy na niebie pojawią się chmury, z których spadnie deszcz i zmoczy ją zanim dobiegnie do Kopuły?

To było głupie, tak samo głupie jak meteoryty. Oczywiście, że na Erytro padał deszcz, ale na niebie widać było teraz jedynie kilka różowych obłoków. Przesuwały się leniwie po ciemnym, różowawym tle. Nie zbliżała się żadna burza.

„Ah-h-h-h-h" wyszeptał wiatr. „Ah-h-h-h-h ay-y-y-y."

Był to podwójny dźwięk. Martena zdziwiła się. Skąd pochodził? Sam wiatr nie mógł wydawać takich odgłosów.

Musiał napotkać jakąś przeszkodę i gwizdał omijając ją. Ale w pobliżu nie było żadnej przeszkody.

„Ah-h-h-h-h ay-y-y-y-y uh-h-h-h-h."

Teraz dźwięk był potrójny z akcentem na drugą część.

Marlena, zamyślona, rozejrzała się dookoła. Nie miała pojęcia, skąd dochodzi ten dźwięk. Coś musiało wibrować — inaczej nie byłoby dźwięku — ale nie widziała niczego takiego, nic też nie czuła.

Erytro wyglądała pusto i spokojnie. Nie mogła mówić.

„Ah-h-h-h ay-y-y-y uh-h-h-h."

Znowu. Wyraźniej niż poprzednio. Było to tak, jak gdyby ktoś szeptał w jej własnej głowie. Serce zamarło w niej na tę myśl. Poczuła, że robi jej się zimno.

Nic nie może się stać jej głowie. Nic!

Czekała na kolejny dźwięk. I wreszcie nadszedł, głośniejszy i wyraźniejszy niż poprzednio. Brzmiał teraz bardziej władczo, pewniej siebie. Próby przyniosły efekt.

Próby? Próby czego?

I zupełnie nieświadomie pomyślała: „Brzmi to jak gdyby ktoś. kto nie zna spółgłosek, próbował wypowiedzieć moje imię.”

I niczym na sygnał usłyszała kolejny władczy rozkaz (a może to poprzednia myśl wyostrzyła jej wyobraźnię):

“Mah-h-h lay-y-y nuh-h-h.”

Bezwiednie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zakryła dłońmi uszy.

„Marlena” — pomyślała.

A potem usłyszała kolejny dźwięk naśladujący jej myśl:

„Mahr-Lay-nah.”

A potem jeszcze raz, bezbłędnie l zupełnie normalnie: „Marlena.”

Wzdrygnęła się. Rozpoznała głos. To był Orinel, Orinel z Rotora, którego nie widziała od dnia, kiedy powiedziała mu. że Ziemia zostanie zniszczona. Zupełnie o nim zapomniała, a kiedy już przypomniała sobie, to było to bolesne wspomnienie.

Dlaczego słyszała jego głos skoro go tutaj nie było? Dlaczego słyszała w ogóle jakiś głos, skoro nikogo tutaj nie było?

„Marlena.”

Poddała się. To była Plaga Erytro. A przecież sądziła, że nic jej nie grozi.

Biegła, biegła na oślep w kierunku Kopuły, nie zdając sobie sprawy, że krzyczy przez cały czas.

Wprowadzili ją do środka. Widzieli, że się zbliża, że biegnie. Dwóch strażników w skafandrach E i hełmach na głowach wyszło na zewnątrz i usłyszało jej krzyk.

Ale krzyk ustał, zanim ją spotkali. Przestała biec. Zatrzymała się. Nie wiedziała, że nadchodzą.

Gdy w końcu ją odnaleźli, spojrzała na nich bez słowa, a potem — ku ich zaskoczeniu — zapytała:

— O co chodzi?

Nikt jej nie odpowiedział. Dostrzegła rękę wysuwającą się w kierunku jej łokcia i odtrąciła ją gniewnie.

— Nie dotykajcie mnie — powiedziała. — Pójdę do Kopuły, jeśli tego chcecie, ale zrobię to sama.

Wróciła razem z nimi. Milczała. Wydawała się bardzo skupiona.

Eugenia Insygna mimo suchych, pobielałych warg, udawała, że jest spokojna.

— Co się stało, Marleno?

— Nic. Zupełnie nic — odpowiedziała Marlena spoglądając na matkę ciemnymi, niezgłębionymi oczyma.

— Nie mów tak. Biegłaś i krzyczałaś.

— Być może. Być może biegłam i krzyczałam przez chwilę, ale tylko przez chwilę. Było cicho, tak cicho, że wydawało mi się, że ogłuchłam. Nic, tylko cisza, rozumiesz? Postanowiłam więc pobiec. by słyszeć własne kroki i krzyczałam…

— Po to, by usłyszeć własny głos? Czy tak? — zapytała Insygna z oburzeniem.

— Tak, mamo.

— Czy spodziewasz się. że ja w to uwierzę, Marleno? Otóż zapewniam cię, że nie. Słyszeliśmy twój krzyk i nie był to krzyk kogoś robiącego hałas dla własnej przyjemności. Był to krzyk przerażenia. Coś musiało cię przestraszyć.

— Mówiłam ci już. Cisza. Obawa, że ogłuchłam. Insygna zwróciła się do D’Aubisson:

— Czy to możliwe, pani doktor? Czy jeśli nie słyszy się nic, zupełnie nic. a jest się przyzwyczajonym do dźwięków, to uszy samoistnie tworzą dźwięki, choćby po to, by nie wyjść z wprawy?

D’Aubisson uśmiechnęła się.

— Bardzo ciekawie to pani ujęła, ale rzeczywiście prawdą jest, że brak bodźców zewnętrznych może wywoływać halucynację.

— Martwiło mnie to. Ale gdy usłyszałam swój własny głos i kroki, uspokoiłam się. Zapytajcie strażników, którzy mnie przyprowadzili. Byłam całkowicie spokojna, gdy mnie znaleźli i wróciłam z nimi do Kopuły o własnych siłach. Zapytaj ich, wujku Sieverze.

Genarr kiwnął głową.

— Mówili mi o tym. Poza tym sami to widzieliśmy. W porządku. W takim razie to wszystko.

— W żadnym razie to nie jest wszystko — powiedziała Insygna z pobladłą z gniewu i strachu twarzą. — Ona nigdzie nie wyjdzie. Eksperyment skończony.

— Nie, mamo — powiedziała przerażona Martena. W tym momencie włączyła się D’Aubisson. Mówiła podniesionym głosem, jak gdyby starała się uprzedzić wybuch kłótni pomiędzy córką i matką.

— Eksperyment jeszcze się nie zakończył, doktor Insygno. To, czy wyjdzie czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia. Musimy zająć się konsekwencjami tego, co już się stało.

— O co pani chodzi? — zapytała Insygna.

— To, czy można wyobrażać sobie głosy, ponieważ ucho nie jest przyzwyczajone do ciszy, jest jedną stroną medalu. Inną przyczyną słyszenia głosów jest początek pewnej psychicznej przypadłości.

Insygna wyglądała na zupełnie zaskoczoną.

— Chodzi pani o Plagę Erytro? — zapytała głośno Marlena.

— Niekoniecznie, Marleno — odpowiedziała D’Aubisson. — Nie mamy na razie żadnych dowodów, jedynie przypuszczenia. Musimy zrobić jeszcze jedno badanie mózgu. Dla twojego własnego dobra.

— Nie — odrzekła zdecydowanie Marlena.

— Nie możesz się nie zgodzić — powiedziała D’Aubisson. — To konieczność. Nie mamy wyboru. Musimy to zrobić.

Marlena spojrzała na nią czarnymi, ponurymi oczyma.

— Pani chce, żebym miała Plagę. Przez cały czas bardzo pani na tym zależy.

D’Aubisson zesztywniała, jej głos załamał się.

— To oburzające! Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób. Genarr, który przez cały czas przyglądał się D’Aubisson, powiedział teraz:

— Ranay, mówiliśmy ci o pewnej drobnostce związanej z Marleną. Jeśli twierdzi, że chcesz, aby miała Plagę, to znaczy, że musiałaś się jakoś zdradzić ze swoim pragnieniem. Zakładając oczywiście, że mówi poważnie, a nie jest tylko zła czy przestraszona.

— Mówię poważnie — potwierdziła Marlena. — Ona aż trzęsie się z nadziei i podniecenia.

— No cóż, Ranay — powiedział oschle Genarr — czy to prawda?

— Rozumiem już, o co chodzi tej dziewczynie — powiedziała oburzona D’Aubisson. — Od wielu lat nie badałam nowego przypadku Plagi. A wtedy, gdy Plaga zbierała w Kopule największe żniwo, nie mieliśmy odpowiednich instrumentów do przeprowadzania badań. Jako lekarz i naukowiec z pewnością chciałabym przeprowadzić dokładne badania za pomocą nowoczesnych instrumentów i urządzeń po to, by znaleźć przyczynę choroby, zastanowić się nad możliwością leczenia i zapobiegania. Stąd bierze się moje podniecenie. Zawodowe podniecenie, które ta młoda kobieta — nie potrafiąca czytać myśli i bez doświadczenia w takich sprawach — bierze za zwykłą radość z jej nieszczęścia. To nie jest, niestety, aż tak proste.

— Być może nie jest proste — odpowiedziała Marlena — ale pełne wrogości. Nie mylę się.

— Mylisz się. Badanie mózgu jest konieczne i odbędzie się.

— Nie odbędzie się — Marlena niemal krzyczała. — Chyba, że weźmiecie mnie siłą albo uśpicie, a wtedy to będzie nieważne.

— Nie chcę, aby robiono cokolwiek wbrew jej woli — powiedziała Insygna trzęsącym się głosem.

— Jej wola nie ma tu najmniejszego znaczenia… — zaczęła mówić D’Aubisson, a potem nagle przerwała i chwyciła się za brzuch.

— O co chodzi? — zapytał automatycznie Genarr. A potem, nie czekając na odpowiedź i nie zwracając uwagi na Insygnę, która pomagała D’Aubisson ułożyć się na najbliższej sofie, zwrócił się do Marleny i zapytał pospiesznie:

— Marleno, zgadzasz się na test?

— Nie, nie chcę. Ona powie, że mam Plagę.

— Nie zrobi tego. Gwarantuję ci. Chyba, że rzeczywiście będziesz miała Plagę.

— Ale nie mam.

— Jestem pewny, że nie masz i badanie mózgu to potwierdzi. Zaufaj mi, Marleno. Proszę.

Marlena spoglądała na Genarra i na D’Aubisson.

— I będę znów mogła wyjść na Erytro?

— Oczywiście. Tak często, jak będziesz chciała. Jeśli nie jesteś chora, a przecież jesteś pewna, że nic ci nie dolega.

— Oczywiście.

— Badanie mózgu tylko to potwierdzi.

— Tak, ale ona powie, że nie mogę wyjść.

— Twoja matka?

— I lekarka.

— Nie, nie będą śmiały cię zatrzymać. A teraz powiedz tylko, że zgadzasz się na badanie mózgu.

— W porządku. Niech mnie bada. Ranay D’Aubisson podniosła się na nogi.

D’Aubisson czytała uważnie komputerową analizę badania mózgu. Siever Genarr przyglądał się jej.

— Ciekawe wyniki — powiedziała do siebie.

— Wiemy o tym od początku — odrzekł Genarr. — Marlena jest inna niż wszyscy. Nas interesują jednak zmiany.

— Nie ma żadnych — odpowiedziała D’Aubisson.

— Jesteś rozczarowana?

— Nie zaczynaj tego od nowa, dowódco. Oczywiście, z czysto zawodowego punktu widzenia mogę czuć się rozczarowana. Chciałabym poznać wszystkie uwarunkowania…

— Jak się czujesz?

— Właśnie mówiłam…

— Chodzi mi o twój stan fizyczny. Wczoraj przydarzył ci się niezwykły atak.

— To nie był atak. Zawiodły mnie nerwy. Nieczęsto oskarża się mnie o pragnienie wywołania u kogoś choroby, czemu w dodatku daje się wiarę.

— Co się stało w takim razie? Niestrawność?

— Możliwe. Bóle brzucha z całą pewnością. Mdłości.

— Czy często ci się to zdarza., Ranay?

— Nie — odpowiedziała ostro. — Nikt często mnie nie oskarża o nieprofesjonalne zachowanie.

— Marlena to gorąca głowa. Po co brać to tak poważnie?

— Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy zmienili temat? Wyniki nie wykazują żadnych zmian w mózgu. Jeśli przyjąć, że była normalna, to teraz także zachowuje normę.

— Czy w takim razie może według ciebie kontynuować badania na Erytro?

— Nie mam obecnie podstaw, aby jej tego zabronić.

— A czy chciałabyś ją wysłać? D'Abisson przyjęła groźną postawę.

— Wiesz, że widziałam się z Pittem — nie brzmiało to jak pytanie.

— Tak, wiem.

— Poprosił mnie o kierowanie nowym projektem, który ma się zająć badaniem Plagi Erytro. Otrzymamy duże fundusze na te badania.

— Myślę, że to niezły pomysł, i że ty doskonale nadajesz się do kierowania projektem.

— Dziękuję. Jednakże Pitt nie wyznaczył mnie na dowódcę Kopuły na twoje miejsce. Tak więc decyzja, czy Marlena Fisher ma prowadzić dalsze studia na Erytro, zależy od ciebie, dowódco. Ja ograniczę się do przeprowadzania badań mózgu wtedy, gdy będzie to konieczne.

— Mam zamiar pozwolić Martenie na wyjście za każdym razem, gdy będzie tego chciała. Rozumiem, że nie zgłaszasz sprzeciwu?

— Masz moją diagnozę, w której stwierdzam, że Marlena Fisher nie jest chora na Plagę. Nie mogę sprzeciwiać się twoim decyzjom, musisz jednak wyrazić pisemne pozwolenie na wyjście w formie rozkazu z podpisem.

— I nie będziesz oponować?

— Nie mam powodów.

Obiad dobiegł końca. Z głośników płynęła delikatna muzyka. Siever Genarr, który do tej pory unikał drażliwych tematów, zwrócił się w końcu do niespokojnej Insygny:

— Słowa są słowami Ranay D’Aubisson, jednak stoi za nimi Janus Pitt.

Niepokój Insygny powiększył się.

— Naprawdę tak sądzisz?

— Owszem, ty również powinnaś pogodzić się z tą myślą. Znasz Janusa znacznie lepiej niż ja. To wszystko bardzo mi się nie podoba. Ranay jest kompetentną lekarką, posiada niepospolity umysł i jest w sumie dobrym człowiekiem, ale jest także bardzo ambitna — jak wszyscy zresztą w ten czy inny sposób — i w związku z tym łatwo można ją przekupić. Ona naprawdę chce przejść do historii jako ta, która pokonała Plagę Erytro.

— I dlatego chciałaby poświęcić Marlenę?

— Może nie tyle poświęcić, co poddać próbie… Ona chce… No cóż, to i tak na jedno wychodzi.

— Właśnie! Narażanie Marleny na niebezpieczeństwo ze względu na korzyści naukowe jest czymś… potwornym.

— Z jej punktu widzenia, nie. A z pewnością nie z punktu widzenia Pitta. Poświęcenie jednego umysłu jest żadną stratą w porównaniu z możliwością uratowania całego świata dla milionów ludzi. Oczywiście jest to bezduszna decyzja, ale przyszłe pokolenia będą wielbić Ranay właśnie za tę bezduszność i zgodzą się, że poświęcenie jednego umysłu, a nawet tysiąca, w dobrej sprawie było niezbędnym kosztem postępu.

— Tak, ale to nie ich umysły poświęcono.

— Oczywiście. Cała historia pełna jest przykładów poświęceń czyimś kosztem. Pitt również jest gotów do takich poświęceń. Prawda?

— Tak. Masz rację co do niego — powiedziała z nagłą werwą msygna. — I pomyśleć, że pracowałam dla niego przez te wszystkie lata.

— W takim razie zdajesz sobie sprawę, że z własnego punktu widzenia Pitt postępuje bardzo moralnie. „Czynić dobro dla wszystkich” — tak o sobie mówi. Ranay przyznaje, że rozmawiała z nim podczas swojej ostatniej wizyty na Rotorze i jestem przekonany, że mniej więcej to samo powiedział jej o Pladze i Marlenie. Jestem tego tak pewny, jak tego, że siedzę na krześle.

— A co powiedziałby, gdyby Marlena zachorowała, poważnie zachorowała, a problem Plagi nie zostałby

rozwiązany? — zapytała gorzko Eugenia. — Co powiedziałby na niepotrzebną stratę, na zredukowanie mojej córki do poziomu rośliny? I co powiedziałaby doktor D’Aubisson?

— Byłaby bardzo nieszczęśliwa, jestem o tym przekonany.

— Dlatego, że nikt nie pochwaliłby jej za wynalezienie lekarstwa?

— To też. Ale przede wszystkim z powodu Marteny. Czułaby się… winna. Ona nie jest potworem. A co do Pitta…

— On jest potworem.

— Ja nie nazwałbym tego w ten sposób. Pitt cierpi na ograniczoną zdolność widzenia i przewidywania. Dostrzega tylko własny plan przyszłości Rotora. Gdyby coś się stało — z naszego punktu widzenia — Pitt powiedziałby sobie, że Marlena, tak czy owak, stanowiła zagrożenie dla jego planów i wytłumaczyłby jej nieszczęście dobrem Rotora. Z pewnością nie cierpiałby z powodu wyrzutów sumienia.

Insygna potrząsnęła głową.

— Chciałabym, żebyśmy nie mieli racji, żeby Pitt i D’Aubisson byli wolni od takich zarzutów.

— Ja również chciałbym, żeby tak było, ale jednocześnie wierzę Martenie i jej wglądowi w język ciała. Twoja córka powiedziała, że Ranay była szczęśliwa z nadarzającej się okazji do zbadania Plagi. I ja zgadzam się z Martena.

— D’Aubisson powiedziała, że była szczęśliwa z powodów zawodowych — odrzekła Insygna. — Mogę w to uwierzyć, ja też jestem naukowcem.

— Oczywiście, że jesteś — Genarr uśmiechnął się. — Zdecydowałaś się opuścić Układ Słoneczny i wyruszyć w bezprecedensową podróż trwającą kilka lat świetlnych tylko po to, by zaspokoić ciekawość kosmosu, chociaż wiedziałaś, że może zakończyć się to śmiercią całej populacji Rotora.

— Prawdopodobieństwo katastrofy było minimalne, tak przynajmniej wtedy sądziłam.

— Minimalne? Tak małe, że odważyłaś się zaryzykować życiem swojej rocznej córki? Mogłaś przecież zostawić ją z mężem, który wolał siedzieć w domu. Mogłaś zapewnić jej bezpieczeństwo choćby kosztem nieujrzenia jej nigdy na oczy. Wolałaś jednak zaryzykować, nawet nie dla dobra Rotora, lecz dla własnego dobra.

— Przestań, Sieverze — powiedziała — Ranisz mnie.

— Chcę ci tylko pokazać, że na każdą sprawę można patrzeć z dwóch przeciwstawnych punktów widzenia zakładając, że jest się na tyle sprytnym, by je dostrzec. Tak, D’Aubisson nazywa profesjonalnym zadowoleniem możliwość badania choroby, ale Martena mówi, że wyczuwa jej wrogość, a ja znów wierzę słowom Marteny.

— W takim razie — zaczęła mówić Insygna, a kąciki jej ust opadły na dół — spodziewam się, że D’Aubisson nie może się doczekać wyjścia Marteny na powierzchnię.

— Chyba tak. Jest jednak na tyle ostrożna, że dopilnowała, abym to ja wydał rozkaz, domagała się go nawet na piśmie. Chce mieć pewność, że to ja, a nie ona, zostanę ukarany, jeśli zdarzy się jakiś wypadek. Zaczyna myśleć jak Pitt. Nasz przyjaciel Janus jest zaraźliwy.

— Sieverze nie powinieneś wysyłać Marteny. Działasz na ich korzyść.

— Przeciwnie, Eugenio. To wszystko jest bardziej skomplikowane. Musimy ją wysłać.

— Co?

— Nie mamy wyboru. Poza tym ona jest bezpieczna. Chodzi mi o to, Eugenio, że ja również wierzę obecnie w istnienie jakiejś wszechogarniającej formy życia na planecie, formy, która posiada nad nami jakąś władzę. Mówiłaś kiedyś, że ja, ty, strażnik zetknęliśmy się ze skutkami działania tutejszego życia, i to za każdym razem, gdy przeciwstawialiśmy się Martenie. To samo było z Ranay. Próbowała wymusić na Martenie badanie mózgu i skręciło ją. Gdy przekonałem Marlenę do badania, D’Aubisson natychmiast poczuła się lepiej.

— Właśnie o to mi chodzi, Sieverze. Jeśli na planecie istnieje jakaś nam wroga forma życia…

— Poczekaj, Eugenio. Ja wcale nie powiedziałem, że jest to wroga forma. Nawet gdyby przyjąć, że jest ona odpowiedzialna za Plagę — zgodnie z tym, co mówiłaś — to obecnie wycofała się z tego. Być może dlatego, że zadowoliliśmy się pozostaniem w Kopule. Gdyby jednak była to naprawdę wroga nam siła, starłaby nas z powierzchni planety i nie zadowoliłaby się czymś, co ja nazywam cywilizowanym kompromisem.

— Nie sądzę, abyśmy mogli rozważać działania całkowicie obcej nam formy życia pod względem emocji i intencji. Jej myśli i zamiary mogą być absolutnie poza zasięgiem naszego pojmowania.

— Zgadzam się, Eugenio. Jednak ona nie jest groźna dla Marleny. Wszystko, co robi, ma na celu ochronę twojej córki. Ona ją broni przed nami.

— Jeśli jest tak, jak mówisz, to dlaczego Marlena była wystraszona, dlaczego biegła do Kopuły krzycząc? Ani przez moment nie uwierzyłam w jej bajeczkę o denerwującej ciszy i robieniu hałasu, by wreszcie coś usłyszeć.

— Rzeczywiście trudno w to uwierzyć. Najważniejsze jest jednak to, że panika Marleny szybko się skończyła. Gdy dobiegli do niej strażnicy, Marlena zachowywała się normalnie. Myślę, że Marlena przestraszyła się czegoś, co zrobiła ta forma życia — wyobrażam sobie, że ma ona podobne kłopoty ze zrozumieniem naszych emocji, jak my ze zrozumieniem jej — lecz widząc skutek własnych zabiegów, uspokoiła Marlenę. To wyjaśnia wszystko, co zaszło, a oprócz tego pokazuje, że życie na Erytro wcale nie jest wrogie, nazwałby je nawet bardzo ludzkim…

Insygna oburzyła się.

— Twój problem. Sieverze, polega na tym, że masz okropny nawyk myślenia dobrze o wszystkich i wszystkim. Nie wierzę w twoją interpretację.

— Możesz wierzyć lub nie, ale przekonasz się, że nie możemy w żaden sposób zatrzymać Marleny. Zrobi to, co będzie chciała, a każdy, kto jej się przeciwstawi, upadnie trzymając się za brzuch lub zgoła nieprzytomny.

— Czym jest to życie? — zapytała Insygna.

— Nie wiem, Eugenio.

— Najbardziej przeraża mnie teraz to, że nie wiemy, czego ono chce od Marleny?

Genarr potrząsnął głową.

— Nie mam pojęcia, Eugenio. Spojrzeli na siebie bezradnie.



Загрузка...