9


Zatkał uszy rękami. Nie do wiary, że ktoś tak mały i brzydki może robić tyle hałasu, skupiać na sobie tyle uwagi.

Po wakacjach na kempingu wszystko się zmieniło. Mama stawała się coraz grubsza. Potem na tydzień znikła z domu i wróciła z siostrzyczką. Zdziwił się, ale nikomu nie chciało się odpowiadać na jego pytania.

Nikomu również nie chciało się nim zajmować. Z ojcem było tak jak zwykle, a mama była zapatrzona w to pomarszczone zawiniątko. Stale nosiła na rękach bez przerwy płaczącą małą. Karmiła ją, przewijała i czuliła się do niej. On tylko przeszkadzał. Zwracała na niego uwagę tylko wtedy, gdy na niego krzyczała. Było to nieprzyjemne, ale lepsze to, niż żeby go w ogóle nie zauważała i traktowała jak powietrze.

Najbardziej się złościła, gdy za dużo jadł. Sama bardzo się pilnowała, ojca też. Gdy chciał nabrać więcej sosu, mówiła: „Trzeba dbać o figurę”.

On zawsze brał dokładkę, nawet nie jedną, ale dwie, czasem nawet trzy. Z początku próbowała mu zabraniać, ale on, patrząc na nią, świadomie, powolnym ruchem nakładał sobie jeszcze sosu albo ziemniaków. W końcu dała spokój i tylko rzucała mu gniewne spojrzenia. Jadł coraz więcej. W pewnym sensie nawet go cieszyło obrzydzenie, z jakim na niego patrzyła, gdy pochłaniał jedzenie. Przynajmniej go dostrzegała. Nikt nie nazywał go ślicznym chłopczykiem. Już nie był śliczny, stał się brzydki. Zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Ale przynajmniej go nie ignorowała.

Gdy mała spała w kołysce, mama często szła się położyć. Wtedy podchodził do siostrzyczki. Nie wolno mu było jej dotykać. W każdym razie nie wtedy, gdy mama patrzyła. Zabierz łapy, na pewno masz brudne. Ale gdy mama spała, mógł sobie popatrzeć. I podotykać.

Patrzył na nią, przekrzywiając głowę. Z tą czerwoną, spierzchniętą buzią wyglądała jak stara babcia. We śnie zacisnęła piąstki, poruszyła się i rozkopała kołderkę. Nie przykrył jej. Dlaczego miałby to robić? Przecież zabrała mu wszystko.

Alice. Nawet jej imię napełniało go wstrętem. Nienawidził Alice.


Chcę, żebyś moją biżuterię oddał dziewczynkom Laili.

– Lisbet, kochanie, czy to nie może poczekać? – Chwycił jej spoczywającą na kołdrze dłoń. Uścisnął. Kosteczki miała kruche jak ptak.

– Nie, Kenneth, nie może. Nie odprężę się, dopóki nie będę wiedziała, że wszystko zostało załatwione. Nie zaznam spokoju, wiedząc, że zostawiłam cię z tym bałaganem. – Uśmiechnęła się.

– Ale… – Chrząknął i spróbował jeszcze raz. – To takie… – Głos mu się załamał, do oczu napłynęły łzy. Szybko je starł. Musi się pohamować, powinien być silny. Ale łzy płynęły i spadały na kwiecistą poszwę, którą mieli od początku małżeństwa, teraz spraną i wyblakłą. Zawsze powlekał nią kołdrę. Wiedział, że ją lubi.

– Nie musisz przede mną udawać – powiedziała, gładząc go po głowie.

– Głaszczesz mnie po łysinie? – spytał, próbując się uśmiechnąć.

Mrugnęła do niego.

– Wiesz, zawsze uważałam, że nie należy przeceniać włosów na głowie. Dużo ładniej, jak się trochę błyszczy.

Zaśmiał się. Zawsze umiała go rozśmieszyć. Kto to teraz będzie robił? Kto go pocałuje w łysinę i powie, jakie to szczęście, że Pan Bóg przygotował lądowisko dla jej pocałunków? Kenneth zdawał sobie sprawę, że nie jest najprzystojniejszym mężczyzną świata, ale dla Lisbet nim był. Sam nie mógł się nadziwić, że ma tak piękną żonę. Nawet teraz, gdy rak zabrał i wyżarł wszystko, co było do zabrania. Gdy się martwiła utratą włosów, próbował tych samych żartów. Mówił, że teraz Pan Bóg przygotował lądowisko dla jego pocałunków. Uśmiechała się, ale jej uśmiech nie obejmował oczu.

Kiedyś była taka dumna ze swoich włosów. Jasnych i kręconych. Widział, jak oczy zaszły jej łzami, gdy stojąc przed lustrem, przesunęła dłonią po nielicznych kępkach, które zostały po chemii. Nadal uważał, że jest piękna, chociaż widział, jak cierpi. I dlatego gdy trafiła się okazja wyjazdu do Göteborga, pierwsze, co zrobił, to poszedł kupić apaszkę od Hermèsa. Zawsze o takiej marzyła, ale nie zgadzała się, gdy chciał jej kupić ją w upominku. Nie można płacić tyle pieniędzy za kawałeczek materiału, mówiła, kiedy próbował ją przekonywać.

Ale i tak jej kupił. Najdroższą, jaką mieli. Z wysiłkiem podniosła się z łóżka, rozwinęła papier, wyjęła apaszkę z pięknego pudełka i podeszła do lustra. Ze wzrokiem utkwionym we własnym odbiciu zawiązała na głowie kwadrat lśniącego jedwabiu w żółto-złoty deseń. Zakrył kępki włosów i łysinę. I wydobył dawny blask oczu, który chemia zabrała razem z włosami.

– Annette ma dostać ten gruby złoty łańcuch na szyję, a Josefine perły. Resztę niech podzielą, jak chcą. Miejmy nadzieję, że się nie pokłócą. – Lisbet się roześmiała. Była pewna, że w sprawie biżuterii siostrzenice dojdą do porozumienia.

Kenneth drgnął. Zagłębił się we wspomnieniach. Przebudzenie było tym bardziej przykre. Rozumiał potrzebę żony, żeby przed śmiercią wszystko załatwić. A jednocześnie nie znosił, kiedy mu przypominano o tym, co nieuniknione, a według tych, co się na tym znali, już nie tak odległe. Dałby wszystko, żeby trzymać jej kruchą dłoń i nie słuchać, jak rozdziela swoje ziemskie dobra.

– Nie chcę, żebyś do końca życia był sam. Masz od czasu do czasu wychodzić, rozglądać się, sprawdzać ofertę rynku. Tylko nie odpowiadaj na te ogłoszenia w internecie, bo sądzę, że…

– No wiesz, daj spokój. – Pogładził ją po policzku. – Naprawdę myślisz, że jakakolwiek kobieta mogłaby się z tobą równać? Nawet próbować nie warto.

– Nie chcę, żebyś był sam – powiedziała z powagą, i mocno, ze wszystkich sił, jakie jej zostały, ścisnęła go za rękę. – Słyszysz? Trzeba żyć dalej. – Kropelki potu wystąpiły jej na czoło. Kenneth starł je delikatnie chusteczką.

– Jesteś tu i teraz, tylko to się liczy.

Chwilę milczeli, patrząc na siebie. Przed oczami mieli całe wspólne życie. Na początku była wielka namiętność. Nigdy całkiem nie zniknęła, choć codzienność robiła swoje. Łączyła ich miłość, radość, przyjaźń, wspólnota działań i celów. Noce, gdy leżeli wtuleni w siebie, ona z policzkiem na jego piersi. Całe lata, jakie upłynęły z myślą o dzieciach, które w końcu się nie urodziły, nadzieje odpływające w strugach krwi i wreszcie spokój pogodzenia się z losem. Życie wypełniły im przyjaźnie, zainteresowania i miłość. Nagle usłyszeli z przedpokoju dzwonek jego komórki. Kenneth się nie poruszył, nie puścił jej dłoni. Ale telefon wciąż dzwonił i w końcu Lisbet skinęła głową i powiedziała:

– Lepiej odbierz. Widocznie komuś bardzo zależy, żeby cię złapać.

Kenneth niechętnie wstał, poszedł do przedpokoju i sięgnął po leżący na komodzie telefon. Na wyświetlaczu przeczytał: „Erik” i rozzłościł się. Nawet w takiej chwili musi się wdzierać nieproszony.

– Słucham? – powiedział, nie ukrywając niechęci. Ustępowała, w miarę jak słuchał. Wtrącił kilka krótkich pytań, pożegnał się i wrócił do Lisbet. Wbił spojrzenie w jej twarz, naznaczoną chorobą, ale w jego oczach nadal piękną, obramowaną złoto-żółtą aureolą, i zaczerpnął powietrza.

– Chyba znaleźli Magnusa. Nie żyje.


Erika kilkakrotnie próbowała dodzwonić się do Patrika, ale nie odbierał. Musi być bardzo zajęty.

Siedziała w domu, przy komputerze. Surfowała po sieci i próbowała się skupić, ale rozpraszały ją kopnięcia dwóch par stópek. Nie mogła utrzymać myśli na wodzy. Niepokój. Wspomnienie pierwszych miesięcy po narodzinach Mai, tak różnych od wcześniejszych wyobrażeń o radościach macierzyństwa. Wracała myślami do tamtego czasu. Był jak czarna dziura. Teraz czeka ją to w podwójnej dawce. Dwoje do karmienia, dwoje budzących się w nocy, domagających się uwagi i całego czasu. Może jest egoistką i dlatego tak jej trudno poświęcić się komuś bez reszty. Nawet własnym dzieciom. Truchlała na samą myśl o tym, jednocześnie dopadały ją wyrzuty sumienia. Dlaczego tak się denerwuje na myśl o wspaniałym wydarzeniu, jakim będzie przyjście na świat jeszcze dwojga dzieci, otrzymanie za jednym razem podwójnego daru? A jednak. Miała wrażenie, że z nerwów rozleci się na kawałeczki. Z drugiej strony doskonale wiedziała, jak to jest. Maja była takim szczęściem, że niczego nie żałowała, ani jednej sekundy pierwszego ciężkiego okresu. Ale wspomnienie pozostało. I uwierało.

Nagle dostała takiego kopniaka, że nie mogła złapać tchu. Któreś z dzieci, może oboje, miało niewątpliwy talent piłkarski. Ból przywrócił jej poczucie rzeczywistości. Zdawała sobie sprawę, że zajmuje się sprawą Christiana, żeby nie myśleć o tym, co ją czeka.

Weszła w Google i wpisała hasło: Christian Thydell. Wyskoczyło sporo linków. Wszystkie dotyczyły książki, żaden nie nawiązywał do przeszłości. Wpisała Trollhättan. Ani jednego trafienia. Jeśli tam mieszkał, musiał po nim zostać jakiś ślad. Powinno się znaleźć coś jeszcze, myślała, gryząc kciuk. Może to zły trop? Przecież nic nie wskazuje na to, żeby listy przysyłał ktoś, kogo Christian znał, zanim się sprowadził do Fjällbacki.

Cały czas zadawała sobie pytanie, dlaczego był taki tajemniczy, jeśli chodzi o przeszłość. Jakby wymazał swoje życie sprzed przeprowadzki do Fjällbacki. A może tylko z nią nie chciał o tym rozmawiać? Trochę ją zapiekła ta myśl, ale nie mogła jej odrzucić. Z drugiej strony w pracy też nie był otwarty, chociaż to nie to samo. Kiedy pracowali nad jego książką, podrzucali sobie słówka i pomysły, dyskutowali o znaczeniu i odcieniach języka, miała wrażenie, że zbliżyli się do siebie, ale może wcale tak nie było.

Erika uświadomiła sobie, że zanim puści wodze wyobraźni, powinna porozmawiać z kimś z przyjaciół Christiana. Ale z kim? Nie znała jego znajomych. Przyszedł jej na myśl Magnus Kjellner, ale on nie wchodził w rachubę, chyba że stałby się cud. Wydawało jej się, że Christian i Sanna utrzymywali dość bliskie stosunki z Erikiem Lindem, właścicielem firmy budowlanej, i jego wspólnikiem Kennethem Bengtssonem. Ale nie wiedziała, jak bliskie i od kogo mogłaby się dowiedzieć najwięcej. Poza tym jak Christian zareagowałby na wiadomość, że wypytuje o niego jego przyjaciół i znajomych?

Postanowiła nie zawracać sobie głowy takimi wątpliwościami. Ciekawość wzięła górę. Poza tym chodziło jej tylko o Christiana. Jeśli on nie chce dociekać, kto śle do niego listy z pogróżkami, zrobi to za niego.

Już wiedziała, z kim powinna porozmawiać.


Ludvig Kjellner znów spojrzał na zegarek. Niedługo przerwa. Matma była dla niego zdecydowanie najgorsza i jak zwykle ciągnęła się w nieskończoność. Jeszcze pięć minut. Dzisiaj mają przerwę razem z siódmą A, co oznacza spotkanie z Sussie. Jej szafka znajdowała się w rzędzie za jego szafką, więc jeśli mu się poszczęści, przyjdą jednocześnie, żeby schować podręczniki. Kochał się w niej od przeszło pół roku. Nikt o tym nie wiedział poza jego najlepszym kumplem Tomem. A Tom wiedział, że zginie w męczarniach, jeśli go wyda.

Zadzwonił dzwonek. Ludvig z ulgą zamknął podręcznik do matematyki i wybiegł z klasy. Idąc do szafki, rozglądał się dookoła. Nigdzie nie widział Sussie. Może jeszcze nie skończyli.

Wkrótce zbierze się na odwagę i porozmawia z nią. Już zdecydował. Nie wiedział, jak zacząć i co powiedzieć, więc chciał, żeby Tom wypytał jej koleżanki. Ale Tom odmówił, więc sam musiał coś wymyślić.

Przy szafkach nie było nikogo. Otworzył swoją, włożył podręczniki, porządnie zamknął na klucz. Może jej dzisiaj nie ma. Nie widział jej, może jest chora albo gdzieś wyjechała. Ta myśl przygnębiła go tak bardzo, że zaczął się zastanawiać, czy nie uciec z ostatniej lekcji. Drgnął, gdy ktoś puknął go w ramię.

– Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć.

Za nim stała dyrektorka. Blada, z poważną miną. Ludvig w ułamku sekundy domyślił się, o co chodzi. Nagle zniknęły myśli o Sussie, o wszystkim, co zaledwie przed chwilą uważał za ważne. Poczuł ból tak wielki, że nie potrafił sobie wyobrazić, żeby mógł kiedykolwiek osłabnąć.

– Poproszę cię do gabinetu. Twoja siostra już tam jest.

Kiwnął głową. Nie było sensu pytać, o co chodzi. Wiedział. Ból promieniował do samych czubków palców. Idąc do gabinetu dyrektorki, nie czuł stóp. Stawiał przed sobą jedną za drugą, bo tak trzeba, ale nic nie czuł.

W połowie drogi spotkał Sussie. Spojrzała mu w oczy. Odniósł wrażenie, jakby minęły całe wieki, od kiedy to miało jakiekolwiek znaczenie. Spojrzał na nią, jakby była przezroczysta. Liczył się tylko ból, nic poza tym.

Elin rozpłakała się na jego widok. Do tej pory starała się trzymać, ale gdy wszedł, rzuciła mu się na szyję. Mocno ją przytulił, zaczął głaskać po plecach.

Policjant, którego już znał, stał z boku, żeby im nie przeszkadzać, gdy tak się pocieszali.

– Gdzie go znaleźliście? – spytał w końcu Ludvig, jakby nie był pewien, czy chce znać odpowiedź.

– Na wysokości Sälvik – odparł policjant. Chyba miał na imię Patrik. Parę kroków za nim stała jego koleżanka, wyraźnie speszona. Ludvig ją rozumiał. Sam nie wiedział, co ma powiedzieć, co zrobić.

– Odwieziemy was do domu. – Patrik dał Pauli znak, żeby poszła przodem. Elin i Ludvig ruszyli za nią. Elin przystanęła w drzwiach i odwróciła się do Patrika.

– Czy tata się utopił?

Ludvig również się zatrzymał. Zrozumiał, że teraz policjant nie odpowie na to pytanie.

– Jedźmy do domu, Elin. Później porozmawiamy – powiedział cicho, chwytając siostrę za rękę. Początkowo się opierała, nie chciała iść, chciała wiedzieć. W końcu poszła.


Tak. Więc… – Mellberg zrobił teatralną pauzę. Wskazał tablicę, na której Patrik starannie porozwieszał wszystkie informacje na temat zaginięcia Magnusa Kjellnera.

– Zestawiłem wszystko, co nam na ten temat wiadomo. Ale nie ma się czym chwalić. Tylko tyle ustaliliście przez trzy miesiące. Powiem tylko, że macie szczęście, że siedzicie na prowincji, a nie w Göteborgu, gdzie jest naprawdę ciężko. Tam musielibyśmy się z tym uporać w tydzień!

Patrik i Annika spojrzeli na siebie. Göteborski etap kariery Mellberga był stałym tematem jego rozważań. Teraz przynajmniej przestał liczyć na to – a wierzył w to tylko on – że kiedyś przeniosą go z powrotem.

– Zrobiliśmy wszystko, co się dało – odparł zmęczonym głosem Patrik. Miał świadomość, że wszelkie próby odparcia zarzutów szefa są bezcelowe. – Poza tym dopiero od dziś wiemy, że to śledztwo w sprawie zabójstwa. Wcześniej mieliśmy do czynienia z zaginięciem.

– Dobrze, dobrze. Przedstaw w skrócie, co się stało, gdzie i jak został znaleziony i co powiedział Pedersen. Oczywiście sam do niego zadzwonię, ale dotychczas nie miałem czasu. Na razie poprzestaniemy na twojej wiedzy.

Patrik zreferował wydarzenia dnia.

– Naprawdę przymarzł do lodu? – spytał Martin Molin i wzdrygnął się.

– Będą zdjęcia, sam zobaczysz. Naprawdę przymarzł. Gdyby nie pies, który wbiegł na lód, pewnie długo byśmy go nie znaleźli. Jeśli w ogóle. Wystarczyłaby odwilż i ciało popłynęłoby z prądem. Nie wiadomo dokąd. – Patrik potrząsnął głową.

– Czy to znaczy, że nie wiadomo, ani gdzie, ani kiedy zostało wrzucone do wody? – zapytał z ponurą miną Gösta. W roztargnieniu głaskał tulącego mu się do nóg Ernsta.

– Morze zamarzło dopiero w grudniu. Trzeba poczekać na opinię Pedersena na temat tego, od jak dawna Magnus Kjellner nie żyje, ale domyślam się, że zginął wkrótce po zgłoszeniu zaginięcia. – Patrik ostrzegawczo podniósł do góry palec. – Ale jak już mówiłem, nie mam nic na poparcie tej tezy, więc nie powinniśmy z tego robić jedynego założenia.

– Ale wydaje się prawdopodobne – zauważył Gösta.

– Mówiłeś o obrażeniach. Co wiadomo na ten temat? – Paula zmrużyła brązowe oczy i niecierpliwie pukała długopisem w leżący na stole notes.

– Niewiele. Znacie Pedersena. Nie lubi się wypowiadać, zanim nie przeprowadzi dokładnych badań. Powiedział tylko, że Magnus Kjellner padł ofiarą przemocy i ma głębokie rany cięte.

– Co zapewne znaczy, że zadano mu ciosy nożem – stwierdził Gösta.

– Zapewne.

– Kiedy dowiemy się więcej? – Mellberg usiadł u szczytu stołu i pstryknął na psa. Ernst natychmiast zostawił Göstę, poczłapał do swego pana i oparł pysk na jego kolanach.

– Sekcja zwłok będzie pod koniec tygodnia, czyli jak dobrze pójdzie, to przed weekendem. Jeśli nie, to dopiero na początku przyszłego tygodnia. – Patrik westchnął. Niecierpliwość szła u niego w parze z profesjonalizmem. Chciałby znać odpowiedź już dziś, nie za tydzień.

– A co wiadomo o samym zaginięciu? – Mellberg, patrząc na Annikę, znacząco uniósł pustą filiżankę. Annika udała, że tego nie widzi. Ponowił próbę, patrząc na Martina. Tym razem z lepszym skutkiem. Martin nie czuł się na tyle pewnie, żeby się sprzeciwić. Mellberg rozparł się wygodnie w fotelu, podczas gdy jego najmłodszy podwładny poszedł do pokoju socjalnego po kawę.

– Wiemy, że z domu wyszedł tuż po ósmej rano. Cia wyjechała do pracy, do Grebbestad, około wpół do ósmej. Pracuje na pół etatu w firmie maklerskiej. Dzieci musiały wyjść już około siódmej, żeby zdążyć na autobus do szkoły. – Patrik przerwał, żeby wypić łyk kawy. Martin nalewał wszystkim po kolei.

Korzystając z okazji, Paula wtrąciła:

– Skąd wiesz, że wyszedł tuż po ósmej?

– Sąsiad go widział.

– W samochodzie?

– Nie, samochód wzięła Cia. Powiedziała, że Magnus najczęściej chodził piechotą.

– Ale przecież nie do Tanum? – spytał Martin.

– Nie, jeździł z kolegą, Ulfem Rosanderem, który mieszka niedaleko pola do minigolfa. Szedł do niego, stamtąd jeździli samochodem. Tamtego ranka zadzwonił do Rosandera i powiedział, że się spóźni. Ale się nie pojawił.

– Czy wiemy to na pewno? – spytał Mellberg. – Prześwietliliście tego Rosandera? Przecież mamy tylko jego zapewnienie, że Kjellner do niego nie dotarł.

– Gösta był u niego. Nic nie wskazuje na to, żeby kłamał. Ani to, co mówił, ani to, jak się zachowywał – odparł Patrik.

– Albo nie umieliście go przycisnąć – stwierdził Mellberg, notując coś. Podniósł głowę i wbił wzrok w Patrika. – Zgarnijcie go i trochę pomaglujcie.

– Nie za ostro? Ludzie nie będą chcieli z nami rozmawiać, jeśli się dowiedzą, że zabieramy świadków do komisariatu – zaoponowała Paula. – Może będzie lepiej, jeśli pojedziecie do niego z Patrikiem? Wiem oczywiście, że jesteś bardzo zajęty, więc jeśli chcesz, mogę jechać za ciebie. – Mrugnęła dyskretnie do Patrika.

– Hm, rzeczywiście. Dużo mam tych spraw na głowie. Dobry pomysł, Paulo. Jedź z Patrikiem i pogadajcie z tym… Rosellem.

– Rosanderem – poprawił go Patrik.

– Przecież mówię. – Mellberg rzucił mu gniewne spojrzenie. – Tak czy inaczej, pogadajcie z nim. Myślę, że to coś da. – Niecierpliwie machnął ręką. – Co dalej? Co jeszcze zrobiliście?

– Byliśmy we wszystkich domach przy trasie, którą Magnus chodził do Rosandera. Nikt niczego nie zauważył, ale na tej podstawie nie można wyciągać żadnych wniosków. Rano ludzie mają po uszy własnych spraw – zauważył Patrik.

– Wygląda to, jakby się zdematerializował w chwili, gdy wyszedł z domu, i objawił dopiero w dniu, gdy go znaleźliśmy w lodzie. – Martin spojrzał na Patrika. Patrik starał się okazywać więcej optymizmu, niż naprawdę powinien.

– Człowiek nie może tak po prostu wyparować. Muszą być jakieś ślady, tylko trzeba je znaleźć. – Zdawał sobie sprawę, że aż za łatwo przychodzi mu wygłaszanie takich banałów, ale na razie nie miał innego pomysłu.

– A jego życie prywatne? Dokładnie zbadane? Wszystkie trupy wyciągnięte z szafy? – Mellberg roześmiał się z własnego żartu, ale nikt się nie przyłączył.

– Najbliżsi znajomi Kjellnerów to Erik Lind, Kenneth Bengtsson i Christian Thydell. Oraz ich żony. Ze wszystkich rozmów, jakie przeprowadziliśmy zarówno z nimi, jak i z rodziną Magnusa, wynika, że Kjellner był człowiekiem bardzo rodzinnym i lojalnym wobec przyjaciół. Żadnych plotek, tajemnic, pogłosek.

– Bzdury! – prychnął Mellberg. – Każdy ma coś do ukrycia, trzeba się tylko dokopać. Widocznie się nie postaraliście.

– My… – zaczął Patrik, ale umilkł, bo uzmysłowił sobie, że tym razem wyjątkowo Mellberg może mieć rację. Może nie drążyli zbyt głęboko, nie zadali właściwych pytań. – Oczywiście jeszcze raz przesłuchamy krewnych i znajomych denata – powiedział i przed oczami stanął mu Christian Thydell, a potem list leżący w pierwszej szufladzie biurka. Ale nie chciał o tym mówić, dopóki nie będzie miał czegoś konkretniejszego od przeczucia.

– Dobrze. Zaczynamy jeszcze raz od początku, i to tak, jak trzeba! – Mellberg wstał nagle i trzymający łeb na jego kolanach Ernst o mało się nie przewrócił. Zatrzymał się w drzwiach i spojrzał surowo na swoich podwładnych siedzących przy okrągłym stoliku. – I przyśpieszamy, prawda?


Za oknem pociągu było ciemno. Christian wstał wcześniej i teraz miał wrażenie, jakby już był wieczór, choć zegarek wskazywał dopiero późne popołudnie. Co jakiś czas w kieszeni rozbrzmiewało uparte brzęczenie telefonu, ale nie zwracał na to uwagi. Ktokolwiek dzwonił, chciał czegoś, domagał się czegoś lub ścigał go.

Patrzył przez okno. Mijali właśnie Herrljunga. Samochód zostawił w Uddevalli, skąd miał jeszcze około czterdziestu pięciu minut jazdy do Fjällbacki. Oparł czoło o zimną szybę i przymknął oczy. Miał wrażenie, jakby ciemność napierała na niego. Głośno zaczerpnął tchu i odsunął twarz od szyby. Zostawił na niej odcisk czoła i czubka nosa. Starł go ręką. Nie chciał na niego patrzeć.

Gdy pociąg dojechał do Uddevalli, był tak śpiący, że ledwo widział. Próbował drzemać przez ostatnią godzinę, ale obrazy przesuwające się bez przerwy przed oczami nie dawały mu odpocząć. Zatrzymał się w centrum handlowym Torp, w McDonaldzie. Wypił dużą kawę, żeby szybko dostarczyć organizmowi kofeiny. Znów zabrzęczała komórka, ale nie chciało mu się wyciągać jej z kieszeni, a tym bardziej rozmawiać z kimś, kto dzwoni z takim uporem. To na pewno Sanna. Będzie na niego zła, trudno.

Poczuł mrowienie w krzyżu i musiał zmienić pozycję. Światła jadącego za nim samochodu zaświeciły prosto we wsteczne lusterko, oślepiając go na chwilę. Stojące w równych odstępach latarnie i blask tych świateł sprawiły, że znów spojrzał w lusterko. Ten samochód jedzie za nim od chwili, gdy wyjechał z Torp. Czy to na pewno ten sam? Przesunął dłonią po oczach. Niczego już nie był pewien.

Światła podążyły za nim, gdy zjeżdżał z autostrady do Fjällbacki. Wytężył wzrok, usiłując zobaczyć, co to za samochód. Było jednak za ciemno, a światła go oślepiały. Dłonie miał mokre od potu. Ściskał kierownicę tak mocno, że aż go bolały. Musiał rozprostować palce.

Nagle zobaczył ją przed sobą. Miała na sobie tę samą niebieską sukienkę, na ręku trzymała dziecko. Poczuł zapach truskawek, smak jej ust, muśnięcie sukni, długich, kasztanowych włosów.

Coś wybiegło przed samochód. Christian nacisnął hamulce, samochód wpadł w poślizg i poleciał w stronę rowu. Christian znieruchomiał, opuścił ręce. Wóz zatrzymał się kilka centymetrów od rowu. Przednie światła padły na uciekającą sarnę. Patrzył, jak przerażona pomyka przez pole.

Odgłos pracującego silnika zagłuszył szum w jego głowie. W lusterku wstecznym zobaczył, że samochód jadący za nim również się zatrzymał. Wiedział, że powinien uciekać od świateł świecących mu w lusterko.

Otworzyły się drzwi, ktoś wysiadł. Kim jest człowiek, który zmierza w jego kierunku? Było bardzo ciemno, widział tylko zarys zbliżającej się bezpłciowej sylwetki. Jeszcze kilka kroków i dojdzie do jego samochodu.

Zadrżały mu spoczywające na kierownicy ręce. Odwrócił wzrok od lusterka, spojrzał na pole i ledwo widoczny skraj lasu. Patrzył i czekał. Drzwi po stronie pasażera otworzyły się.

– Jak pan się czuje? Wszystko w porządku? Chyba jej pan nie potrącił.

Christian spojrzał na siwowłosego mężczyznę, po sześćdziesiątce.

– W porządku – wymamrotał. – Trochę się przestraszyłem.

– No tak, to bardzo nieprzyjemne, jak ni z tego, ni z owego coś wpada pod samochód. Na pewno dobrze się pan czuje?

– Na pewno. Pojadę już do domu. Jadę do Fjällbacki.

– Aha. A ja do Hamburgsund. Proszę jechać ostrożnie. – Mężczyzna zatrzasnął drzwi.

Christian czuł, jak jego tętno zwalnia. To tylko duchy, wspomnienia z przeszłości. Nic mu nie będzie.

W jego głowie odezwał się głosik. Przypomniał mu o listach. Nie były wytworem jego wyobraźni. Nie chciał i nie mógł tego słuchać. Wtedy ona odzyskiwała władzę nad nim. Nie może do tego dopuścić. Bardzo się starał zapomnieć. Nie dostanie go.

Wyjechał na drogę do Fjällbacki. W kieszeni jego kurtki znów zabrzęczała komórka.

Загрузка...