14


Nadal wymagała wiele uwagi. Mama ćwiczyła z nią całe godziny. Zginała jej nóżki i rączki, pokazywała obrazki, puszczała muzykę. Gdy już przyjęła do wiadomości, że z Alice coś jest nie tak, gotowa była poruszyć niebo i ziemię.

Nawet go to nie złościło. Nie nienawidził siostry za to, że matka spędza z nią tyle czasu, bo już nie patrzyła na niego z triumfem. Siedziała cichutko, bawiąc się spokojnie i godzinami powtarzając ciągle ten sam ruch albo patrząc przez okno bądź w ścianę, na której tylko ona coś dostrzegała.

Uczyła się różnych rzeczy. Najpierw siadać, potem pełzać, w końcu chodzić. Zupełnie jak inne dzieci, tylko potrzebowała na to znacznie więcej czasu.

Czasami zdarzało się, że jego spojrzenie spotykało się ponad jej głową ze spojrzeniem ojca. Widział w nim wtedy błysk, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Domyślał się, że ojciec go pilnuje, chroni Alice. Miał ochotę powiedzieć, że to niepotrzebne. Po co miałby jej coś robić? Przecież teraz jest grzeczna.

Nie kochał jej, bo kochał tylko mamę. Ale tolerował. Alice stała się częścią jego świata, częścią rzeczywistości, taką samą jak szum telewizora, łóżko, do którego kładł się wieczorem, albo szelest gazety ojca. Częścią równie oczywistą, jak nic nieznaczącą.

Natomiast Alice go uwielbiała. Nie rozumiał tego. Dlaczego wybrała jego, a nie ich piękną matkę? Rozjaśniała się na jego widok, tylko do niego wyciągała rączki i do niego chciała się przytulać. Nie lubiła, gdy inni ją dotykali. Wyrywała się, gdy mama chciała ją wziąć na ręce i pieścić. Nie rozumiał tego. Gdyby mama zechciała dotykać go i pieścić, zamknąłby oczy i na zawsze został w jej objęciach.

Zdumiewała go bezwarunkowa miłość Alice. I dawała jednocześnie pewną satysfakcję. Przynajmniej komuś na nim zależy. Czasem wystawiał ją na próbę. W tych rzadkich chwilach, gdy ojciec wychodził do łazienki lub po coś do kuchni, sprawdzał, jak daleko sięga jej miłość, ile jest gotowa znieść. Szczypał ją lub ciągnął za włosy. Kiedyś ostrożnie zdjął jej bucik i drasnął nóżkę scyzorykiem, który kiedyś znalazł i zawsze nosił przy sobie.

Zadawanie jej bólu nie sprawiało mu przyjemności, ale wiedział, że miłość bywa powierzchowna i łatwo mija. Zadziwiało go, że Alice nigdy nie płacze, nawet nie patrzy z wyrzutem. W milczeniu, spoglądając na niego jasnym wzrokiem, godziła się na wszystko.

Nikt nie zwracał uwagi na niewielkie siniaki i skaleczenia na jej ciele, bo często się przewracała, uderzała i kaleczyła. Jakby sama za sobą nie nadążała. Ale również wtedy nie płakała.

Na pierwszy rzut oka nic nie było widać. Nawet on musiał przyznać, że Alice jest śliczna jak aniołek. Gdy mama wiozła ją na spacer, w wózku, na który właściwie była już za duża – musiała z niego korzystać, bo bardzo wolno chodziła – ludzie zatrzymywali się, żeby na nią spojrzeć.

– Jakie piękne dziecko – mówili. Nachylali się i patrzyli chciwie, jakby chcieli się nasycić jej słodyczą. Patrzył wtedy na mamę, a ona puchła z dumy, prostowała się i kiwała głową.

Za chwilę Alice wszystko psuła, niezdarnie wyciągając rączkę albo usiłując coś powiedzieć. Wydawała tylko jakiś bulgot, a z jej ust wypływała strużka śliny. Ludzie wzdrygali się, patrzyli z przerażeniem, potem ze współczuciem na mamę, której duma momentalnie gasła.

Na niego nikt nie zwracał uwagi. Był tylko kimś, komu czasem wolno było iść z tyłu, za mamą i Alice. Niezgrabnym grubasem, który nikogo nie interesował. Wcale się tym nie przejmował. Złość, którą kiedyś nosił w sercu, wypaliła się w chwili, gdy twarzyczka Alice znikła pod wodą. Tamtego zapachu też już nie czuł. Zniknął, jakby nigdy go nie było, jakby spłynął z wodą. Zostało tylko wspomnienie. Nie tyle wspomnienie o czymś, co się naprawdę wydarzyło, ile wrażenie, że coś było, minęło. Stał się kimś innym, kimś, kto wie, że mama już go nie kocha.


Zebrali się wcześnie, o siódmej. Patrik nie przyjął do wiadomości sprzeciwów.

– Wyobrażam sobie, że sprawca ma złożoną osobowość – powiedział, kończąc podsumowanie. – Cierpi na poważne zaburzenie psychiczne, a jednocześnie jest rozważny i zorganizowany. To niebezpieczna kombinacja.

– Przecież nie wiadomo, czy morderca Magnusa, autor listów i osobnik, który wdarł się do domu Kennetha, to jedna i ta sama osoba – zaoponował Martin.

– Zgadza się, ale też nic nie świadczy o tym, że tak nie jest. Proponuję na razie założyć, że między tymi sprawami jest jakiś związek. – Patrik przeciągnął ręką po twarzy. Źle spał, przez większą część nocy przewracał się z boku na bok i czuł się potwornie zmęczony. – Po zebraniu zadzwonię do Pedersena, zapytam, czy już ma wynik sekcji Magnusa Kjellnera.

– Przecież miało mu to zająć jeszcze parę dni – zauważyła Paula.

– Wiem, ale nie zaszkodzi ponaciskać. – Patrik wskazał na wiszącą na ścianie tablicę. – I tak straciliśmy mnóstwo czasu. Od zaginięcia Magnusa minęły trzy miesiące, a my dopiero teraz dowiadujemy się, że grożono jego kolegom.

Wszyscy spojrzeli na rząd zdjęć.

– Oto czwórka kolegów: Magnus Kjellner, Christian Thydell, Kenneth Bengtsson i Erik Lind. Jeden nie żyje, pozostali otrzymali listy z pogróżkami. Przypuszczamy, że napisała je kobieta. Niestety nie wiemy, czy Magnus też jakiś dostał. Jego żona nic o tym nie wie, więc prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy.

– Ale dlaczego właśnie ci czterej? – Paula patrzyła na zdjęcia, mrużąc oczy.

– Gdybyśmy to wiedzieli, znalibyśmy odpowiedź na pytanie, kto za tym stoi – stwierdził Patrik. – Anniko, udało ci się dowiedzieć czegoś ciekawego o ich przeszłości?

– Jeszcze nie. Jeśli chodzi o Kennetha Bengtssona – żadnych niespodzianek. Znalazłam natomiast sporo na temat Erika Linda, ale wszystko to jest nieistotne z naszego punktu widzenia. Chodzi głównie o ciemne interesy i inne takie rzeczy.

– Założę się, że ten cały Erik jest w to zamieszany – powiedział Mellberg. – Śliski typ. Chodzą różne słuchy o jego biznesach. W dodatku kobieciarz z niego. Trzeba mu się bliżej przyjrzeć. – Dotknął palcem końca nosa.

– Dlaczego w takim razie zamordowano Magnusa? – spytał Patrik.

Mellberg rzucił mu spojrzenie pełne złości.

– Nie znalazłam zbyt wiele na temat Christiana – dodała Annika, jakby nie słyszała. – Ale będę szukać dalej i dam znać, jak tylko coś znajdę.

– Nie zapominajcie, że on pierwszy zaczął dostawać listy. – Paula wpatrywała się w tablicę. – Już półtora roku temu. Dostał ich najwięcej. Ale dlaczego tamci też zostali w to wciągnięci, jeśli właściwym celem był tylko jeden z nich? Wydaje mi się, że coś ich łączy.

– Zgadzam się. Fakt, że Christian jako pierwszy znalazł się na celowniku tego kogoś, też musi coś znaczyć. – Patrik przetarł spocone czoło. W pokoju było duszno i gorąco. Powiedział do Anniki: – Skup się na Christianie.

– A ja uważam, że powinniśmy zwrócić uwagę na Linda – powiedział Mellberg i zwrócił się gniewnym tonem do Gösty: – Co o tym sądzisz, Flygare? Spośród tu obecnych my dwaj mamy największe doświadczenie. Czy nie należałoby poświęcić więcej uwagi Lindowi?

Gösta poruszył się niespokojnie. Przez całe lata służby w policji zawsze szedł po linii najmniejszego oporu. Przez chwilę walczył ze sobą, w końcu powiedział:

– Rozumiem, co masz na myśli, ale muszę przyznać rację Hedströmowi. W tej chwili najciekawszy wydaje się Christian Thydell.

– Trudno. Jeśli chcecie nadal tracić czasu, to proszę bardzo – powiedział Mellberg i podniósł się z obrażoną miną. – Mam coś lepszego do roboty, niż siedzieć tu i rzucać perły przed wieprze. – Wstał i opuścił pokój.

Mówiąc o czymś lepszym do roboty, prawdopodobnie miał na myśli porządną drzemkę. Patrik domyślał się i nie zamierzał mu przeszkadzać. Im dalej będzie się od nich trzymał, tym lepiej.

– A więc skupiasz się na Christianie – powiedział Patrik, patrząc na Annikę. – Jak myślisz, kiedy możesz coś dla mnie mieć?

– Myślę, że jutro będę mieć bliższe informacje o jego przeszłości.

– Świetnie. Niech Martin i Gösta jadą do Kennetha i spróbują dowiedzieć się więcej o wczorajszych wydarzeniach i listach. Może powinniśmy też jeszcze raz porozmawiać z Erikiem Lindem. Jak już powiedziałem, zaraz po ósmej zadzwonię do Pedersena. – Patrik rzucił okiem na zegarek. Dopiero wpół do ósmej. – Chciałbym, żebyśmy potem pojechali do Cii, dobrze, Paulo?

Skinęła głową.

– Powiedz, gdy będziesz gotów.

– Dobrze. Każdy wie, co ma do roboty.

Martin podniósł rękę.

– Słucham.

– Może powinniśmy się zastanowić nad ochroną dla Christiana i reszty?

– Też o tym myślałem, ale nie mamy ludzi, a podstawy są dość kruche, więc na razie poczekamy. Jeszcze coś?

Cisza.

– Okej, do roboty. – Znów wytarł spocone czoło. Następnym razem mimo zimna na dworze trzeba będzie otworzyć okno, żeby wpuścić tlen.

Kiedy wszyscy wyszli, Patrik przez chwilę wpatrywał się w tablicę. Czterech mężczyzn, czterech przyjaciół. Jeden nie żyje.

Co ich łączy?


Miała wrażenie, że stale chodzi koło niego na palcach. Nigdy nie było między nimi naprawdę dobrze, nawet na samym początku. Ciężko jej było to przyznać, ale dłużej nie mogła udawać. Christian nigdy się przed nią nie otworzył.

Mówił, co wypadało, robił, co należało, zalecał się i prawił komplementy. Nie wierzyła mu, ale nie chciała się do tego przyznać, bo nawet nie śmiała marzyć o kimś takim jak on. Z racji zawodu mógł się wydawać nieciekawy, nudny, ale zupełnie taki nie był. Przystojny, niedostępny, o spojrzeniu człowieka, który widział wszystko. Patrzył jej w oczy i sama dopowiadała sobie resztę. Nie kochał jej. Uświadomiła sobie, że zawsze to wiedziała. A mimo to oszukiwała się. Widziała, co chciała, zamykała oczy na to, co się nie zgadzało z jej wyobrażeniem o nim.

Nie wiedziała, co robić. Nie chciała go stracić. Choć nie odwzajemniał jej miłości, nadal go kochała i uznała, że to wystarczy. Byle tylko został. Z drugiej strony robiło jej się zimno na samą myśl o kochaniu go całe życie bez wzajemności.

Usiadła na łóżku i spojrzała na niego. Spał głębokim snem. Dotknęła jego włosów. Gęstych i ciemnych, z pasemkami siwizny.

Wczorajszy wieczór był nieprzyjemny, jak wiele innych. Nigdy nie wiedziała, kiedy i z jakiego powodu Christian znów wybuchnie. Wczoraj dzieci zachowywały się za głośno. Potem nie smakował mu obiad i odezwała się do niego niewłaściwym tonem. Dłużej tak nie może być. Trudne momenty, których w ciągu tych lat było niemało, zaczęły przeważać. Niedługo nie zostanie nic dobrego. Z prędkością światła mknęli w mrok. Sanna chciałaby krzyczeć, zatrzymać to, przerwać, żeby znów było normalnie.

Ale teraz rozumiała więcej. Podarował jej kawałek swojej przeszłości i choć historia sama w sobie była przerażająca, miała wrażenie, jakby dostała pięknie zapakowany prezent. Opowiedział jej o sobie, podzielił się czymś, czym nie dzielił się z nikim innym. Potrafiła to docenić.

Nie wiedziała jednak, co zrobić z tym wyznaniem. Chciałaby mu pomóc, porozmawiać, dowiedzieć się więcej. Nie pozwolił jej. Wczoraj próbowała pytać, ale wyszedł z domu, trzaskając drzwiami, aż zadzwoniły szyby. Nie wiedziała, kiedy wrócił. Około jedenastej zasnęła zapłakana, a gdy przed chwilą się obudziła, leżał obok niej. Dochodzi siódma. Powinien wstawać, jeśli idzie do pracy. Zerknęła na budzik. Nie był włączony. Obudzić go?

Siedziała na łóżku i zastanawiała się. Jego oczy poruszały się szybko pod powiekami. Dałaby wszystko, żeby się dowiedzieć, co mu się śni. Drżał lekko, na jego twarzy malowało się cierpienie. Z ociąganiem uniosła dłoń i lekko położyła na jego ramieniu. Będzie zły, jeśli się spóźni do pracy, bo nie obudziła go na czas. Ale jeśli ma wolne, będzie zły, że nie dała mu pospać. Chciałaby wiedzieć, co zrobić, żeby był zadowolony, może nawet szczęśliwy.

Drgnęła, słysząc dochodzący z dziecięcego pokoju głos Nilsa. Wołał ją, w jego głosie słychać było strach. Wstała, nasłuchując, czy jej się nie zdawało, czy głos Nilsa nie jest echem jej snów, w których dzieci stale wołały i czegoś od niej potrzebowały. Ale nie, znów zawołał.

– Mamo!

Czego on się boi? Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Narzuciła szlafrok i pobiegła do pokoju chłopców, tuż za ścianą. Nils siedział na łóżku i wielkimi oczami wpatrywał się w drzwi. Rozłożył ręce, wyglądał jak figurka Jezusa na krzyżu. Sanna była w szoku, jakby ją uderzono w brzuch. Patrzyła na rozczapierzone, drżące paluszki, na jego pierś, ulubioną piżamkę z misiem Bamse, już mocno spraną, z przetartymi zapięciami na rękawach. Zobaczyła coś czerwonego, ale nie potrafiła tego objąć rozumem. Podniosła wzrok na ścianę nad dzieckiem i z jej krtani wydobył się narastający krzyk:

– Christian! CHRISTIAN!


Miał wrażenie, że go piecze w płucach. Dziwne uczucie, zwłaszcza w tej mgle, w której tkwił od wczorajszego popołudnia, gdy wrócił do domu i znalazł martwą Lisbet. Gdy po spotkaniu z policjantami wrócił z biura, w domu było cicho i pusto. Już jej nie było, zabrali ją.

Zastanawiał się, czy nie powinien wyjechać. Wydawało mu się, że nie jest w stanie przekroczyć progu domu. Ale gdzie miałby się podziać? Nie miał do kogo pojechać. Zresztą czuł, jakby nadal tu była. Jej obecność widział w zawieszonych jej ręką obrazach na ścianach i firankach w oknach, w etykietkach, którymi opatrzyła mrożonki w zamrażarce, w stacji, na którą nastawiła radio w kuchni, i w dziwnym jedzeniu, którym zapełniła spiżarnię: truflowej oliwie, orkiszowych herbatnikach i niezwykłych marynatach. W rzeczach, które z taką przyjemnością znosiła do domu, choć nigdy nie używała. Ileż to razy droczył się z nią, podśmiewał się z jej wielkich planów gotowania na najwyższym poziomie. Zawsze kończyło się czymś znacznie skromniejszym. Bardzo chciałby podroczyć się z nią jeszcze raz.

Wydłużył krok. Erik powiedział mu, że dziś może nie przychodzić do pracy. Ale on potrzebował stałego rozkładu zajęć. Zresztą co miałby robić w domu? Gdy zadzwonił budzik, podniósł się z polówki stojącej obok jej pustego już łóżka. Z ulgą powitał ból w krzyżu, taki sam jak za życia Lisbet. Za godzinę będzie w biurze. Poranna przebieżka po lesie zabierała mu zawsze czterdzieści minut. Parę minut temu minął boisko do piłki nożnej, co oznaczało, że pokonał mniej więcej połowę drogi. Przyśpieszył. Pieczenie w płucach oznaczało, że zbliża się do granicy swoich możliwości, ale biegł dalej. Było dobrze. Ból w płucach częściowo wypierał ból z serca. Na tyle, żeby się nie skulił na ziemi i nie poddał żalowi.

Nie miał pojęcia, jak bez niej żyć. Jak żyć bez powietrza? Przecież to tak samo niemożliwe. Biegł coraz prędzej. Płatki latały mu przed oczami, miał zawężone pole widzenia. Patrzył w jeden punkt, w prześwit między gałęziami, przez który sączyło się światło zapowiadające dzień. Wciąż jednak najostrzej świeciło światło latarni.

Ścieżka się zwężała, podłoże było nierówne, pełne zagłębień i dziur. Gdzieniegdzie był jeszcze lód, ale Kenneth się nie przejmował. Znał trasę i nie patrzył pod nogi. Skierował wzrok na światło wstającego dnia.

W pierwszej chwili nie zorientował się, co się stało. Jakby nagle ktoś ustawił przed nim niewidzialną ścianę. Zawisł w pół kroku w powietrzu, potem runął w przód. Odruchowo podniósł ręce, żeby wyhamować upadek, uderzył dłońmi o ziemię i poczuł, jak ból przeszywa ramiona aż po barki. Po chwili poczuł inny ból, szczypiący i palący, tak silny, że nie mógł złapać tchu. Spojrzał na swoje ręce. Obie były pokryte grubą warstwą małych i większych kawałków przezroczystego szkła. Zabarwiły się krwią cieknącą ze skaleczeń. Nie poruszył się, wokół panowała kompletna cisza.

Usiadł i zahaczył o coś nogami. Spojrzał. Nogi również miał pokaleczone szkłem, przecięło spodnie. Spojrzał dalej i wtedy zobaczył sznurek.


Mogłabyś mi w końcu pomóc! – Erika aż się spociła. Ubierała Maję, a ona opierała się, jak mogła, od samego początku: począwszy od majtek, skończywszy na kombinezonie. Poczerwieniała i wrzeszczała ze złości, podczas gdy Erika próbowała jej włożyć rękawiczki.

– Na dworze jest zimno. Musisz włożyć rękawiczki – przekonywała, chociaż tego ranka nic do Mai nie docierało.

Chciało jej się płakać. Miała wyrzuty sumienia, że nakrzyczała na Maję, i chętnie by ją rozebrała, zostawiła w domu, a potem tuliła przez cały dzień. Ale wiedziała, że to niemożliwe. Nie miała siły sama zajmować się córką przez cały dzień. Poza tym jeśli dziś ulegnie, jutro będzie jeszcze gorzej. Jeśli Patrik ma tak co rano, to nic dziwnego, że jest przemęczony.

Wstała z wysiłkiem i nie wdając się w dalsze dyskusje, wzięła córeczkę za rękę i wyszła, ciągnąc ją za sobą. Rękawiczki włożyła do kieszeni. Może w przedszkolu pójdzie łatwiej, a może panie przedszkolanki mają większy dar przekonywania.

W połowie drogi do auta Maja zaparła się ze wszystkich sił.

– No chodź, nie mogę cię wziąć na ręce. – Erika pociągnęła mocniej. Skutek był taki, że Maja się przewróciła i rzewnie rozpłakała. Z oczu Eriki też popłynęły łzy. Pomyślała, że gdyby teraz ktoś je zobaczył, pewnie zadzwoniłby do opieki społecznej.

Przykucnęła, nie zważając na ucisk w brzuchu. Pomogła Mai wstać i powiedziała spokojnie:

– Przepraszam, że byłam dla ciebie niedobra. Przytulimy się?

Maja nie miała zwyczaju odrzucać takich propozycji. Tym razem jednak spojrzała na mamę z gniewem i rozpłakała się jeszcze głośniej. Brzmiało to jak buczek przeciwmgielny.

– No już, kochanie – uspokajała ją Erika, głaszcząc po policzku. Maja po chwili zaczęła się uspokajać. Gdy buczenie przeszło w łkanie, spróbowała jeszcze raz. – Może się jednak przytulisz do mamy?

Maja zawahała się. W końcu pozwoliła się objąć i wtuliła buzię w szyję mamy. Erika poczuła, że jest cała mokra od łez i kataru.

– Przepraszam, nie chciałam, żebyś się przewróciła. Boli gdzieś?

– Mhm. – Maja pociągnęła nosem i zrobiła żałosną minę.

– Podmuchać? – spytała Erika. Zazwyczaj pomagało.

Maja kiwnęła główką.

– Gdzie podmuchać? Gdzie boli?

Maja zastanowiła się, a potem wskazywała kolejne części ciała, wszystkie, które jej przyszły do głowy. Erika dmuchała ze wszystkich stron i strzepnęła śnieg z czerwonego kombinezonu.

– Wiesz, myślę, że w przedszkolu dzieci już na ciebie czekają – powiedziała i sięgnęła po kartę atutową: – Ture pewnie już przyszedł i dziwi się, że cię jeszcze nie ma.

Maja przestała pociągać nosem. Starszy o trzy miesiące Ture był jej wielką miłością. Energii miał tyle, że nikt nie mógł mu dorównać. W dodatku darzył Maję uczuciem, które w pełni odwzajemniała.

Erika wstrzymała oddech. Na buzi Mai pojawił się uśmiech. – Do Turego.

– Oj, tak – odparła Erika. – Jedziemy do Turego. Najlepiej szybko, bo pójdzie do pracy, wyjedzie za granicę na placówkę albo coś w tym rodzaju.

Maja spojrzała zdziwiona na Erikę, a Erika się roześmiała.

– Nie przejmuj się, mama opowiada jakieś głupstwa. Pośpieszmy się, jedziemy do Turego.

Загрузка...