Rano niełatwo było Dicksteinowi rozstać się z Suzą i wracać do roboty.
Kiedy o jedenastej siedział przy oknie w restauracji na Fulham Road, czekając, aż pojawi się Pierre Borg, wciąż był… jak by to powiedzieć… oszołomiony. W informacji na Heathrow zostawił dla Borga wiadomość, by zjawił się w kawiarni dokładnie naprzeciwko lokalu, w którym sam się znajdował. Odnosił wrażenie, iż uczucie oszołomienia długo jeszcze go nie opuści, może nawet nigdy.
Obudziwszy się o szóstej rano, doznał chwilowej paniki, nie mając pojęcia, gdzie jest. Potem na poduszce dostrzegł przy swej twarzy długą smagłą rękę Suzy, zwiniętej we śnie w kłębek jak zwierzątko; wówczas to napłynęły wspomnienia nocy i Dickstein z trudem mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Pomyślał, że nie powinien jej budzić, lecz nagle jego dłonie mimowolnie dotknęły ciała dziewczyny. Pod wpływem dotyku dziewczyna otworzyła oczy i zaczęli się radośnie kochać, uśmiechając się do siebie, a chwilami wybuchając głośnym śmiechem; w momencie spełnienia patrzyli sobie w oczy. Potem – półnadzy – wygłupiali się w kuchni, zaparzyli zbyt słabą kawę i przypalili grzanki. Dickstein pragnął zostać tu na zawsze.
Suza z okrzykiem zgrozy podniosła jego podkoszulek.
– Co to?
– Podkoszulek.
– Podkoszulek? Zabraniam ci nosić podkoszulki. Są staroświeckie, niehigieniczne i przeszkadzają w pieszczotach.
Miała tak przewrotną minę, że aż wybuchnął śmiechem.
– Dobra – powiedział. – Nie będę ich nosił.
– O to chodzi. – Otworzyła okno, a kiedy cisnęła podkoszulek na ulicę, Dickstein znów się roześmiał.
– A tobie – oświadczył – nie wolno nosić spodni.
– Niby dlaczego?
Teraz on z kolei posłał jej dwuznaczny uśmieszek.
– Przecież we wszystkich moich spodniach są rozporki.
– Co z tego? – odrzekł. – Nie ma pola manewru.
I tak dalej.
Zachowywali się, jakby właśnie wynaleźli seks. Jedyny smutniejszy moment nastąpił wówczas, gdy spojrzała na jego blizny i zapytała, jak się ich dorobił.
– Mieliśmy trzy wojny, odkąd przeniosłem się do Izraela – odparł. Była to prawda, ale nie cała.
– Dlaczego wyjechałeś do Izraela?
– Ze względu na bezpieczeństwo.
– Ależ tam nie ma mowy o bezpieczeństwie!
– Chodzi o bezpieczeństwo innego rodzaju. – Powiedział to, by ją zbyć, nie chcąc wdawać się w wyjaśnienia, lecz zaraz zmienił zdanie, bo zapragnął, by wiedziała o nim wszystko. – Musi być jakieś miejsce, gdzie nikt nie będzie mógł powiedzieć: “Jesteś inny, nie jesteś człowiekiem, jesteś Żydem”, gdzie nikt nie wybije mi okien ani z powodu mojego żydowskiego pochodzenia nie zrobi ze mnie królika doświadczalnego. Bo widzisz… – Wbijała weń to swoje jasne, szczere spojrzenie i Dickstein usiłował powiedzieć jej całą prawdę, bez jakichkolwiek przemilczeń czy upiększeń. – Bo widzisz, było mi zupełnie obojętne, czy wybierzemy Palestynę, Ugandę czy Manhattan – bylebym mógł powiedzieć: “To jest moje miejsce”, a potem walczyć o nie zębami i pazurami. Oto dlaczego nigdy nie próbowałem kwestionować moralnego aspektu działań tych, którzy rządzą Izraelem. Sprawiedliwość i zasada fair play nie mają tu nic do rzeczy. Po wojnie… cóż, twierdzenie, że fair play może odgrywać jakąkolwiek rolę w polityce światowej, wydawało mi się niesmacznym żartem. Nie staram się ciebie przekonać, że to postawa godna aprobaty, po prostu mówię, jak to wszystko postrzegam. W innych zaś skupiskach Żydów – w Nowym Jorku, Paryżu, Toronto – bez względu na to, jak dobrze im się tam żyje, jak bardzo są zasymilowani, nie wiadomo nigdy, czy taka sytuacja długo jeszcze potrwa ani kiedy nastąpi nowy kryzys, za który ich właśnie obarczy się odpowiedzialnością, bo tak będzie wygodniej. Wiem, że w Izraelu bez względu na to, co nastąpi, nie padnę ofiarą podobnej nagonki. Mając ten problem z głowy, możemy zajmować się tym wszystkim, co stanowi treść ludzkiego życia; a więc siać i zbierać plony, handlować, walczyć i umierać. Chyba dlatego tam wyjechałem… Może wtedy nie widziałem tych spraw równie jasno – w gruncie rzeczy nigdy dotąd nie próbowałem ująć tego w słowa – lecz tak to mniej więcej wyglądało.
Na chwilę zapadła cisza.
– Mój ojciec jest zdania, że dzisiejszy Izrael to państwo rasistowskie – powiedziała.
– Tak samo twierdzi nasza młodzież. Ma rację. Jeśli…
Patrzyła nań z wyczekiwaniem.
– Jeśli mielibyśmy dziecko, nie zostałoby uznane za Żyda. Byłoby obywatelem drugiej kategorii. Nie sądzę jednak, by podobna sytuacja mogła trwać wiecznie. W tej chwili fanatycy religijni mają w rządzie potężne wpływy, to nieuniknione, skoro syjonizm był ruchem religijnym. Ale to minie, gdy społeczeństwo dojrzeje. Już w tej chwili prawa rasowe uznaje się za kontrowersyjne. Walczymy z nimi, i w końcu wygramy.
Podeszła do niego i oparła głowę na jego ramieniu. W milczeniu tulili się do siebie. Wiedział, że nie obchodzi jej polityka wewnętrzna Izraela; Suzę poruszyła wzmianka o dziecku.
Kiedy tak to wszystko rozpamiętywał siedząc w restauracji, zrozumiał, że właśnie Suzy pragnął przez całe swoje życie, i zastanawiał się, co by zrobił, gdyby nie zechciała wyjechać z nim do Izraela. Z czego by zrezygnował, z Izraela czy z Suzy? Nie miał pojęcia.
Obserwował ulicę. Pogoda była typowo czerwcowa – panował chłód i nieustannie lało. W powodzi deszczu, rozpryskując kałuże, mknęły raz w jedną, raz w drugą stronę znajome czerwone autobusy i czarne taksówki. Własny kraj, kobieta – kto wie, może będzie miał jedno i drugie. Zasłużył sobie na to.
Przed kawiarnią po przeciwległej stronie ulicy zatrzymała się taksówka; Dickstein, nagle cały napięty, przywarł do szyby i próbował przeniknąć wzrokiem zasłonę deszczu. Rozpoznał masywną sylwetkę Pierre’a Borga, który ubrany w krótki płaszcz i filcowy kapelusz, wysiadł akurat z samochodu. Nieznany mu był natomiast drugi pasażer, który już wysiadł i płacił za kurs. Obaj mężczyźni weszli do kawiarni. Dickstein omiótł spojrzeniem ulicę.
Pięćdziesiąt metrów od kawiarni, na podwójnej żółtej linii, zatrzymał się szary jaguar Mark II. Po chwili cofnął się w boczną uliczkę i zaparkował za rogiem. Kierowca wysiadł i skierował się do kawiarni.
Dickstein wstał i pośpieszył do telefonu w hallu. Stąd nadal miał na widoku kawiarnię po drugiej stronie ulicy. Wykręcił jej numer.
– Tak?
– Chciałbym mówić z Billem.
– Z Billem? Nie znam takiego.
– Może jednak zechce pan go poprosić.
– Jasne. Hej, czy któryś z panów ma na imię Bill? – cisza. – Już podchodzi.
Po chwili Dickstein usłyszał głos Borga:
– Tak?
– Kim jest ten drugi?
– Szef placówki londyńskiej. Czy sądzisz, że możemy mu ufać?
Dickstein zignorował sarkazm.
– Któryś z was złapał ogona. Dwóch facetów w szarym jaguarze.
– Widzieliśmy ich.
– To ich zgubcie.
– Oczywiście. Posłuchaj, znasz to miasto… podsuń najlepszy sposób.
– Odeślij szefa placówki taryfą do ambasady. W ten sposób powinieneś pozbyć się jaguara. Odczekaj dziesięć minut, potem pojedź taksówką na… – Dickstein zawahał się, szukając w pamięci niezbyt odległej cichej uliczki -…na Redcliffe Street. Tam się spotkamy.
– W porządku.
Dickstein spojrzał na ulicę.
– Twój ogon właśnie wchodzi do kawiarni. – Odwiesił słuchawkę. Wrócił na swoje miejsce przy oknie i podjął obserwację. Towarzysz Borga wyszedł z kawiarni, otworzył parasol i stojąc na krawężniku, rozglądał się za taksówką. Albo ogon rozpoznał Borga na lotnisku, albo też z jakichś powodów śledził szefa placówki. Nie miało to zresztą znaczenia. Podjechała taksówka. Kiedy ruszyła, z przecznicy wytoczył się jaguar i podążył jej śladem. Dickstein opuścił restaurację i też złapał taksówkę. Pomyślał, że taksiarze nieźle zarabiają na szpiegach.
Polecił kierowcy wjechać w Redcliffe Street i czekać. Po dziesięciu minutach zjawiła się druga taksówka, z której wysiadł Borg.
– Proszę błysnąć światłami – rzekł Dickstein. – To ten facet, z którym mam się spotkać. – Borg skinieniem głowy potwierdził, że dostrzegł sygnał. Kiedy płacił za kurs, w uliczce zatrzymała się trzecia taksówka. Borg ją zauważył.
Ogon nie wysiadał i czekał na rozwój wydarzeń. Borg dostrzegł go i zaczął się oddalać od swojej taksówki. Na prośbę Dicksteina kierowca nie włączał więcej świateł. Kiedy Borg ich mijał, ogon wysiadł z auta, zapłacił za kurs i ruszył za Borgiem. Ten odczekał, aż odjedzie taksówka ogona, po czym zawrócił, podszedł do wozu Dicksteina i wsiadł do środka.
– Dobra, ruszamy – powiedział Dickstein. Odjechali, a ogon, stojąc na chodniku, gorączkowo rozglądał się za następną taksówką. Ulica należała do mało uczęszczanych, pewnie będzie musiał poczekać pięć albo i dziesięć minut.
– Sprytne – powiedział Borg.
– Banalne – odparł Dickstein.
– O co w tym wszystkim chodziło? – zapytał taksówkarz.
– Niech pan będzie spokojny – zapewnił Dickstein – jesteśmy tajnymi agentami.
Taksówkarz zachichotał.
– Dokąd teraz… do MI5?
– Do Muzeum Nauki.
Dickstein rozparł się wygodnie i popatrzył z uśmiechem na Borga.
– No i co tam, do cholery, u ciebie nowego, parszywy staruchu?
– A ty co się tak cieszysz, jakby ci kto w kieszeń narobił? – odburknął zasępiony Borg.
Poza tą wymianą zdań nie odezwali się już do siebie ani słowem.
Dickstein uświadomił sobie nagle, że nie przygotował się należycie do tego spotkania. Powinien zawczasu ustalić, co i w jaki sposób pragnie od Borga uzyskać. Czego naprawdę chcę, zastanawiał się w duchu. Odpowiedź, która napłynęła gdzieś z najgłębszych zakamarków mózgu, poraziła Dicksteina jak cios. Chcę dać Izraelowi bombę… a potem wracać do domu.
Odwrócił twarz od Borga. Krople deszczu spływały po szybie samochodu niczym łzy. Ucieszył się nagle, że w obecności taksówkarza nie mogą rozmawiać. Na chodniku trzech kompletnie przemoczonych hipisów bez płaszczy rozkoszowało się deszczem, wystawiając pod jego strugi twarze i dłonie. Gdybym zdołał tego dokonać, gdybym zdołał doprowadzić tę misję do końca, mógłbym odpocząć.
Ta myśl sprawiła, że poczuł niewypowiedziane szczęście. Spojrzał na Borga i uśmiechnął się radośnie. Borg odwrócił twarz do okna.
Dojechali do muzeum i weszli do środka. Stanęli przed zrekonstruowanym dinozaurem.
– Myślę o zdjęciu cię z tej roboty – powiedział Borg.
Dickstein przytaknął i usiłując opanować niepokój gorączkowo myślał. Hasan zapewne wysyła meldunki do Kairu, a człowiek Borga w Kairze zdobywa te raporty i przekazuje do Tel-Awiwu.
– Stwierdziłem, że jestem spalony – oznajmił Dickstein.
– Wiem o tym już od kilku tygodni. Ty też byś wiedział, gdybyś utrzymywał stały kontakt.
– Gdybym utrzymywał stały kontakt, wpadałbym znacznie częściej. – Borg mruknął coś i ruszył przed siebie. Wyjął cygaro, kiedy jednak Dickstein ostrzegł go, że tu nie wolno palić, schował je z powrotem.
– Wpadka nie ma najmniejszego znaczenia – stwierdził Dickstein. – Zaliczyłem to ładnych parę razy. Ważne tylko, ile wiedzą.
– Zostałeś wystawiony przez Hasana, który znał cię z dawnych czasów. Teraz pracuje dla Rosjan.
– Ale co oni wiedzą?
– Że byłeś w Luksemburgu i we Francji.
– To niewiele.
– Zgadzam się, że niewiele. Ja też wiem, że byłeś w Luksemburgu i we Francji, a nie mam pojęcia, co tam robiłeś.
– Więc mnie zostawisz – powiedział Dickstein, patrząc twardo na Borga.
– To zależy. Co tam robiłeś?
– Cóż. – Dickstein wciąż wpatrywał się uparcie w Borga, który zaczynał czuć się nieswojo; nie mogąc palić, nie wiedział, co z rękoma. Jasne światła gablotek podkreślały bezlitośnie jego niezdrową cerę – miał ponurą twarz, przywodzącą na myśl żwirowany parking. Dickstein musiał bardzo uważać, żeby nie powiedzieć za dużo; dość, żeby stworzyć wrażenie, iż osiągnął już bardzo wiele, nie tyle jednak, aby Borg uznał, że realizację planu Dicksteina może powierzyć komuś innemu… – Namierzyłem ładunek uranu, który moglibyśmy zwinąć – zaczął. – W listopadzie zostanie przewieziony statkiem z Antwerpii do Genui. Zamierzam porwać ten statek.
– O cholera! – Śmiałość pomysłu zdawała się wprawiać Borga zarazem w zachwyt jak i w przerażenie. – Jak, do diabła, zamierzasz utrzymać to w tajemnicy?
– Pracuję nad tym. – Dickstein postanowił rzucić Borgowi jeszcze jeden apetyczny kąsek. – Muszę wpaść do londyńskiego biuru Lloyda. Spróbuję sprawdzić, czy zbudowano jeszcze jeden taki sam statek, mówiono mi, że statki buduje się seriami, po kilka. Jeśli zdołam kupić identyczny, będę mógł go zamienić gdzieś na środku Morza Śródziemnego.
Borg dwukrotnie przeciągnął dłonią po krótko ostrzyżonej czuprynie, po czym szarpnął się za ucho.
– Nie rozumiem, jak…
– Szczegóły muszę jeszcze dopracować, ale jestem pewien, że to jedyny sposób przeprowadzenia operacji w tajemnicy.
– No to bierz się do roboty i dopracuj szczegóły.
– Ale przecież chcesz mnie zdjąć.
– Taa… – Borg niezdecydowanie pokręcił głową. – Jeśli zastąpię cię doświadczonym pracownikiem, mogą go również wyśledzić.
– Natomiast ktoś nie znany nie będzie miał doświadczenia.
– A poza tym naprawdę nie jestem pewien, czy ktokolwiek prócz ciebie, doświadczony czy nie, może wykręcić taki numer. No i jest jeszcze coś, o czym nie wiesz.
Zatrzymali się przed modelem reaktora atomowego.
– Dostaliśmy meldunek z Kattary. Pomagają im teraz Rosjanie. Musimy się śpieszyć, Dickstein. Nie mogę pozwolić sobie na zwłokę, a każda zmiana planu ją powoduje.
– Czy urządza cię koniec listopada?
– Ledwo, ledwo – odparł po namyśle Borg. Zdawało się, że już podjął decyzję. – No, dobra, zostajesz. Będziesz musiał rozpocząć działania dezorientujące.
Dickstein uśmiechnął się szeroko i poklepał Borga po plecach.
– Dobry z ciebie kumpel, Pierre. Nie truj się już, wykołuję ich na sto dwa.
– Właściwie co się z tobą dzieje? – zapytał zasępiony nagle Borg. – Bez przerwy się uśmiechasz.
– Cieszę się z naszego spotkania. Twoja twarz upaja jak szampan, a twoja pogoda ducha jest po prostu zaraźliwa. Kiedy się śmiejesz, Pierre, śmieje się wraz z tobą cały świat.
– Odbiło ci, kutasie.
Pierre Borg był wulgarny, gruboskórny, złośliwy i nudny, nie był jednak głupi. Może to skurwysyn – mawiano o nim – ale mądry skurwysyn.
Kiedy się rozstawali, Borg miał już całkowitą pewność, że w życiu Nata Dicksteina nastąpiła jakaś ważna zmiana. Rozmyślał o tym, wracając pieszo do ambasady izraelskiej przy Palace Green 2 przy Kensington. W ciągu dwudziestu lat, które upłynęły od ich pierwszego spotkania, Dickstein prawie się nie zmieniał. Rzadko ujawniał swą prawdziwą siłę; zawsze cichy i milczący, wyglądał jak wylany z pracy urzędnik bankowy i na ogół – z wyjątkiem nieczęstych przebłysków nader cynicznego poczucia humoru – był rozgoryczony. Aż do dziś.
Zrazu był taki jak zawsze – niemal obraźliwie lakoniczny. Pod koniec jednak rozpyskował się niczym londyński łobuziak z hollywoodzkiego filmu.
Borg musi się dowiedzieć dlaczego.
Jeśli chodzi o swoich agentów, skłonny był tolerować wiele. Skoro tylko byli naprawdę kompetentni, mogli sobie pozwolić na neurotyczne, agresywne wyskoki, sadyzm lub niesubordynację – musiał jedynie o tym wiedzieć. Potrafił przymknąć oko na ich słabości, nie mógł jednak pozwolić, by w grę wchodziły czynniki nie znane. Dopóki nie pozna przyczyn zmiany w zachowaniu Dicksteina, nie będzie pewien, do jakiego stopnia ma na niego wpływ. Ot i wszystko. Bo w zasadzie nie był przeciwny przypływom dobrego samopoczucia u swoich agentów.
Widział już gmach ambasady. Postanowił poddać Dicksteina obserwacji, do czego będą potrzebne dwa wozy i trzy zespoły agentów, zmieniających się co osiem godzin. Szef londyńskiej placówki zacznie oczywiście zrzędzić. Do diabła z nim!
Konieczność ustalenia przyczyn zmiany nastroju Dicksteina była zaledwie pierwszym z powodów, dla których Borg uznał, że go nie wycofa. Drugi miał większą wagę. Dickstein opracował plan jedynie częściowo i może okazać się, że ktoś inny nie zdoła doprowadzić go do końca. Będzie mógł jednak przejąć pałeczkę, skoro tylko Dickstein dopracuje szczegóły. Borg postanowił go zdjąć przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dickstein będzie wściekły, uzna, że został wyrolowany. Nie szkodzi, do diabła z Dicksteinem.
Major Piotr Aleksiejewicz Tyrin nie przepadał w gruncie rzeczy za Rostowem. Nie lubił żadnego ze swych przełożonych; jego zdaniem, tylko gnida mogła w KGB awansować powyżej majora. Mimo to żywił dla swego inteligentnego i życzliwego szefa rodzaj sympatii przemieszanej z podziwem. Tyrin odznaczał się sporymi umiejętnościami, szczególnie w dziedzinie elektroniki, nie potrafił jednak kierować ludźmi. Stopień majora zawdzięczał tylko przynależności do odnoszącej niebywałe sukcesy grupy Rostowa.
– Abba Allon. Wylot High Street. Pięćdziesiąt dwa czy dziewiątka? Gdzie jesteś, pięćdziesiąt dwa?
– Tu pięćdziesiąt dwa. Jesteśmy w pobliżu. Przejmujemy go. Jak wygląda?
– Płaszcz przeciwdeszczowy z plastiku, zielony kapelusz, wąsy.
Na przyjaciela Rostow nie bardzo się nadawał, trudno było sobie jednak wyobrazić gorszego przeciwnika. Przekonał się o tym pułkownik Pietrow z Londynu. Usiłował przystopować Rostowa, aż tu ku swemu olbrzymiemu zaskoczeniu w środku nocy odebrał telefon od samego przewodniczącego KGB, Jurija Andropowa. Według ludzi z ambasady, wyglądał po tej rozmowie jak upiór. Odtąd Rostow robił, co chciał: kiedy kichnął, pięciu agentów gnało co sił w nogach po chusteczki higieniczne.
– Dobra, to Ruth Davisson, idzie… w kierunku północnym.
– Tu dziewiętnastka, możemy ją przejąć…
– Spokojnie, dziewiętnastka. Fałszywy alarm. To tylko podobna do niej sekretarka.
Rostow zaanektował wszystkich najlepszych wywiadowców Pietrowa, prawdziwych artystów w swoim fachu, i większość jego samochodów. Teren wokół ambasady izraelskiej w Londynie zaroił się od agentów – ktoś nawet powiedział, że więcej tu czerwonych, niż w klinice na Kremlu – niełatwo ich było jednak zidentyfikować. Używali samochodów osobowych, furgonetek, taksówek, ciężarówek, a jeden z pojazdów przypominał do złudzenia nie oznakowany autobus stołecznej policji. Inni kryli się w budynkach publicznych, a jeszcze inni przemierzali piechotą ulice i alejki parku. Jeden zapędził się nawet do ambasady, gdzie w koszmarnej, łamanej angielszczyźnie dopytywał się o warunki emigracji do Izraela.
Położenie ambasady idealnie sprzyjało podobnym akcjom. Budynek stał w małym dyplomatycznym getcie na skraju Kensingon Gardens. Tak wiele pięknych starych domów należało tu do przedstawicielstw zagranicznych, że cały teren znany był jako Zaułek Ambasad. Nie opodal, w Kensington Palace Gardens, miała także swoją siedzibę ambasada radziecka. Kilka ulic tworzyło obszar zamknięty i wszyscy przybysze z zewnątrz musieli opowiadać się policjantowi.
– Dziewiętnastka, tym razem to Ruth Davisson… słyszysz, dziewiętnastka?
– Tu dziewiętnastka, słyszę.
– Jesteście wciąż od strony północnej?
– Tak. I wiemy, jak wygląda Davisson.
W gruncie rzeczy tylko jeden człowiek z całej ekipy widział drzwi ambasady Izraela – był nim Rostow, który siedząc na dwudziestym piętrze hotelu, z odległości pól mili prowadził obserwację przez zamontowaną na trójnogu potężną zeissowską lornetę. Dobry widok na Zaułek Ambasad miało się z kilku wysokich budynków w West Endzie, jednak za wynajęcie pewnych apartamentów w niektórych hotelach żądano nieprzyzwoicie wysokich cen, jako że – wedle pogłosek – można z nich było zajrzeć na dziedziniec sąsiadującego z Zaułkiem pałacu, który zamieszkiwała księżniczka Małgorzata i któremu zawdzięczały nazwę Kensington Palace Gardens i Palace Green.
W jednym z takich apartamentów zainstalował się Rostow, wyposażony nie tylko w lornetę, lecz również w radiostację. Każda z jego lotnych brygad dysponowała walkie-talkie. Rostow porozumiewał się ze swoimi ludźmi po rosyjsku, mówił bardzo szybko i używał wielu mylących zakodowanych haseł, częstotliwość zaś, na której nadawał i odbierał, zmieniała się co pięć minut, zgodnie z programem komputerowym wbudowanym w każde z urządzeń. Mój system – pomyślał Tyrin, będący jego twórcą – działa doskonale, wyjąwszy fakt, iż raz w czasie całego cyklu wszyscy odbierali przez pięć minut pierwszy program BBC.
– Ósemka, przenieś się na stronę północną.
– Zrozumiałem.
Gdyby Izraelczycy rezydowali w Belgravii, dzielnicy bardziej zasiedziałych ambasad, zadanie Rostowa byłoby trudniejsze. Brakowało tam sklepów, kawiarni i budynków publicznych, w których mogliby zniknąć agenci; ponieważ zaś cały kwartał był spokojny, zamożny i naszpikowany ambasadorami, policja zwracała szczególną uwagę na wszelkie podejrzane działania. Każda ze standardowych sztuczek wywiadowczych – furgonetka monterów telefonicznych, ekipa drogowa z pasiastym namiotem – w ciągu kilku minut ściągnęłaby całą gromadę bobbies. Tu sprawy miały się zupełnie inaczej: małą oazę Zaułka Ambasad otaczał Kensington, wielka dzielnica handlowa z czterema muzeami i mnóstwem rozmaitych uczelni.
Tyrin siedział w pubie przy Kensington Church Street. Dowiedział się od rezydujących w Londynie funkcjonariuszy KGB, że bywalcami tego lokalu są detektywi z Wydziału Specjalnego Scotland Yardu, pod którą to eufemistyczną nazwą kryje się po prostu policja polityczna. I prawdopodobnie jej właśnie funkcjonariuszami byli popijający szkocką przy barze czterej dość młodzi ludzie w eleganckich garniturach. Nie znali Tyrina, gdyby jednak nawet tak było, nie okazaliby mu większego zainteresowania. W gruncie rzeczy, jeśliby podszedł teraz do nich i oznajmił: “A tak przy okazji, KGB śledzi w tej chwili każdego Izraelczyka, który przebywa służbowo w Londynie”, odparliby zapewne: “Co? Znowu?”, i zamówili następną kolejkę.
Tyrin był zresztą świadom, że nie należy do ludzi zwracających na siebie uwagę. Niski i okrągławy, miał wielki nos i pokrytą popękanymi żyłkami twarz pijaka. Ubrany był w szary prochowiec i zielony sweter. Deszcz sprawił, że na jego czarnych flanelowych spodniach nie zachował się nawet ślad kantów. Siedział w kącie nad kuflem piwa i torebką frytek. Ukryty w kieszonce koszuli nadajnik, połączony cieniutkim przewodem cielistego koloru z mikrofonem w lewym uchu, wyglądał jak aparat słuchowy. Tyrin siedział lewym bokiem do ściany. Kontaktował się z Rostowem w ten sposób, że udając, iż szuka czegoś w wewnętrznej kieszeni płaszcza, odwracał twarz od sali i szeptał do dziurkowanego krążka w górnej części nadajnika.
Kiedy obserwował pijących whisky detektywów, przyszło mu na myśl, że Wydział Specjalny przeznacza dla swych ludzi znacznie większe sumy na wydatki niż jego rosyjski odpowiednik: Tyrinowi zezwalano na zamówienie zaledwie jednego dużego piwa na godzinę, za frytki natomiast płacił z własnej kieszeni. W swoim czasie działającym w Anglii agentom wolno było zamawiać tylko małe piwo, dopóki nie zdołano przekonać facetów z księgowości, że w wielu pubach gość popijający beczkowe piwo szklaneczkami jest taką samą osobliwością, jak Rosjanin, który sączy gorzałkę łyk po łyku, zamiast opróżnić stakan jednym haustem.
– Trzynastka, przyjmijcie zielone volvo, dwóch mężczyzn, High Street.
– Zrozumiano.
– I jednego pieszego… To chyba Jigael Meier… Dwudziestka?
Dwudziestką był Tyrin. Przywarł niemal twarzą do ramienia i powiedział:
– Tak. Opiszcie go.
– Wysoki, siwy, ma parasol, w płaszczu z paskiem, brama od High Street.
– Ruszam – oznajmił Tyrin. Dopił piwo i wyszedł z pubu. Lało. Z kieszeni płaszcza Tyrin wyjął składany parasol, po czym go otworzył. Na mokrych chodnikach tłoczno było od ludzi robiących zakupy. Pod światłami wypatrzył zielone volvo i, trzy samochody za nim, trzynastkę w austinie.
– Jeszcze jeden wóz. Piątka, ten jest twój. Granatowy volkswagen garbus.
– Przyjąłem.
Tyrin dotarł do Palace Gate, omiótł spojrzeniem Palace Avenue, a gdy dostrzegł odpowiadającego opisowi mężczyznę, który szedł w jego stronę, pomaszerował bez zatrzymywania się dalej. Kiedy ocenił, że tamten zdążył dotrzeć do ulicy, przystanął na krawężniku, jakby miał zamiar przejść na drugą stronę, po czym rozejrzał się na boki. Cel wyłonił się z Palace Avenue i, oddalając się od Tyrina, ruszył na zachód. Tyrin ruszył za nim.
Na High Street śledzenie ułatwiały tłumy. Potem skręcili na południe, w labirynt bocznych uliczek, i Tyrin zaczął się trochę denerwować; Izraelczyk jednak zdawał się nie brać pod uwagę faktu, że może być śledzony. Jego wysoka, przygarbiona pod parasolem sylwetka parła po prostu szybko naprzód – byle dotrzeć na miejsce.
Nie musiał iść daleko. Wszedł do nowoczesnego hoteliku parę kroków od Cromwell Road. Tyrin mijając wejście zerknął przez szklane drzwi i dostrzegł, że śledzony wchodzi do budki telefonicznej w hallu. Uszedłszy jeszcze kilka metrów, Tyrin minął zielone volvo i doszedł do wniosku, że jego cel i faceci w VOLVO obstawiają hotel.
Przeciął ulicę i na wypadek, gdyby cel wyszedł niespodziewanie, ruszył drugą stroną w przeciwnym kierunku. Wypatrywał zielonego garbusa i mimo że go nie dostrzegł, pewien był, iż jest gdzieś w pobliżu.
– Tu dwudziestka – odezwał się do mikrofonu w kieszeni koszuli. – Meier i zielone volvo obstawiają hotel “Jacobean”.
– Potwierdzam, dwudziestka. Piątka i trzynastka obserwują ich wozy. Gdzie Meier?
– W hallu. – Rozejrzawszy się Tyrin zauważył austina, który śledził zielone volvo.
– Zostań z nim.
– Zrozumiano. – Tyrin musiał teraz podjąć trudną decyzję. Jeżeli wejdzie do hotelu głównym wejściem, Meier może go zauważyć, jeśli natomiast zacznie szukać drzwi od zaplecza, obiekt zdoła tymczasem wyjść.
Zdecydował się zaryzykować i wejść od tyłu, zakładając, że dysponuje wsparciem w postaci dwóch samochodów, które w najgorszym razie przez chwilę go zastąpią. Wzdłuż bocznej ściany hotelu biegła wąska alejka dla samochodów dostawczych. Tyrin poszedł nią i na końcu znalazł nie zaryglowane drzwi, prowadzące na schody przeciwpożarowe: wsunął się do środka i stwierdził, że stoi na betonowych stopniach. Kiedy znalazł się na górze, zamknął parasol i wsunął go do kieszeni płaszcza. Płaszcz zdjął i, złożywszy go w kostkę, położył na półpiętrze, skąd mógł go szybko zabrać, gdyby został zmuszony do nagłego odwrotu. Na pierwszym piętrze wsiadł do windy i zjechał do hallu. W samym swetrze i spodniach wyglądał jak jeden z gości hotelowych.
Izraelczyk wciąż tkwił w budce telefonicznej.
Tyrin podszedł do przeszklonych drzwi i wyjrzał na zewnątrz, po czym zerknął na zegarek i zajął miejsce w hallu – sprawiał wrażenie, jakby na kogoś czekał. Nic nie wskazywało na to, że dopisze mu dzisiaj szczęście. Celem całej akcji było odnalezienie Nata Dicksteina. Wiedziano, że przebywa w Anglii, i żywiono nadzieję, że spotka się z którymś z rezydentów. Rosjanie śledzili ich zatem po to, by w chwili spotkania pochwycić trop Dicksteina. Izraelczykom z hotelu i jego okolic najwyraźniej jednak nie chodziło o spotkanie. Obstawiali kogoś z oczywistym zamiarem ruszenia jego śladem, gdy tylko ów ktoś – a mało prawdopodobne, by był nim ich własny agent – się pojawi. Tyrin mógł tylko mieć nadzieję, że to, co naprawdę robią, okaże się przynajmniej interesujące.
Zauważył, że jego obiekt wychodzi z budki telefonicznej i zmierza w stronę baru. Zastanawiał się, czy można stamtąd obserwować hall. Okazało się, że nie, bo kilka minut później obiekt wrócił ze szklanką w dłoni i usiadłszy naprzeciwko zagłębił się w gazecie.
Nie zdążył wypić piwa.
Drzwi windy otworzyły się z sykiem i w hallu stanął Nat Dickstein.
Tyrin był tak zaskoczony, że popełnił błąd i przez kilka sekund wbijał weń tępe spojrzenie. Dickstein to dostrzegł i grzecznie skinął głową. Tyrin uśmiechnął się blado i spojrzał na zegarek. Miał nadzieję, choć w gruncie rzeczy wcale w to nie wierzył, że Dickstein może poczytać jego fatalną wpadkę za dowód, iż wcale nie jest agentem.
Nie było jednak czasu na dłuższe refleksje. Dickstein szybko, sprężystym krokiem podszedł do lady recepcji, rzucił klucz i wymaszerował na ulicę. Meier odłożył gazetę i ruszył jego śladem. Gdy szklane drzwi zamknęły się za plecami ogona, Tyrin również podniósł się z miejsca. Jestem agentem śledzącym agenta, który też śledzi agenta, pomyślał. Cóż, przynajmniej zapewniamy sobie nawzajem robotę.
Wsiadł do windy i wcisnął guzik pierwszego piętra.
– Tu dwudziestka – rzucił do mikrofonu – mam Pirata.
Nie otrzymał jednak odpowiedzi – fale radiowe nie przenikały przez ściany budynku. Wyskoczył z windy i zbiegł schodami pożarowymi, chwytając po drodze płaszcz z półpiętra. Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, znowu spróbował nawiązać łączność.
– Tu dwudziestka. Mam Pirata.
– W porządku, dwudziestka. Trzynastka też go ma. Tyrin spostrzegł, że obiekt przecina Cromwell Road.
– Idę za Meierem – powiedział do mikrofonu.
– Uwaga, piątka i dwudziestka. Przerwać działanie. Zrozumieliście?… Piątka?
– Tak jest.
– Dwudziestka?
– Zrozumiałem – potwierdził Tyrin, po czym przystanął na rogu, patrząc jak Dickstein i Meier oddalają się w stronę Chelsea i giną mu z oczu.
– Dwudziestka, wracaj do hotelu. Dowiedz się, jaki ma numer pokoju. Weź pokój gdzieś obok. Później porozum się ze mną telefonicznie.
– Zrozumiałem. – Tyrin zawrócił, powtarzając w myślach swoją śpiewkę: “Przepraszam, ten facet, który przed chwilą wyszedł, no, taki niski, w okularach… chyba go skądś znam, wsiadł do taksówki, zanim zdążyłem go dogonić… ma na imię John, ale wołaliśmy na niego Jack, który pokój?…”. W końcu okazało się to wszystko niepotrzebne. Klucz Dicksteina wciąż leżał na ladzie. Tyrin zapamiętał numer.
Zbliżył się recepcjonista.
– Czym mogę służyć?
– Poproszę o pokój – odrzekł Tyrin.
Pocałował ją i czuł się przy tym jak człowiek, którego przez cały dzień dręczyło pragnienie. Smakował aromat jej skóry i lekkie drgnienia warg. Dotknął jej twarzy i powiedział:
– Tego właśnie mi potrzeba.
Patrzyli sobie w oczy i zobaczyli wszystko to, co było prawdziwe między nimi. Mogę zrobić, co tylko zechcę, pomyślał – i ta myśl wciąż na nowo przebiegała przez jego duszę niby magiczne zaklęcie. Pożądliwie dotknął jej ciała. Stali twarzą w twarz w niebiesko-żółtej kuchence, patrzyli na siebie, a on delikatnie muskał jego najtajniejsze zakątki. Rozchyliła usta i poczuł na twarzy jej przyśpieszony, gorący oddech; głęboko wciągnął go w płuca, jak gdyby pragnął się napić powietrza, którym oddycha ona. Nie tylko ja, ale każde z nas może zrobić wszystko, co zechce, pomyślał – ona zaś, jak gdyby czytając w jego myślach, rozpięła mu na piersiach koszulę, pochyliła głowę i chwyciwszy w zęby jedną z sutek, zaczęła ssać. Głęboko odetchnął, czując nagłą, zdumiewającą rozkosz. Delikatnie ujął w dłonie jej głowę, i aby zwiększyć siłę doznania, poruszał nią z lekka w przód i w tył. Wszystko, co zechcę, pomyślał. Potem podciągnął jej spódnicę i sycił oczy widokiem białych majteczek, opinających biodra i kontrastujących ze smagłą skórą długich nóg. Prawą dłonią głaskał twarz Suzy, ściskał jej ramię, ważył piersi; lewa ręka powędrowała w górę biodra, wsunęła się pod majtki i między uda; i to wszystko było tak cudowne, tak wspaniałe, że żałował, iż nie ma czterech, co tam! – sześciu dłoni, aby jej nimi dotykać. Potem nagle zapragnął zobaczyć jej twarz, ujął więc Suzę za ramiona i wyprostował, mówiąc, że chce na nią patrzeć.
Do jej oczu napłynęły łzy, wiedział, że nie jest to oznaka smutku, lecz najwyższej rozkoszy. Znów patrzyli sobie w oczy i tym razem zamiast prawdy ujrzeli dziką namiętność, która zalewała ich jak rzeka, jak powódź. Potem ukląkł u jej stóp niczym suplikant. Najpierw przywarł twarzą do ud, czując przez materiał żar jej ciała. Później oburącz sięgnął pod spódnicę, odnalazł gumkę rajstop i zsunął je powoli, przytrzymując czubki pantofli, aby mogła je zdjąć. Podniósł się z klęczek. Wciąż stali w tym samym miejscu, w którym pocałował ją zaraz po wejściu. I na stojąco zaczęli się kochać. Obserwował jej twarz: oczy patrzyły spokojnie spod półprzymkniętych powiek. Chciał to robić powoli i długo, jego ciało okazało się jednak niecierpliwe.
Wchodził w nią coraz mocniej i szybciej. Poczuł, że traci równowagę, otoczył więc Suzę ramionami, dźwignął o cal z podłogi i nie wychodząc z niej postąpił dwa kroki do przodu, aż dotknęła plecami ściany. Nagłym szarpnięciem wyciągnęła mu koszulę zza paska i wbiła palce w twarde mięśnie pleców. Splótł dłonie pod jej pośladkami i uniósł Suzę w powietrzu, ona zaś otoczyła nogami jego biodra i skrzyżowała mu stopy na plecach, dzięki czemu, co wydawało się niewiarygodne, zdołał w nią wejść jeszcze głębiej. Czuł się jak nakręcany mechanizm zegarowy i wszystko, co robiła Suza – nawet wyraz jej twarzy – naciągało sprężynę jeszcze mocniej. Widział ją przez mgiełkę żądzy. W jej oczach pojawiło się coś na kształt paniki, zwierzęcego lęku, i to dopełniło miary. Poczuł, że bliski jest spełnienia, że ta cudowna chwila zaraz nastąpi; chciał podzielić się tym z Suzą, więc wyszeptał: – Suza, już. – Ja też – odparła i wbiła mu paznokcie głęboko w plecy, po czym przejechała nimi gwałtownie w dół; miał wrażenie, jakby przez jego ciało przebiegł prąd i zaraz nastąpiła gwałtowna eksplozja. Eksplodowała też Suza – zobaczył, że otwiera usta, szeroko, coraz szerzej, wciąga w nie powietrze, a kiedy wspólnym spazmem rozkoszy sięgnął szczytu – wydała z siebie krzyk.
– My śledzimy Izraelczyków, a Izraelczycy śledzą Dicksteina; wystarczy więc, że Dickstein zacznie śledzić nas, a będziemy mogli kręcić się w kółko przez cały dzień – powiedział Rostow. Szedł korytarzem hotelowym, mając u bogu Tyrina, który przebierał szybko pulchnymi nóżkami, żeby nie zostać w tyle.
– Zastanawiałem się, jaka konkretnie myśl wam przyświecała, kiedyście kazali zaniechać śledzenia Dicksteina? – zapytał Tyrin.
– To przecież oczywiste – stwierdził z irytacją Rostow; zaraz jednak przypomniał sobie, że lojalność Tyrina jest czymś bardzo cennym i postanowił wyjaśnić sprawę. – W ciągu ostatnich kilku tygodni Dickstein był pod intensywną obserwacją. Za każdym razem dostrzegał naszą obecność i za każdym razem nas gubił. Otóż, zainteresowanie facetem, który siedzi w branży tak długo jak Dickstein, jest nieuniknione. W sytuacji jednak, kiedy taki facet wykonuje konkretne zadanie, może się zdarzyć, że przekaże robotę komuś innemu, jeśli wyczuje, że jest śledzony, a my nie będziemy wiedzieli komu. Zbyt często informacja uzyskana metodą śledzenia przeciwnika traci wagę, gdy przeciwnik połapie się, że jest śledzony, i wyciągnie stąd wniosek, że zdobyliśmy daną informację. A w ten sposób – to znaczy rezygnując ze śledzenia, jak dzisiaj – wiemy, gdzie jest, choć on nie wie, że o tym wiemy.
– Rozumiem – odparł Tyrin.
– Wyczai tych Izraelczyków błyskawicznie – dodał Rostow.
– Musi być teraz superczujny.
– Jak sądzicie, dlaczego śledzą jednego ze swoich?
– Naprawdę nie rozumiem – zastanawiał się głośno Rostow. – Jestem pewien, że dziś rano Dickstein spotkał się z Borgiem… co wyjaśniałoby, dlaczego Borg zgubił ogona dzięki temu numerowi z taksówkami. Możliwe, że Borg zdjął Dicksteina z roboty i teraz po prostu sprawdza, czy Dickstein naprawdę się wycofał i nie próbuje jej ciągnąć dalej. – Zniechęcony pokręcił głową. – To mnie jednak nie przekonuje. Istnieje jeszcze taka możliwość, że Borg stracił do Dicksteina zaufanie, ale to również uważam za mało prawdopodobne. Teraz ostrożnie.
Byli przy drzwiach pokoju Dicksteina. Tyrin wyjął małą, silną latarkę i oświetlił framugę drzwi.
– Żadnych sztuczek – powiedział.
Rostow skinął głową i czekał. To była domena Tyrina. Pucołowaty niski agent był, zdaniem Rostowa, najlepszym specjalistą z wydziału technicznego KGB. Patrzył, jak Tyrin wyjmuje z kieszeni wytrych, jeden z ogromnej kolekcji, jaką dysponował. Wypróbowawszy kilka sztuk na drzwiach własnego pokoju, Tyrin ustalił, jaki typ pasuje do zamków zainstalowanych w hotelu “Jacobean”. Powoli otworzył drzwi Dicksteina i nie wchodząc zajrzał do środka.
– Nie ma pułapek – oznajmił po chwili.
Wszedł do pokoju, a Rostow za nim, zamykając za sobą drzwi. Ta część gry nie sprawiała Rostowowi najmniejszej przyjemności. Lubił obserwować, spekulować, planować: włamania nie były w jego stylu. Czuł się narażony na niebezpieczeństwo i bezradny. Gdyby pojawiła się w tej chwili pokojówka, kierownik hotelu albo nawet sam Dickstein, któremu jakimś cudem udałoby się ominąć agenta postawionego w hallu na świecy… byłoby to tak żenujące, tak poniżające.
– Załatwmy to szybko – polecił.
Ujrzeli typowe wnętrze hotelowego numeru: drzwi otwierały się na maleńki korytarz z łazienką po jednej stronie i szafą po drugiej. Dalej był kwadratowy pokój: pod jedną ścianą stało pojedyncze łóżko, pod drugą – telewizor. W ścianie szczytowej, naprzeciwko drzwi, znajdowało się duże okno.
Kiedy Tyrin zajął się rozkręcaniem słuchawki telefonu, Rostow, stojąc w nogach łóżka, rozglądał się dokoła i próbował wyrobić sobie zdanie o człowieku, który tu mieszka. Nie bardzo miał się na czym oprzeć. Pokój wysprzątano, łóżko zaścielono. Na nocnym stoliku leżała książka na temat problemów szachowych i popołudniowa gazeta. Ani śladu tytoniu czy alkoholu. Kosz na śmieci ział pustką. Stojąca na stelażu mała plastikowa walizka zawierała czystą bieliznę i jedną czystą koszulę.
– Facet podróżuje z jedną koszulą na zmianę! – mruknął Rostow. Szuflady szafy były puste. Rostow zajrzał do łazienki. Znalazł szczoteczkę do zębów, elektryczną maszynkę do golenia z wymiennymi wtyczkami do różnych kontaktów i jedyny akcent indywidualny – pudełeczko tabletek na niestrawność.
Wrócił do pokoju, gdzie Tyrin składał aparat telefoniczny.
– Zrobione.
– Daj jedną za oparcie łóżka – polecił Rostow.
Tyrin przyklejał pluskwę do ściany, kiedy zadzwonił telefon. Gdyby pojawił się Dickstein, agent w hallu miał wykręcić numer jego pokoju i po dwóch sygnałach odłożyć słuchawkę.
Telefon odezwał się po raz drugi. Rostow i Tyrin wyczekiwali w milczeniu. Zadzwonił ponownie. Rozluźnili się. Po siódmym sygnale zamilkł.
– Szkoda, że nie ma samochodu, w którym moglibyśmy założyć podsłuch – odezwał się Rostow.
– Mam guzik od koszuli.
– Co?
– Pluskwa, która wygląda jak guzik od koszuli.
– Nie wiedziałem, że istnieją takie rzeczy.
– To najnowszy bajer.
– Masz igłę? Nici?
– Oczywiście.
– No to do roboty.
Tyrin podszedł do walizki Dicksteina i nie wyjmując koszuli oderwał drugi guzik od góry, a potem starannie usunął strzępki nitki. Kilkoma zręcznymi ruchami przyszył nowy guzik. Tłuste łapska okazały zdumiewająco zręczne.
Rostow przypatrywał się temu, choć myślami błądził gdzie indziej. Rozpaczliwie pragnął uczynić coś więcej, aby zyskać pewność, że wiedział, co zrobi i powie Dickstein. Może się zdarzyć, że Izraelczyk znajdzie pluskwy w telefonie i za łóżkiem, albo ani razu nie włoży koszuli. Rostow lubił działać na pewniaka, Dickstein zaś wydawał się śliski jak piskorz, co doprowadzało go do szału – na tego gościa po prostu nie było haka. Żywił nieśmiałą nadzieję, że znajdzie w pokoju zdjęcie kogoś, kogo Dickstein kocha.
– No. – Tyrin zademonstrował mu swoje dzieło. Biała nylonowa koszula miała najpospolitsze w świecie guziki i nowy byt dokładnie taki sam, jak pozostałe.
– Doskonale – pochwalił Rostow. – Zamknij walizkę.
Tyrin wykonał polecenie.
– Coś jeszcze?
– Rozejrzyjmy się jeszcze raz. Trudno mi uwierzyć, że Dickstein wyszedł, nie podejmując żadnych środków ostrożności.
Ponownie przeszukali pokój, działali szybko, w milczeniu, opanowanymi do perfekcji, oszczędnymi ruchami, które nie zdradzały niecierpliwości, jaką obaj czuli. Istniały całe tuziny instalowania pułapek. Do najprostszych należał włos, lekko wetknięty w szczelinę drzwi, mógł to być też skrawek papieru, dociśnięty szufladą komody, który wypadł przy wysunięciu szuflady, kostka cukru pod wykładziną rozgniatana bezgłośnie stąpnięciem intruza czy też drobna moneta pod wyściółką walizki, przemieszczająca się, gdy ktoś otwierał wieko…
Niczego nie znaleźli.
– Wszyscy Izraelczycy to paranoicy. Dlaczego ten miałby być inny? – dziwił się Rostow.
– Może go zdjęto.
Rostow chrząknął.
– No bo jak inaczej wytłumaczyć tę nagłą nieostrożność?
– Mógł się zakochać – zasugerował Tyrin.
– Jasne – powiedział Rostow wybuchając śmiechem. – A Watykan ogłosił batiuszkę Stalina świętym. Zabierajmy się stąd.
Tyrin wyszedł za Rostowem i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
A zatem kobieta. Pierre Borg był zaszokowany, zdumiony, zbity z tropu, zaintrygowany i głęboko zaniepokojony. Dickstein nigdy nie interesował się kobietami.
Borg siedział pod parasolem na ławce w parku. W ambasadzie, gdzie nieustannie dzwoniły telefony i ludzie zasypywali go pytaniami, nie mógł zebrać myśli, przyszedł więc tu, mimo złej pogody. Deszcz falami przechodził przez opustoszały park i od czasu do czasu celna kropla spadała na czubek cygara Borga, który musiał je w takich razach zapalać na nowo.
O niebezpiecznej sile Dicksteina stanowiło jego nieustanne napięcie. Rozluźnienie było ostatnią rzeczą, jaką Borg życzyłby sobie u niego.
Wywiadowcy doszli śladem Dicksteina do małej czynszówki w Chelsea, gdzie Nat spotkał się z kobietą.
– To związek o charakterze seksualnym – oznajmił jeden z nich. – Słyszałem, jak kobieta krzyczy w chwili orgazmu.
Przeprowadzono rozmowę z dozorcą domu, który jednak wiedział o kobiecie tylko tyle, że jest przyjaciółką właścicieli mieszkania.
Na tej podstawie wyciągnięto oczywisty wniosek, że właścicielem mieszkania jest Dickstein (który przekupstwem skłonił dozorcę do kłamstwa); że używa go jako punktu kontaktowego, że poznał pracującą dla przeciwnika kobietę, że się w niej zakochał i wypaplał wszystkie tajemnice.
Borg może by nawet kupił tę wersję, gdyby dowiedział się o kobiecie w inny sposób. Dickstein-zdrajca na pewno nie dopuściłby da tego, by w Borgu obudziły się podejrzenia. Był na to za sprytny. Zatarłby za sobą ślady. Nie zaprowadziłby agentów prosto do mieszkania, nie rzuciwszy przez ramię ani jednego spojrzenia. W jego zachowaniu była niewinność kota, który dorwał się do śmietanki i nie wie, czy też raczej nie zważa na to, że swoje szczęście ma wypisane na czole. Zapytany, co się dzieje, odpowiadał żartami. Borg po prostu musiał poddać go obserwacji. Kilka godzin później Dickstein pierdolił jakąś dziewczynę, której podobało się to tak bardzo, że wrzeszczała na całą ulicę. Było w tym wszystkim tyle naiwności, iż Borg wierzył, że to prawda.
Więc dobra. Jakaś kobieta znalazła sposób, by sforsować linie obronne Dicksteina i uwieść go. Dickstein zachowywał się jak szczeniak, ponieważ nigdy przedtem nie mógł sobie na coś takiego pozwolić. Podstawowe pytanie brzmiało: kim jest ta kobieta?
Rosjanie też mają akta osobowe i pewnie – tak jak Borg – doszli do wniosku, że Dickstein jest nieczuły na kobiece wdzięki. Może jednak uznali, że warto spróbować. I może mieli słuszność.
Znów instynkt podpowiedział Borgowi, by niezwłocznie wycofać Dicksteina. I znów się zawahał. Gdyby w grę wchodziło jakiekolwiek inne przedsięwzięcie, mógłby sobie z tym poradzić którykolwiek agent. Ten problem jednak zdolny był rozwiązać tylko Dickstein. Borg nie miał innego wyjścia i musiał trzymać się pierwotnego planu: poczekać, aż Dickstein dopracuje wszystkie szczegóły, a potem go wycofać. Tymczasem zleci przynajmniej londyńskiej placówce staranne prześwietlenie kobiety.
Pozostaje nadzieja, iż nawet jeśli jest agentką, Dickstein ma dość oleju w głowie, by z niczym się nie zdradzić. Będą to niebezpieczne dni, ale nic więcej Borg nie mógł zrobić. Cygaro wygasło, prawie tego nie zauważył. W parku nie było już żywej duszy. Siedział pod parasolem na ławce, zachowując niezwykłą dla swego ciała, posągową nieruchomość, i zamartwiał się na śmierć.
Zabawa skończona, powiedział sobie Dickstein: czas wracać do roboty.
Wchodząc o dziesiątej rano do swego pokoju hotelowego, uprzytomnił sobie z niedowierzaniem, że nie zostawił żadnych pułapek. Po raz pierwszy w swej dwudziestoletniej karierze szpiega po prostu zapomniał o elementarnych środkach ostrożności. Stał w drzwiach i rozglądał się dookoła, myśląc, w jaki nieprawdopodobny sposób działa na niego Suza. Rozstanie z nią i powrót do pracy przypominało zajmowanie miejsca za kierownicą cudzego samochodu, który od roku stał w garażu: musiał pozwolić, by stare nawyki, stare instynkty i dawne obsesje z powrotem wsączyły się do jego duszy.
Wszedł do łazienki i puścił wodę do wanny. Mógł się teraz na chwilę odprężyć. Suza wracała dziś do pracy w BOAC. Tym razem podczas swej podróży służbowej miała oblecieć cały świat. Spodziewała się wrócić za dwadzieścia jeden dni, choć trzeba było się liczyć z tym, że podróż może potrwać dłużej. Nie miał pojęcia, gdzie sam znajdzie się za trzy tygodnie, co oznaczało, że nie wiedział, kiedy ją znowu zobaczy. Ale zobaczy, jeśli tylko przeżyje.
Wszystko – przeszłość i przyszłość – wyglądało teraz inaczej. Mimo że nieraz strzelał do ludzi i ludzie strzelali do niego, mimo że podróżował po całym świecie, używał przebrań, oszukiwał innych i wykręcał desperackie, zapierające dech numery – dwadzieścia minionych lat wydawało mu się pasmem nudy, czymś błahym, niewartym wspomnienia.
Siedząc w wannie, zastanawiał się, co pocznie z resztą życia. Postanowił, że nie będzie już szpiegiem… ale cóż innego miałby robić? Na pozór otwierały się przed nim wszelkie możliwości. Mógł startować w wyborach do Knesetu, otworzyć własny interes albo po prostu siedząc w kibucu wyrabiać najlepsze wino w Izraelu. Czy ożeni się z Suzą? A jeśli tak, to czy zamieszkają w Izraelu? Ta niepewność – jak odgadywanie, co otrzyma w prezencie na najbliższe urodziny – wydała mu się niezmiernie przyjemna.
Jeśli tylko przeżyję, pomyślał. Lecz teraz ryzyko znacznie wzrosło – obawiał się śmierci. Do tej chwili śmierć była czymś, czego należało z całym kunsztem unikać, stanowiła bowiem – mówiąc językiem szachistów – przegrywający ruch w partii. Teraz rozpaczliwie chciał żyć: znów przespać się z Suzą, założyć z nią rodzinę i dowiedzieć się o niej wszystkiego. Poznać jej antypatie, nawyki, sekrety, zorientować się, jakie lubi książki, co sądzi o Beethovenie i czy w nocy chrapie.
Byłoby okropne stracić życie zaraz po tym, gdy mu je ocaliła.
Wyszedł z wanny, wytarł się do sucha i ubrał. Tak, jedynym sposobem przeżycia jest zwycięskie wyjście z tej walki. Musiał teraz zadzwonić. Zastanawiał się, czy z telefonu hotelowego, ale uznawszy, że na początek powinien wykazać nieco więcej ostrożności, wyszedł, aby poszukać budki.
Pogoda się zmieniła. Poprzedni dzień osuszył niebo z deszczu, było ciepło i przyjemnie grzało słońce. Wiedząc, że przezorności nigdy za wiele, minął budkę stojącą najbliżej hotelu i wszedł dopiero do następnej. Znalazł w książce telefonicznej numer londyńskiego Lloyda i wykręcił go.
– Lloyd, dzień dobry.
– Interesują mnie informacje na temat pewnego statku.
– Powinien się pan zwrócić do Lloyd’s of London Press… połączę pana.
Czekając na połączenie, Dickstein patrzył przez szybę budki telefonicznej na przejeżdżające samochody i zastanawiał się, czy uzyska od Lloyda to, na czym mu zależy. Miał taką nadzieję – nie przychodziła mu do głowy żadna inna instytucja, do której mógłby się zwrócić o pomoc w tej sprawie. Nerwowo postukiwał obcasem o podłogę.
– Lloyd’s of London Press, słucham.
– Dzień dobry. Pragnąłbym uzyskać pewne informacje o statku.
– Jakiego rodzaju informacje? – W głosie, zdaniem Dicksteina, pobrzmiewała nuta podejrzliwości.
– Interesuje mnie, czy pewien statek został zbudowany jako seryjny, a jeśli tak, to jak nazywają się jednostki siostrzane, do kogo należą i gdzie się obecnie znajdują. Ewentualnie pragnąłbym również uzyskać plany.
– Obawiam się, że nie mogę panu w tej sprawie pomóc.
Dicksteinowi serce zamarło.
– Dlaczego?
– Nie przechowujemy planów, tym zajmuje się biuro rejestrów Lloyda, które zresztą udostępnia je tylko właścicielom.
– A inne informacje? O statkach siostrzanych?
– W tym względzie też nic nie możemy dla pana zrobić.
Dickstein miał ochotę faceta udusić.
– A kto mógłby mi je udostępnić?
– Tylko my dysponujemy tego rodzaju danymi.
– I zachowujecie je w tajemnicy?
– Nie udzielamy takich informacji przez telefon.
– Chwileczkę, mówi pan, że nie można tego załatwić przez telefon?
– Tak jest.
– Gdybym jednak zwrócił się do panów listownie lub osobiście?…
– Mmm… tak, sprawdzenie w archiwum nie powinno trwać długo. Mógłby pan zatem zgłosić się osobiście.
– Proszę mi podać adres. – Zanotował podaną informację. – I zdoła pan ustalić te szczegóły od ręki?
– Tak sądzę.
– W porządku. Zatem już teraz podam panu nazwę statku, a pan sprawdzi wszystko, zanim przyjdę. Statek nazywa się “Coparelli” – Przeliterował.
– I jeszcze pańskie nazwisko.
– Ed Rodgers.
– Firma?
– “Science International”.
– Czy ją właśnie mamy obciążyć rachunkiem?
– Nie, zapłacę czekiem imiennym.
– Jeśli tylko ma pan jakiś dowód tożsamości.
– Oczywiście. Będę za godzinę. Do zobaczenia.
Dickstein odwiesił słuchawkę. Wychodząc z budki telefonicznej pomyślał: dzięki Bogu, udało się. Wszedł do kawiarni po drugiej stronie ulicy, zamówił kawę i kanapkę.
Borgowi oczywiście zełgał, wiedział bowiem dokładnie, w jaki sposób uprowadzi “Coparellego”. Kupi jeden ze statków siostrzanych – jeśli takowe istnieją – zaokrętuje na nim swoją grupę i wypłynie “Coparellemu” na spotkanie. Następnie przechwyci go i zamiast się wikłać w ryzykowny interes z przerzucaniem ładunku na pełnym morzu, po prostu zatopi swój statek, przeniesie jego papiery na “Coparellego”, zamaluje starą nazwę i zastąpi ją imieniem zatopionej jednostki. Po czym popłynie do Hajfy.
Wszystko wyglądało nieźle, choć był to tylko zarys planu. Co zrobić z załogą “Coparellego”? Jak wyjaśnić pozorne zaginięcie statku? Jak uniknąć międzynarodowego śledztwa w sprawie zatonięcia w morzu dziesiątek ton rudy uranowej?
Ten ostatni problem wydawał mu się tym poważniejszy, im dłużej się nad nim zastanawiał. Ilekroć zachodzi podejrzenie, że zatonął duży statek, rozpoczynają się poszukiwania zakrojone na szeroką skalę. Jednostka transportująca uran wzbudzi zainteresowanie opinii publicznej, co sprawi, że poszukiwania będą dokładniejsze niż zwykle. A co się stanie, jeśli ekipy poszukiwawcze znajdą nie “Coparellego”, lecz statek siostrzany, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rozpoznają jako jego własność?
Przez dobrą chwilę intensywnie myślał o tym wszystkim, ale żadne rozwiązanie nie przychodziło mu do głowy. Równanie wciąż jeszcze zawierało zbyt wiele niewiadomych. W końcu nie rozwiązany problem, a może kanapka spowodowała ból w żołądku, tak że sięgnął po pastylkę.
Zaczął teraz rozmyślać nad sprawą zmylenia przeciwników. Czy dostatecznie starannie zatarł ślady? O jego planach mógł wiedzieć tylko Borg. Jeśli nawet w pokoju założono podsłuch… jeśli założono go również w najbliższej hotelu budce telefonicznej… wciąż nikt nie mógł wiedzieć, że interesuje się “Coparellim”. Zachowywał przecież nadzwyczajną ostrożność.
Popijał kawę; nagle któryś z klientów wychodząc z kafejki potrącił Dicksteina w łokieć i zawartość filiżanki wylała się na przód jego czystej koszuli.
– “Coparelli” – rzekł Dawid Rostow z podnieceniem w głosie, – Gdzie to ja słyszałem o statku “Coparelli”?
– I mnie ta nazwa wydaje się znajoma – oświadczył Jasif Hasan.
– Zerknijmy na wydruk komputerowy.
Siedzieli w furgonetce z urządzeniami do nasłuchu, zaparkowanej opodal hotelu “Jacobean”. Pojazd, stanowiący własność KGB, nie miał żadnych napisów, był granatowy i bardzo brudny. Choć większość przestrzeni zajmowała w nim potężna aparatura radiowa, za przednimi siedzeniami znalazło się trochę miejsca, w które wcisnęli się Rostow i Hasan. Za kierownicą siedział Piotr Tyrin. Z wielkich głośników nad ich głowami dobiegał szmer odległych rozmów i od czasu do czasu brzęk naczyń. Przed chwilą usłyszeli ledwie zrozumiałą wymianę zdań: ktoś za coś przepraszał, a następnie Dickstein mówił, że wszystko w porządku i że nic się nie stało. Odgłosy, które dochodziły potem, były już zupełnie niewyraźne.
Przyjemność podsłuchiwania rozmowy Dicksteina psuł Rostowowi fakt, że słuchał jej również Hasan, który stał się bardzo zadufany w sobie, odkąd odniósł sukces, ujawniając obecność Dicksteina w Anglii. Poczuł się takim samym zawodowym szpiegiem, jak wszyscy pozostali. Nalegał, by go wtajemniczać we wszelkie szczegóły londyńskiej operacji, i groził interwencją w Kairze, gdyby go z niej wyłączono. Rostow myślał nawet, żeby sprawdzić, czy nie blefuje, oznaczało to wszakże następny niepożądany kontakt z Feliksem Woroncowem, a Rostow nie chciał znów, za jego plecami, zwracać się z tym bezpośrednio do Andropowa. Zdecydował się zatem na inne wyjście: pozwoli Hasanowi uczestniczyć w akcji, ale zarazem ostrzeże go, by nie próbował składać Kairowi jakichkolwiek meldunków.
Hasan przejrzał wydruk i podał go Rostowowi. Kiedy Rosjanin czytał, z głośników znów popłynęły odgłosy ulicy, a potem dialog.
– Dokąd, szefie?
Głos Dicksteina:
– Lime Street.
Rostow uniósł głowę znad kartki i zwrócił się do Tyrina:
– Czyli Lloyd, ten sam adres, który podano mu przez telefon. Jedziemy.
Tyrin uruchomił silnik i ruszył na wschód, w stronę centrum. Rostow wrócił do wydruku.
– W Lloydzie otrzyma prawdopodobnie raport na piśmie – powiedział Hasan z nutą pesymizmu w głosie.
– Pluskwa działa bez zarzutu… przynajmniej jak do tej pory – stwierdził Tyrin. Prowadził wóz jedną ręką, u drugiej obgryzał paznokcie.
Rostow znalazł to, czego szukał.
– Mam! – wykrzyknął. – “Coparelli”. Świetnie, świetnie, świetnie! – Rozentuzjazmowany walił się pięścią w kolano.
– Pokaż – powiedział Hasan.
Rostow zawahał się przez moment, ale uświadomiwszy sobie, że nie może się wymigać, z uśmiechem wskazał Hasanowi ostatnią stronicę.
– Pod nienuklearne. Na pokładzie motorowca “Coparelli” popłynie z Antwerpii do Genui dwieście ton rudy uranowej.
– A więc o to chodzi – powiedział Hasan. – Tym się właśnie interesuje Dickstein.
– Tylko że jeśli zameldujesz o tym Kairowi, Dickstein prawdopodobnie zacznie się interesować czymś innym. Słuchaj, Hasan…
Hasan poczerwieniał z gniewu.
– Już raz to mówiłeś – oświadczył chłodno.
– Dobra – ustąpił Rostow i pomyślał: cholera, trzeba być trochę dyplomatą. Następnie stwierdził: – Teraz wiemy, co i komu zamierza ukraść. Powiedziałbym, że jest to pewien postęp.
– Nie wiemy jednak gdzie, kiedy i jak – dorzucił Hasan.
Rostow twierdząco skinął głową.
– Cała ta historia ze statkami siostrzanymi musi mieć z tym coś wspólnego. – Pociągnął się za nos. – Tylko nie wiem co.
– Dwa szylingi sześć pensów, szefie.
– Reszty nie trzeba.
– Znajdź miejsce do zaparkowania, Tyrin – polecił Rostow.
– W tej okolicy to niełatwe – uskarżał się Tyrin.
– Jeśli nie znajdziesz miejsca, po prostu się zatrzymaj. Najwyżej ci wlepią mandat – odparł ze zniecierpliwieniem Rostow.
– Dzień dobry. Nazywam się Ed Rodgers.
– Ach, tak. Jedną chwileczkę, proszę… Raport dla pana jest właśnie przepisywany na maszynie. A oto rachunek.
– Jesteście panowie niezwykle sprawni.
– To raport na piśmie – powiedział Hasan.
– Dziękuję bardzo.
– Do widzenia, panie Rodgers.
– Niezbyt gadatliwy, co? – powiedział Tyrin.
– Jak wszyscy dobrzy agenci – odparł Rostow. – Weź to sobie do serca.
– Tak jest.
– Cholera – powiedział Hasan. – Przez tę małomówność nie poznamy odpowiedzi na nasze pytania.
– To bez znaczenia – stwierdził Rostow. – Właśnie przyszła mi do głowy pewna myśl. – Uśmiechnął się. – Znamy pytania. Wystarczy, że je zadamy sami sobie, a otrzymamy takie same odpowiedzi jak on. Posłuchajcie, znów jest na ulicy. Zrób rundkę, Tyrin, i spróbuj go wypatrzyć.
Ruszyli, lecz zanim skończyli okrążenie, znowu umilkły płynące z głośnika uliczne odgłosy.
– Czym mogę służyć, sir?
– Wszedł do sklepu – powiedział Hasan.
Rostow spojrzał na niego. Kiedy Arab zapominał o dumie, emocjonował się wszystkim jak uczniak – furgonetką, śledzeniem, pluskwami. Może, choćby tylko po to, by nadal bawić się z Rosjanami w szpiega, będzie jednak trzymał gębę na kłódkę.
– Chciałbym kupić nową koszulę.
– Och, nie! – jęknął Tyrin.
– Rozumiem, sir. Co to było?
– Kawa.
– Należało to od razu spłukać. Teraz będzie bardzo trudno wywabić plamę. Czy życzy pan sobie podobną?
– Tak. Gładka, biała, nylonowa, mankiety na spinki, kołnierzyk czternaście i pół.
– Proszę. Ta kosztuje trzydzieści dwa szylingi i sześć pensów.
– Doskonale.
– Idę o zakład – powiedział Tyrin – że dopisze ją do wydatków służbowych.
– Dziękuję. Może chciałby pan ją od razu włożyć?
– Jeśli to możliwe.
– Przymierzalnia jest tam.
Kroki, potem chwila ciszy.
– Czy życzy pan sobie torbę na starą koszulę?
– Niech ją pan po prostu wyrzuci.
– Ten guzik kosztował dwa tysiące rubli! – stwierdził Tyrin.
– Oczywiście, sir.
– I na tym koniec – powiedział Hasan. – Nic więcej się nie dowiemy.
– Dwa tysiące rubli! – powtórzył Tyrin.
– Myślę, że odstukamy sobie ten wydatek – stwierdził Rostow.
– Dokąd jedziemy? – zapytał kierowca.
– Z powrotem do ambasady – zarządził Rostow. – Muszę rozprostować nogi. W lewej zupełnie straciłem czucie. Cholera, ale przynajmniej odwaliliśmy dzisiaj rano kawał roboty.
Kiedy Tyrin skierował się na zachód, Hasan powiedział w zamyśleniu:
– Musimy ustalić, gdzie w tej chwili znajduje się “Coparelli”.
– Tym mogą się zająć trutnie – odparł Rostow.
– Trutnie?
– Pracownicy moskiewskiej centrali. Nic nie ryzykują, siedzą spokojnie na tyłkach, a zarabiają znacznie lepiej niż agenci terenowi. Jedyne niebezpieczeństwo, na jakie są narażeni, to przechodzenie przez ulicę Granowskiego w godzinach szczytu. – Rostow postanowił wykorzystać okazję, aby Hasana nieco podszkolić. – Zapamiętaj, agent nic powinien tracić czasu na zdobywanie ogólnie dostępnych informacji. Wszystko, co jest w książkach, raportach czy archiwach, mogą odszukać trutnie. Skoro truteń i tak mniej kosztuje niż agent – oczywiście nic dlatego, że się mu mniej płaci, ale dlatego, że nie wymaga kosztów dodatkowych – Komitet woli, by zawsze, kiedy to tylko możliwe, on wykonywał konkretną robotę. Należy korzystać z ich usług. Nikt nie poczyta ci tego za lenistwo.
W nonszalanckim uśmiechu Hasana można było dostrzec cień jego dawnego lenistwa.
– Dickstein pracuje inaczej.
– Izraelczycy mają inne podejście do sprawy. Poza tym, podejrzewam, że Dickstein nie jest zwolennikiem działań grupowych.
– Jak długo zajmie tym trutniom ustalenie miejsca pobytu “Coparellego”?
– Może dzień. Wyślę zlecenie, jak tylko dotrzemy do ambasady.
– Czy przy tej okazji nie moglibyście złożyć drobnego zamówienia? – spytał przez ramię Tyrin.
– Na co?
– Na sześć następnych guzików do koszul.
– Sześć?
– Jeśli będą takie, jak te z poprzedniej dostawy, pięć nada się tylko do wyrzucenia.
Hasan wybuchnął śmiechem.
– Czy komunistyczna produkcja zawsze jest taka niezawodna?
– Na komunistyczną nie można narzekać – odparł Tyrin. – To rosyjska jest do luftu.
Furgonetka wjechała w Zaułek Ambasad. Pełniący służbę policjant pomachał im dając znak, że mogą jechać dalej.
– Co zrobimy, kiedy już zlokalizujemy “Coparellego”? – zapytał Hasan.
– To oczywiste – odrzekł Rostow. – Umieścimy na pokładzie naszego człowieka.