Nat Dickstein przyleciał do Nowego Jorku, żeby zostać potentatem żeglugowym. Załatwienie tego zajęło mu jedno przedpołudnie.
Zerknąwszy do książki telefonicznej Manhattanu, wybrał adwokata, urzędującego na krańcach East Side. Nie zadzwonił jednak, lecz udał się doń osobiście, by z zadowoleniem stwierdzić, że cała kancelaria to pokoik nad chińską restauracją. Adwokat nazywał się Czang.
Dickstein pojechał z Czangiem taksówką do mieszczących się przy Park Avenue biur Liberian Corporation Services Inc., firmy istniejącej po to, by pomagać ludziom, którzy pragną pływać pod liberyjską banderą, ale nie mają zamiaru jechać do odległej o trzy tysiące mil Liberii. Nie poproszono Dicksteina o referencje ani nie zapytano, czy jest uczciwy, wypłacalny bądź zdrowy na umyśle. Za opłatą wynoszącą pięćset dolarów – którą uiścił gotówką – zarejestrowano Savile Shipping Corporation z Liberii. Nikogo nie zainteresował fakt, że Dickstein nie jest nawet właścicielem łodzi wiosłowej.
Kwatera główna kompanii mieściła się w Monrovii, przy Broad Street 80, a funkcję jej dyrektorów pełnili stale zamieszkujący w Liberii panowie: P. Satia, E.K. Nugba i J.D. Boyd. Nawiasem mówiąc, większość liberyjskich spółek żeglugowych miała swoje biura właśnie tam, a panowie Satia, Nugba, Boyd też byli ich założycielami. Pracując jednocześnie w mieszczącej się tam Liberian Trust Company, mieli tym samym dodatkowe źródło dochodów.
Pan Czang zażądał pięćdziesięciu dolarów i zwrotu kosztów przejazdu taksówką do kancelarii. Dickstein zapłacił bez szemrania, sugerując jednak adwokatowi, by wrócił autobusem. W ten sposób, nie podając nawet swego adresu, Dickstein założył całkowicie legalną firmę żeglugową, której nie sposób było powiązać ani z nim samym, ani z Mosadem.
Zgodnie ze zwyczajem, panowie Satia, Nugba i Boyd dwadzieścia cztery godziny później podali się do dymisji i jeszcze tego samego dnia notariusz z liberyjskiego powiatu Montserrado ostemplował złożone pod przysięgą oświadczenie głoszące, że pełna kontrola nad Savile Shipping Corporation spoczywa obecnie w dłoniach niejakiego André Papagopulosa.
W tym czasie Dickstein jechał autobusem z zuryskiego lotniska do miasta, gdzie był umówiony z Papagopulosem na lunch.
W autobusie miał czas na refleksję i zaniepokoił się nieco złożonością planu, mnogością elementów układanki, dla których należało znaleźć właściwe miejsce, a także liczbą ludzi, których perswazją, przekupstwem lub przymusem trzeba było skłonić do odegrania wyznaczonych im ról. Na razie szło mu jak po maśle – powiodło mu się ze Sztywnym Kołnierzykiem, potem z Alem Cortone, nie mówiąc już o londyńskim Lloydzie i Liberian Corporation Services Inc. – jak długo jednak potrwa ta dobra passa?
Pod pewnymi względami Papagopulos stanowił największe wyzwanie: był człowiekiem równie nieuchwytnym, równie potężnym i tak samo wolnym od słabostek jak Dickstein.
Przyszedł na świat w 1912, w wiosce, która za jego chłopięcych lat bywała na zmianę turecka, bułgarska bądź grecka. Jego ojciec trudnił się rybołówstwem. Młody Papagopulos początkowo mu w tym pomagał, ale jako wyrostek przerzucił się na inne zajęcia związane z morzem, głównie na przemyt. Po drugiej wojnie światowej pojawił się w Etiopii, gdzie za pół ceny kupował hurtowo sprzęt wojskowy z demobilu – między innymi karabiny, pistolety, broń maszynową, rusznice przeciwpancerne oraz amunicję. Potem skontaktował się z Agencją Żydowską w Kairze i z olbrzymim narzutem sprzedał to wszystko podziemnej armii izraelskiej. Załatwił transport, w czym pomogły mu jego przemytnicze doświadczenia, i dostarczył towar do Palestyny. Po załatwieniu transakcji zapytał, czy klienta interesują następne zakupy.
W ten sposób poznał Nata Dicksteina.
Niebawem zmienił teren działań – najpierw przeniósł się do Kairu króla Faruka, później do Szwajcarii. Kontrakt z Izraelczykami stał się dlań punktem zwrotnym. Porzucił wówczas interesy całkowicie nielegalne na rzecz takich, które w najgorszym razie bywały mętne, w najlepszym zaś – dziewiczo czyste. Obecnie określał się mianem agenta żeglugowego, i choć istotnie sprawy transportu morskiego obchodziły go najbardziej, interesował się też innymi.
Nie miał adresu. Można doń było dotrzeć dzięki tuzinowi numerów telefonicznych w rozrzuconych po całym świecie miejscach, a jakkolwiek nigdy akurat go nie było – ktoś zawsze przyjmował wiadomość, przekazywał ją Papagopulosowi, ten zaś po pewnym czasie oddzwaniał. Szczególnie w branży morskiej znało go i ufało mu wielu ludzi, bo nigdy nikogo nie zawiódł, ale zarówno znajomość, jak i zaufanie opierało się przeważnie na reputacji, nie zaś na kontaktach osobistych. Żył dostatnio, lecz spokojnie i Nat Dickstein należał do nielicznych, którzy wiedzieli o jego jedynej słabostce – upodobaniu do spania z kilkoma dziewczynami naraz. Dwie czy trzy mu nie wystarczały – musiało ich być dziesięć czy dwanaście. Nie miał poczucia humoru.
Dickstein wysiadł z autobusu przy dworcu kolejowym, gdzie na chodniku oczekiwał go Papagopulos. Był to wielki mężczyzna o oliwkowej skórze i rzadkich ciemnych włosach, zaczesanych na rozszerzający się placek łysiny. Tego pogodnego letniego dnia miał na sobie granatowe ubranie, jasnoniebieską koszulę i granatowy krawat w paski. Jego oczy były malutkie i ciemne.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Jak interesy? – zapytał Dickstein.
– Raz lepiej, raz gorzej – odparł z uśmiechem Papagopulos. – Na ogół nie narzekam.
Kiedy szli czystymi ulicami Zurychu, wyglądali jak dyrektor i jego księgowy. Dickstein nabrał w płuca rześkiego powietrza.
– Lubię to miasto – oświadczył.
– Zarezerwowałem stolik w “Veltliner Keller” na starym mieście – powiedział Papagopulos. – Wiem, że sprawy jedzenia są ci obojętne, ale mnie nie.
– Byłeś na Pelikanstrasse? – zapytał Dickstein.
– Tak.
– Doskonale.
Na Pelikanstrasse mieściło się zuryskie biuro Liberian Corporation Services Inc. i Dickstein chciał, aby Papagopulos tam poszedł i zarejestrował się jako prezes i dyrektor Savile Shipping. Usługa ta miała kosztować dziesięć tysięcy dolarów amerykańskich przelanych z konta Mosadu w banku szwajcarskim na konto Papagopulosa znajdujące się w tym samym oddziale tego samego banku, dzięki czemu transakcja była niezwykle trudna do wyśledzenia.
– Ale nie obiecywałem nic więcej – powiedział Papagopulos. – Możesz stracić swoje pieniądze.
– Jestem pewien, że ulokowałem je dobrze.
Dotarli do restauracji. Dickstein spodziewał się, że Papagopulos będzie w niej doskonale znany, gdy jednak zachowanie szefa sali tego nie potwierdziło, zreflektował się: oczywiście, któż miałby cokolwiek o nim wiedzieć.
Zamówili jedzenie i coś do picia. Dickstein stwierdził z ubolewaniem, że miejscowe białe wino szwajcarskie jest wciąż lepsze od izraelskiego.
Podczas posiłku Dickstein wyjaśniał Papagopulosowi, na czym mają polegać jego obowiązki jako prezesa Savile Shipping.
– Po pierwsze: kupisz mały szybki statek – tysiąc do tysiąca pięciuset ton z nieliczną załogą, po czym zarejestrujesz go w Liberii. – Wiązało się to z kolejną wizytą na Pelikanstrasse i uiszczeniem opłaty wynoszącej około dolara za tonę. – Jako agent weź prowizję od transakcji. Następnie daj statkowi popracować i od tego też wypłać sobie prowizję. Nie interesuje mnie, co z nim będziesz robić, byle najpóźniej do siódmego października dobił do Hajfy. Zwolnij załogę. Zanotujesz to?
Papagopulos uśmiechnął się.
– Raczej nie.
Sens odpowiedzi był dla Dicksteina jasny. Papagopulos słuchał, ale bynajmniej nie był jeszcze zdecydowany. Dickstein ciągnął dalej.
– Po drugie: kup którykolwiek ze statków, wymienionych na tej liście. – Podał Papagopulosowi kartkę, na której prócz nazw czterech siostrzanych jednostek “Coparellego” widniały nazwiska armatorów i ostatnie dane dotyczące pobytu statków, czyli informacje uzyskane od Lloyda. – Zaoferuj taką cenę, jaka okaże się niezbędna. Muszę mieć jeden z nich. Weź prowizję. Odstaw statek do Hajfy na siódmego października. Zwolnij załogę.
Papagopulos z obojętną miną jadł mus czekoladowy. Odłożył łyżeczkę i osadziwszy na nosie okulary w złotej oprawce przestudiował listę. Potem bez komentarza złożył ją na pół i położył na stole.
Dickstein podał mu drugą kartkę.
– Po trzecie: kup ten statek, nazywa się “Coparelli”. Zakupu jednak musisz dokonać w dokładnie określonym momencie. Siedemnastego listopada, w niedzielę, wypływa z Antwerpii. Trzeba go kupić po wyjściu z portu i zanim przebędzie Cieśninę Gibraltarską.
Na twarzy Papagopulosa odmalowało się powątpiewanie.
– Cóż…
– Chwileczkę, pozwól, że skończę. Po czwarte: na początku roku sześćdziesiątego dziewiątego sprzedaj statek numer jeden, ten mały, i statek numer trzy – “Coparelli”. Dostaniesz ode mnie certyfikat, że statek numer dwa poszedł na złom. Następnie prześlesz certyfikat do Lloyda i zlikwidujesz Savile Shipping. – Dickstein uśmiechnął się i wypił łyk kawy.
– Chodzi ci o to, żeby jeden statek zniknął bez śladu.
Dickstein przytaknął. Papagopulos był wyjątkowo bystry.
– Zapewne zdajesz sobie sprawę – ciągnął Papagopulos – że wszystko to jest legalne, wyjąwszy kupno “Coparellego” podczas rejsu. Normalna procedura sprzedaży statku wygląda następująco: po negocjacjach ustala się cenę i sporządza umowę. Następnie statek idzie do suchego doku na przegląd, a w wypadku, gdy jego stan zostanie uznany za zadowalający, podpisuje się dokumenty, przekazuje pieniądze i nowy właściciel zabiera jednostkę z suchego doku. Zakup statku na morzu wiąże się z pogwałceniem wszystkich tych reguł.
– Ale nie jest niemożliwy.
– Nie, nie jest niemożliwy.
Dickstein obserwował rozmówcę. Papagopulos zastanawiał się, błądząc gdzieś zamyślonym spojrzeniem. Był to dobry znak. Wreszcie powiedział:
– Musimy rozpocząć negocjacje, uzgodnić cenę i ustalić datę przeglądu na okres po zakończeniu listopadowego rejsu. Potem, kiedy statek wyjdzie już w morze, oznajmimy, że nabywca musi wydać pieniądze natychmiast, na przykład ze względów podatkowych. Kupujący będzie musiał wprawdzie ubezpieczyć jednostkę na wypadek wszelkich poważnych napraw, których konieczność może wykazać przegląd… lecz sprzedającego to nie obchodzi. Obchodzi go natomiast jego reputacja jako armatora. Zażąda stuprocentowej gwarancji, że ładunek zostanie dostarczony na miejsce przez nowego właściciela “Coparellego”.
– Czy gwarancja oparta na twojej osobistej reputacji będzie przedstawiać dla niego jakąś wartość?
– Oczywiście. Czemu jednak miałbym udzielać takich gwarancji?
Dickstein spojrzał mu prosto w oczy.
– Mogę obiecać, że właściciel ładunku nie złoży żadnych reklamacji.
Papagopulos rozłożył ręce.
– To oczywiste, że szykujesz jakiś szwindel. Ja mam ci służyć tylko za parawan. Na to mogę się zgodzić. Ale chcesz również, bym położył na szali swą reputację i dajesz słowo, że nie poniesie szwanku?
– Tak. Posłuchaj, chcę ci zadać jedno pytanie. Kiedyś już zaufałeś Izraelczykom, pamiętasz?
– Oczywiście.
– Czy kiedykolwiek tego żałowałeś?
Papagopulos uśmiechnął się na wspomnienie starych czasów.
– Była to najsensowniejsza decyzja, jaką podjąłem w życiu.
– A zatem, czy gotów nam jesteś ponownie zaufać? – Dickstein wstrzymał oddech.
– Wtedy było o wiele mniej do stracenia. Miałem… trzydzieści pięć lat. Co więcej, nieźle się wówczas ubawiłem. Cóż, to chyba najbardziej intrygująca propozycja, jaką dostałem od dwudziestu lat. Do diabła, zrobię to.
Dickstein podał mu przez stolik rękę, a ten ją uścisnął. Kelnerka przyniosła im do kawy miseczkę szwajcarskich czekoladek. Papagopulos zjadł jedną, Dickstein nie miał ochoty.
– Teraz szczegóły – powiedział. – Otwórz konto Savile Shipping w swoim tutejszym banku. W miarę potrzeb ambasada będzie dokonywać przelewów. Melduj mi o wszystkim, pozostawiając listy w banku. Będzie je odbierał ktoś z ambasady. W razie gdybyśmy się musieli spotkać, skorzystamy z twoich stałych numerów telefonicznych.
– Zgoda.
– Cieszę się, że znów razem będziemy robić interesy.
Papagopulos zamyślił się.
– Statek numer dwa to siostrzana jednostka “Coparellego” – powiedział w zadumie. – Chyba zgaduję, do czego zmierzasz. Jest jeszcze coś, co chciałbym wiedzieć, chociaż jestem pewien, że mi tego nie powiesz. Jaki, do cholery, ładunek będzie przewozić “Coparelli” – uran?
Piotr Tyrin posępnie spojrzał na “Coparellego” i oświadczył:
– Cóż to za brudna stara łajba.
Rostow nie odpowiedział. Siedzieli w wynajętym fordzie stojącym na molo, nie opodal doków w Cardiff. Trutnie z moskiewskiej Centrali poinformowały ich, że tu właśnie przybije dzisiaj “Coparelli”, i teraz obserwowali cumowanie statku. “Coparelli” miał wyładować szwedzkie drewno, a wziąć drobny sprzęt mechaniczny i wyroby bawełniane, co wiązało się z kilkudniowym postojem.
– Przynajmniej pomieszczenia załogi są na rufie, a nie w dziobówce – wymamrotał do siebie Tyrin.
– Nie jest aż tak stary – powiedział Rostow.
Tyrina zaskoczył fakt, że Rostow wie, co ma na myśli. Nie po raz pierwszy zresztą Rostow zaskoczył go wiedzą na różne tematy. Nik Bunin zapytał z tylnego siedzenia auta:
– To przód czy tył tej łódki?
Rostow i Tyrin popatrzyli po sobie, ubawieni ignorancją Nika.
– Tył – wyjaśnił Tyrin. – Nazywamy to rufą.
Padało. Walijski deszcz był jeszcze bardziej dokuczliwy i monotonny niż angielski, a przy tym chłodniejszy. Piotr Tyrin czuł się podle. Tak się składało, że miał za sobą dwuletnią służbę w radzieckiej marynarce wojennej i to właśnie plus jego wiedza elektroniczna i radiowa czyniło zeń oczywistego kandydata na wtyczkę wśród członków załogi statku “Coparelli”. Nie chciał wracać na morze. W gruncie rzeczy wstąpił do KGB tylko po to, by wydostać się z marynarki. Nie znosił wilgoci, chłodu, dyscypliny i serwowanego na statku jedzenia. Poza tym w moskiewskim mieszkaniu zostawił milutką, spokojną żonę, za którą bardzo tęsknił.
Oczywiście odmówienie Rostowowi nie wchodziło w grę.
– Wsadzimy cię jako radiooperatora, ale na wszelki wypadek będziesz musiał wziąć własny sprzęt – powiedział Rostow.
Tyrin zastanawiał się, jak też operacja zostanie przeprowadzona. Wyobrażał sobie, że najpierw należy odszukać radiooperatora ze statku, dać mu w łeb, wrzucić do wody, a potem zjawić się na pokładzie i oświadczyć: “Słyszałem, że potrzebujecie nowego radiooperatora”. Bez wątpienia jednak Rostow wymyślił coś znacznie subtelniejszego, w końcu nie bez kozery został pułkownikiem.
Zamieszanie na pokładzie ucichło i maszyny “Coparellego” zamarły. Pięciu czy sześciu roześmianych hałaśliwych marynarzy zeszło po trapie i skierowało się do miasta. Rostow polecił:
– Nik, sprawdź, do jakiego idą pubu.
Bunin wysiadł z auta i pospieszył za marynarzami.
Tyrin spoglądał w ślad za nim. Cała ta scena działała nań przygnębiająco: sylwetki w kurtkach z podniesionymi kołnierzami przemierzające wilgotne betonowe molo, odgłosy buczących holowników zmieszane z donośnymi komendami pokładowymi i brzękiem rozwijanych i nawijanych łańcuchów, sterty palet, żurawie sterczące jak wartownicy, zapach ropy, lin i słonej mgły. Przeniósł się myślą do swego mieszkania w Moskwie, fotela przed olejowym grzejnikiem, razowca i słonej ryby, chłodzącego się w lodówce piwa i wódki oraz spędzanych przed telewizorem wieczorów.
Nie potrafił dzielić z Rostowem jego niepohamowanej radości z przebiegu operacji. Znów nie mieli pojęcia, gdzie podziewa się Dickstein, choć – ściśle rzecz biorąc – nie tyle go zgubili, ile sami pozwolili, aby się zgubił. Była to decyzja Rostowa, który obawiał się, że spłoszy Dicksteina, jeśli zacznie mu deptać po piętach. – Będziemy obserwować “Coparellego” i Dickstein sam do nas przyjdzie – powiedział Rostow. Hasan próbował oponować, lecz Rostow postawił na swoim. Tyrin, który nie uczestniczył w podejmowaniu tych strategicznych decyzji, był zdania, że rację ma Rostow, choć brakuje powodów do aż takiej pewności siebie.
– Twoje pierwsze zadanie polega na tym, żeby się zaprzyjaźnić z członkami załogi – powiedział Rostow, przerywając tok myśli Tyrina. – Jesteś radiooperatorem. Miałeś mały wypadek na swojej ostatniej jednostce, “Christmas Rose”; a mianowicie złamałeś rękę i pozostawiono cię w Cardiff do wyzdrowienia. Armator dał ci solidną odprawę. Balujesz na całego, póki cię na to stać. Wspomnisz mimochodem, że kiedy wydasz wszystkie pieniądze, będziesz szukał nowej roboty. Na tym etapie musisz ustalić dwie rzeczy: tożsamość radiooperatora oraz dzień i godzinę wyjścia statku w morze.
– Doskonale – powiedział Tyrin, choć sytuacja wcale nie rysowała się aż tak zachęcająco. Bo jak niby ma się z tymi ludźmi zaprzyjaźnić? Nie uważał się za dobrego aktora. Czy będzie musiał odgrywać rolę brata-łaty? A jeśli załoga uzna go za nudziarza cierpiącego na samotność, gościa, który usiłuje przykleić się do wesołej kompanii? Co będzie, jeśli go po prostu nie polubią?
W zamyśleniu skrzyżował szerokie ramiona. Tak, albo akcja się powiedzie, albo też znajdzie się powód, dla którego w ogóle nie będzie musiał jej zaczynać. Mógł tylko obiecać, że dołoży starań, aby wszystko wyszło jak najlepiej.
Wrócił Bunin. Rostow powiedział:
– Przesiądź się do tyłu, poprowadzi Nik.
Tyrin wysiadł i przytrzymał przed Buninem drzwi. Twarz młodego człowieka była mokra od deszczu. Uruchomił samochód, a Tyrin usiadł z tyłu. Kiedy ruszyli, Rostow odwrócił się do Tyrina i podał mu zwitek banknotów.
– Tu masz sto funtów. Nie musisz oszczędzać.
Bunin zatrzymał wóz obok małego portowego pubu na rogu ulicy. Łagodnie kołysana wiatrem tablica informowała: “Kapitańskie piwko”. Za szybami z matowego szkła jarzyły się przyćmione, żółte światła. Wcale nie najgorsze miejsce w taki parszywy dzień, pomyślał Tyrin.
– Jakiej narodowości jest załoga? – zapytał nagle.
– Szwedzi – odparł Bunin.
Wedle fałszywych dokumentów Tyrin był Austriakiem.
– W jakim języku mam z nimi rozmawiać?
– Wszyscy Szwedzi znają angielski – powiedział Rostow. Zapadła cisza. Po chwili Rostow rzucił: – Masz jeszcze jakieś pytania? Chcę wracać do Hasana, zanim zdąży coś naknocić.
– Nie mam. – Tyrin otworzył drzwi samochodu.
– Odezwij się, kiedy wrócisz wieczorem do hotelu. Bez względu na porę – polecił Rostow.
– Jasne.
– Powodzenia.
Tyrin zatrzasnął drzwiczki i przeciął ulicę kierując się do pubu. Był już przy wejściu, gdy drzwi się otworzyły i wyszedł jakiś klient. Zgłębi wionął ciepły zapach piwa i dymu tytoniowego. Tyrin wszedł do środka.
Knajpa była mała i obskurna, z twardymi drewnianymi lawami wzdłuż ścian i przytwierdzonymi do podłogi plastikowymi stołami. W kącie czterech marynarzy grało w strzałki, piąty zaś hałaśliwie kibicował im z baru.
Barman skinął Tyrinowi głową.
– Dzień dobry – powiedział Tyrin. – Duże jasne, podwójna whisky i kanapka z szynką.
Marynarz przy barze odwrócił się i powitał Tyrina przyjaznym gestem. Tyrin odpowiedział uśmiechem.
– Weszliście teraz?
– Tak. “Coparelli” – odparł marynarz.
– “Christmas Rose” – powiedział Tyrin. – Odpłynęła beze mnie.
– Miałeś fart.
– Złamałem rękę.
– I co z tego? – powiedział. – Szklaneczkę możesz utrzymać w drugiej.
– Dobrze powiedziane – uznał Tyrin. – Ja stawiam. Co pijesz?
Dwa dni później wciąż jeszcze pili. Towarzystwo wprawdzie się zmieniało, bo jedni marynarze wracali na wachtę, a przychodzili inni, którzy właśnie zeszli na ląd, był też krótki okres – pomiędzy czwartą rano a godziną otwarcia lokali – kiedy w całym mieście ani legalnie, ani na lewo nie można było kupić grama alkoholu, lecz mimo to nieustający pijacki maraton trwał nadal. Tyrin już zdążył zapomnieć, jak potrafią pić marynarze. Z lękiem myślał, że będzie miał kaca, ale i tak był szczęśliwy, że nie zabrnął w sytuację, która zmusiłaby go do skorzystania z usług prostytutki: wprawdzie Szwedów interesowały kobiety, ale dziwki ich nie pociągały. Tyrin nigdy nie zdołałby przekonać żony, że złapał chorobę weneryczną w służbie Matuszki Rosji. Szwedzi mieli za to pociąg do hazardu. Tyrin przepuścił w pokera jakieś pięćdziesiąt funtów z pieniędzy KGB. Tak się zbratał z załogą “Coparellego”, że poprzedniej nocy, o drugiej nad ranem, zaprosili go na pokład. Kiedy padł i zasnął w przejściu do mesy, pozwolili mu zostać do ósmej.
Dziś miało być inaczej. “Coparelli” odpływa nazajutrz podczas porannego przypływu, toteż wszystkim oficerom i marynarzom rozkazano stawić się na pokładzie przed północą. Było dziesięć po jedenastej wieczorem. Właściciel pubu krzątał się po sali, zbierał szklanki i opróżniał popielniczki. Tyrin grał w domino z radiooperatorem Larsem. Właściwie zrezygnowali z gry i tylko zabawiali się ustawianiem kostek pionowo, jedna obok drugiej. Wygrywał ten, kto zdołał ustawić ich więcej, nie przewracając całego szeregu. Lars był bardzo pijany, ale Tyrin tylko udawał. Przerażało go to, co musiał zrobić za kilka minut.
Właściciel pubu zawołał:
– Zamykamy, panowie! Dziękuję na dziś.
Tyrin przewrócił swój szereg i wybuchnął śmiechem. Lars wybełkotał:
– Widzisz… jestem mniejszym pijakiem niż ty.
Marynarze zaczęli wychodzić. Tyrin i Lars też wstali. Tyrin objął Larsa za ramiona i razem wytoczyli się na ulicę.
Nocne powietrze było wilgotne i chłodne. Tyrina przeniknął dreszcz. Od tej chwili nie wolno mu odstępować Larsa ani na krok, musi z nim ciągle rozmawiać. Mam nadzieję, że Nik zdąży na czas, pomyślał. Mam nadzieję, że wóz nie nawali.
A potem: Mam nadzieję, że Lars nie zginie.
Zaczął zagadywać Larsa, wypytując go o dom i rodzinę. Przez cały czas uważał, aby iść o kilka kroków za resztą marynarzy.
Jakaś blondynka w mini mijając ich pomacała swą lewą pierś.
– Cześć, chłopaki, może tak przytulanko?
Nie dziś, kochanie, pomyślał Tyrin, nie zwalniając kroku. Nie może Larsowi pozwolić na żadne postoje i rozmowy. Teraz już czas był ściśle odmierzony. Nik, do cholery, gdzie jesteś?
Tam. Zbliżyli się do granatowego forda capri 2000, parkującego bez świateł przy krawężniku. Błysnęła i natychmiast zgasła lampka pod sufitem, ale Tyrinowi wystarczył jeden rzut oka, aby rozpoznać rysy mężczyzny za kierownicą: był nim Nik Bunin. Tyrin wyjął z kieszeni biały beret i włożył go na głowę. To był sygnał, aby Bunin zaczynał. Gdy marynarze nieco się oddalili, wóz ruszył i odjechał w kierunku, z którego nadeszli. To już zaraz.
– Mam narzeczoną – powiedział Lars.
– Nie, tylko o tym nie zaczynaj.
Lars zachichotał.
– A ona ma… wściekliznę macicy.
– Ożenisz się z nią? – Tyrin nasłuchiwał i z natężeniem wpatrywał się przed siebie. Rozmowę podtrzymywał tylko po to, by nie pozwolić Larsowi oddalić się na cal.
Lars spojrzał z ukosa.
– Po kiego?
– Wierna?
– No, lepiej żeby była, bo inaczej poderżnę jej gardło.
– Myślałem, że wy Szwedzi, wierzycie w wolną miłość. – Tyrin wypowiedział pierwszą lepszą myśl, która mu przyszła do głowy.
– Wolna miłość, w porządku. Ale lepiej, żeby się nie puszczała.
– Rozumiem.
– Zaraz ci wytłumaczę…
Ruszaj, Nik. Miejmy to już za sobą…
Jeden z idących na przedzie marynarzy przystanął, żeby się wysikać do rynsztoka. Wszyscy stanęli wokół niego, posypały się rubaszne uwagi. Tyrin popędzał go w myślach – upływał przecież uzgodniony czas – ale wyglądało na to, że będzie to trwać wiecznie. Wreszcie marynarz skończył i wszyscy ruszyli.
Tyrin usłyszał warkot silnika. Zdrętwiał.
– Co się stało? – zapytał Lars.
– Nic. – Tyrin dostrzegł reflektory. Samochód nie zmieniając prędkości zbliżał się do nich środkiem ulicy. Marynarze zeszli na chodnik. Coś u nie grało, to powinno wyglądać inaczej, nic z tego nie wyjdzie! Tyrin w jednej chwili stracił orientację, ogarnęła go panika… ale wtedy dojrzał sylwetkę auta w blasku latarni i pojął, że nie jest to samochód, na który czeka, lecz policyjny radiowóz patrolowy. Przejechał obok nich.
Ulica wychodziła na wyłożony kocimi łbami obszerny, pusty plac. Nie było tam żadnego ruchu. Marynarze powędrowali środkiem. Teraz. Ruszaj. Byli w połowie drogi. Ruszaj!
Z piskiem opon i włączonymi długimi światłami samochód wypadł zza rogu na plac. Tyrin wzmocnił chwyt na ramieniu Larsa. Auto jechało zygzakiem.
– Pijany – powiedział ochryple Lars.
Był to ford capri. Skręcił w stronę idących przodem marynarzy; przestali się śmiać i klnąc rozpierzchli się jak stadko kuropatw. Samochód zawrócił, zatoczył łuk i z rosnącą szybkością pędził wprost na Tyrina i Larsa.
– Uważaj! – wrzasnął Tyrin.
Kiedy wóz był prawie tuż-tuż, Tyrin szarpnął Larsa, pozbawiając go równowagi, sam zaś rzucił się w bok. Rozległ się nieprzyjemny głuchy odgłos, potem krzyki brzęk tłuczonego szkła. Samochód pojechał dalej.
Zrobione, pomyślał Tyrin. Ciężko dźwignął się na nogi i poszukał wzrokiem Larsa. Marynarz leżał w odległości kilku stóp. W świetle lalami lśniła krew. Lars jęknął. Żyje, pomyślał Tyrin; dzięki Bogu.
Samochód zwolnił. Słał w ciemności tylko jeden snop światła – zapewne miał stłuczony reflektor, którym uderzył Larsa, pomyślał Tyrin. Przez chwilę wóz jechał na luzie, jak gdyby kierowca się wahał, a potem nabrał prędkości i zniknął w mroku.
Tyrin pochylił się nad Larsem, otoczyli ich pozostali marynarze. Rozmawiali po szwedzku. Tyrin dotknął nogi Larsa, który zawył z bólu.
– Chyba ma złamaną nogę – powiedział Tyrin. Dzięki Bogu, że na tym się skończyło.
W budynkach wokół placu tu i ówdzie zapaliły się światła. Jeden z oficerów rzucił jakieś polecenie i najniższy stopniem marynarz pobiegł ku domom zapewne po to, by przez telefon wezwać karetkę. Znowu nastąpiła ożywiona wymiana zdań i inny pospieszył w kierunku portu.
Lars krwawił, jednak niezbyt obficie. Oficer pochylił się nad nim. Nikomu nie pozwolił dotknąć nogi rannego.
Karetka przyjechała po kilku minutach, które Tyrinowi wydały się wiecznością: nigdy nie zabił człowieka i nie chciał zabijać.
Ułożono Larsa na noszach. Oficer wsiadł do karetki, a potem zwrócił się do Tyrina:
– Lepiej, żebyś też z nami pojechał.
– Dobrze.
– Myślę, że ocaliłeś mu życie.
– Naprawdę?
Wsiadł do karetki razem z oficerem.
Kiedy mknęli po wilgotnych ulicach, niebieski migacz na dachu karetki smagał budynki nieprzyjemną poświatą. Tyrin siedział z tyłu; nie był w stanie spojrzeć na Larsa ani na oficera, nie chciał patrzeć przez okno jak jakiś turysta, nie wiedział na co skierować wzrok. W służbie ojczyzny i pułkownika Rostowa robił wiele złych rzeczy – nagrywał rozmowy kochanków, by uzyskać narzędzie szantażu, szkolił terrorystów w produkcji bomb, brał udział w porwaniach ludzi, których później torturowano – lecz nigdy nie był zmuszony jechać karetką razem ze swoją ofiarą. To było wstrętne.
Podjechali pod szpital. Sanitariusze wnieśli nosze do środka, Tyrinowi zaś i oficerowi wskazano miejsce, gdzie mieli czekać. I nagle krzątanina ustała. Zostali sam na sam ze swoim niepokojem. Tyrin popatrzył na elektryczny szpitalny zegar i stwierdził ze zdumieniem, że jeszcze nie minęła północ. A jemu się wydawało, że od wyjścia z pubu upłynęło wiele godzin.
Czekali długo, nim wreszcie ukazał się lekarz.
– Ma złamaną nogę i stracił trochę krwi – powiedział. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. – Szkoda, że ma w organizmie tak wiele alkoholu. Ale jest młody, silny i zdrowy. Noga się zrośnie i za kilka tygodni znów będzie sprawny.
Tyrin poczuł ogromną ulgę. Uświadomił sobie, że dygoce.
Oficer powiedział:
– Nasz statek odbija rano.
– On z wami nie popłynie – odparł lekarz. – Czy kapitan przyjedzie?
– Posłałem po niego.
– Dobrze. – Lekarz odwrócił się i wyszedł.
Kapitan przybył jednocześnie z policją. Rozmawiał po szwedzku z oficerem, kiedy Tyrin podawał młodemu sierżantowi mglisty opis samochodu.
Potem kapitan podszedł do Tyrina.
– Rozumiem, że ocalił pan Larsa przed czymś znacznie gorszym.
Tyrin miał już dość powtarzania tego w kółko.
– Próbowałem go odciągnąć, ale upadł. Był bardzo pijany.
– Horst mówi, że jest pan chwilowo bez przydziału.
– Tak jest, panie kapitanie.
– Jest pan wykwalifikowanym radiooperatorem?
– Tak.
– Potrzebuję kogoś, kto zastąpiłby biednego Larsa. Chciałby pan wypłynąć z nami rano?
– Wycofuję cię – oświadczył Pierre Borg.
Dickstein zbladł. Wpatrywał się w szefa.
– Chcę, żebyś wrócił do Tel-Awiwu i pokierował operacją z gabinetu – dodał Borg.
– Odpieprz się – odparł Dickstein.
Stali nad brzegiem jeziora w Zurychu. Na wodzie roiło się od łodzi, ich barwne żagle łagodnie łopotały w szwajcarskim słońcu.
– Bez dyskusji, Nat. – powiedział Borg.
– Jasne, Pierre. Nie dam się wycofać. Kropka.
– To rozkaz.
– A ja ci mówię, żebyś się odpieprzył.
– Posłuchaj – Borg głęboko zaczerpnął powietrza. – Twój plan jest już całkowicie opracowany. Jego jedyny słaby punkt polega na tym, że jesteś spalony: przeciwnik wie, że coś robisz, wiec próbuje cię znaleźć i pokrzyżować ci szyki. Nadal będziesz kierować operacją, ale nie możesz rzucać się w oczy.
– Nie – powiedział Dickstein. – To nie jest akcja, którą można przeprowadzić zza biurka, naciskając guziczki. Jest zbyt złożona i ma za wiele rozwiązań wariantowych. Muszę być na miejscu, żeby podejmować natychmiastowe decyzje. – Przerwał i zaczął się zastanawiać: Dlaczego chcę to robić osobiście? Czy naprawdę jestem jedynym człowiekiem w Izraelu, który to potrafi? A może chcę tylko zebrać laury?
Borg nie ukrywał, co myśli.
– Tylko nie próbuj zgrywać bohatera, Nat. Jesteś na to za cwany. Jesteś zawodowcem: wykonujesz rozkazy.
Dickstein potrząsnął głową.
– Powinieneś chwilę pomyśleć, zanim spróbujesz ze mną tej śpiewki. Pamiętasz, co sądzą Żydzi o ludziach, którzy wykonują wszystkie rozkazy?
– W porządku, więc byłeś w obozie koncentracyjnym… ale nie daje ci to jeszcze prawa, by przez resztę życia robić wszystko, co ci strzeli do łba!
Dickstein machnął lekceważąco ręką.
– Nie możesz mnie zatrzymać. Możesz tylko wycofać poparcie. Ale w ten sposób nie zdobędziesz swojego uranu, bo nie mam zamiaru nikogo wtajemniczać, jak tego dokonać.
– Chyba mówisz poważnie, ty skurwysynu – rzekł Borg, patrząc nań spode łba.
Dickstein popatrzył na twarz Borga. Miał kiedyś żenujące przeżycie: był świadkiem jego kłótni z kilkunastoletnim synem, Danem. Chłopiec zaciął się w ponurej pewności swych racji, a Borg usiłował mu wyjaśnić, że uczestnictwo w marszach pokojowych jest nielojalne wobec ojca, matki, kraju i Boga; perorował tak długo, że w końcu sam zaczął się dławić własną wściekłością. Dan – tak jak Dickstein – umiał się przeciwstawić naciskowi, Borg zaś nigdy nie opanował sztuki postępowania z ludźmi, których zastraszyć nie można.
Teraz Borg powinien poczerwienieć i wybuchnąć wrzaskiem. Dickstein jednak pojął, że do tego nie dojdzie. Borg zachowywał spokój.
Uśmiechnął się złośliwie i oświadczył:
– Słyszałem, że pieprzysz jedną z agentek przeciwnika.
Dicksteina zatkało. Czuł się tak, jakby znienacka dostał w kark ciężkim młotem. Tego się nie spodziewał. Ogarnęło go irracjonalne poczucie winy, jak chłopaka przyłapanego na masturbacji; wstyd, zażenowanie, wrażenie, że coś zostało splugawione. Suza – to była jego najbardziej prywatna sprawa, zajmowała w jego życiu miejsce szczególne, oddzielone od reszty, a teraz Borg ją stamtąd wyciągnął i wystawiał na widok publiczny: Popatrzcie, co ten Nat wyprawia?
– Nie – powiedział Dickstein bezbarwnym głosem.
– Przedstawię ci podstawowe fakty – rzekł Borg. – Jest Arabką, córką faceta o poglądach proarabskich, podróżuje po całym świecie, wykonując zawód, który umożliwia jej szerokie kontakty, a agent Jasif Hasan, który namierzył cię w Luksemburgu, jest jednym z przyjaciół rodziny.
Dickstein przysunął się do Borga i wbił mu w oczy wściekłe spojrzenie; poczucie winy przerodziło się w złość.
– I to już wszystko?
– Wszystko? Co do cholery masz na myśli, mówiąc “wszystko”? Dotychczas takie dowody wystarczały ci do rozwalania ludzi!
– Ale nie ludzi, których znałem.
– Wycisnęła z ciebie jakieś informacje?
– Nie! – ryknął Dickstein.
– Złościsz się, bo wiesz, że zrobiłeś błąd.
Dickstein odwrócił się i spojrzał na jezioro, usiłując się opanować; to Borg mógł być wściekły, nie on. Po dłuższej pauzie powiedział:
– Tak, jestem zły, bo popełniłem błąd. To ja powinienem był ci o niej powiedzieć; szkoda, że stało się odwrotnie. Rozumiem, jak to z pozoru musi wyglądać…
– Z pozoru? Chcesz powiedzieć, że według ciebie nie jest agentką?
– Sprawdzałeś przez Kair?
Borg parsknął nieszczerym śmiechem.
– Mówisz tak, jakby cały Kair należał do mojej siatki wywiadowczej. Nie mogę po prostu zadzwonić i powiedzieć, żeby zajrzeli do jej akt, a ja poczekam przy aparacie.
– Ale masz bardzo dobrego podwójnego agenta w wywiadzie egipskim.
– Jaki tam dobry? Wszyscy o nim wiedzą.
– Przestań się zgrywać. Od czasów wojny sześciodniowej nawet gazety trąbią, że masz doskonałych podwójnych w Egipcie. Sęk w tym, że po prostu nie sprawdziłeś.
Borg uniósł dłonie w geście kapitulacji.
– Dobra, sprawdzę ją w Kairze. To trochę potrwa. Tymczasem ty mi piszesz raport z wszystkimi szczegółami swojego planu, a ja skieruję do roboty innych agentów.
Dickstein pomyślał o Alu Cortone i André Papagopulosie: żaden nie z zgodzi się na współpracę z kimś innym.
– To nic nie da, Pierre – powiedziała spokojnie. – Musisz dostać ten uran i tylko ja potrafię to załatwić.
– A jeśli Kair potwierdzi, ze jest agentką?
– Jestem pewien, że zaprzeczy.
– Jeśli jednak nie?
– Przypuszczam, że ją zabijesz.
– O nie – Borg wycelował palec w nos Dicksteina, a kiedy przemówił, w jego głosie brzmiała autentyczna złośliwość. – O nie, nie zrobię tego, Dickstein. Jeśli jest agentką, ty ją zabijesz.
Dickstein powolnym ruchem ujął nadgarstek Borga i odsunął sterczący palec sprzed swojej twarzy.
– Tak. Pierre, zabiję ją.
Drżenie w jego głosie było prawie nieuchwytne.