Nat Dickstein zupełnie oczarował młodą Amerykankę.
Pracowali razem w piaszczystej winnicy. Pełli i okopywali winorośl w lekkich podmuchach wiatru znad Morza Galilejskiego. Dickstein zdjął koszulę i pracował tylko w szortach i w sandałach, nie zważając na słońce, co jest charakterystyczne dla ludzi urodzonych w mieście.
Był szczupły, drobnej budowy, miał wąskie barki, płaską klatkę piersiową, guzowate łokcie i kolana. Karen przyglądała mu się w przerwach, które robiła często, tymczasem on ani razu nie potrzebował odpoczynku. Jego mięśnie pod śniadą skórą, całą w bliznach, poruszały się sprężyście niby lina powiązana w węzły. Karen należała do kobiet zmysłowych, pragnęła więc dotykać tych blizn i pytać, skąd się wzięły.
Niekiedy napotykał jej spojrzenie, wówczas uśmiechał się bez skrępowania i pracował dalej. Jego twarz o regularnych rysach była spokojna i nieodgadniona. Ciemne oczy spoglądały zza okrągłych okularów, bardzo modnych wśród rówieśników Karen, ponieważ nosił je John Lennon. Włosy też ciemne miał Nat – i krótkie. Karen wolałaby, żeby je zapuścił. Chwilami kiedy się uśmiechał, w charakterystyczny sposób krzywiąc usta, wyglądał młodziej, choć niełatwo było dokładnie określić jego wiek. Miał siłę i energię młodego mężczyzny, ale Karen widziała pod jego zegarkiem wytatuowany numer z obozu koncentracyjnego, tak że nie mógł liczyć mniej niż czterdzieści lat.
Pojawił się w kibucu zaraz po niej, latem 1967 roku. Karen ze swoimi dezodorantami i pigułkami antykoncepcyjnymi poszukiwała wówczas miejsca, gdzie mogłaby realizować hipisowskie ideały, nie będąc na odlocie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jego przywieziono karetką pogotowia.
Sądziła, że został ranny w czasie wojny sześciodniowej; ludzie kibucu odpowiadali wymijająco, że owszem, coś w tym rodzaju.
Zgotowano im całkiem odmienne powitanie – Karen przyjęto życzliwie, lecz z rezerwą. W jej postawie życiowej ludzie ujrzeli odbicie swojej własnej, tylko że z niebezpiecznymi elementami. Za to Nat Dickstein wracał jak długo oczekiwany syn. Ludzie gromadzili się wokół niego, przynosili mu zupę, ze łzami w oczach oglądali jego rany.
Jeśli Dicksteina traktowano tu jak syna – matką z całą pewnością była Ester. Najstarsza członkini kibucu. Karen powiedziała kiedyś: – Ona wygląda jak matka Goldy Meir. – Ależ skąd – zaprzeczył ktoś – ona jest jej ojcem – i wszyscy się roześmieli. Ester poruszała się o lasce, ciężkim krokiem obchodziła wioskę, udzielając bezinteresownych rad. Przeważnie bardzo mądrych. Pełniła straż przed pokojem, w którym leżał chory Dickstein. Przeganiała stamtąd rozkrzyczaną hałastrę, wygrażała laską, lecz nawet dzieci wiedziały, że żadnego nigdy nie uderzy.
Dickstein szybko wracał do sił. Już po kilku dniach wygrzewał się w słońcu, obierał jarzyny na obiad i opowiadał starszym dzieciakom nieprzyzwoite dowcipy. Po dwóch tygodniach pracował w polu, a wkrótce harował ciężej niż inni, może z wyjątkiem najmłodszych mężczyzn.
Jego przeszłość rysowała się niewyraźnie, ale Ester opowiedziała Karen, jak Dickstein w 1948 roku, podczas wojny o niepodległość, przybył do Izraela. Ester mówiła o tym tak, jakby to było wczoraj. Zanim wyemigrowała do Palestyny, swoje młode lata, które przypadły na dwa pierwsze dziesięciolecia tego wieku, spędziła w Londynie; była działaczką wielu spośród radykalnie lewicowych ruchów i organizacji – znały ją sufrażystki i znali pacyfiści. Jej pamięć sięgała jeszcze dalej, do pogromów w Rosji. Ale Ester wspominała o tym niejasno, tak jakby przywoływała potworne obrazy z koszmarnego snu.
Schroniły się z Karen przed upałem w cień figowca. Ester malowała krzesło, które własnoręcznie zrobiła, i opowiadała o Dicksteinie jak o uczniaku – zdolnym, ale psotnym.
– Było ich ośmiu czy dziewięciu – zaczęła swoją opowieść. – Jedni studiowali, inni pracowali jako robotnicy na East Endzie. Zanim przyjechali do Francji, zdążyli wydać wszystkie pieniądze, o ile je w ogóle mieli. Do Paryża dowiozła ich zatrzymana po drodze ciężarówka, dalej, do Marsylii, udali się pociągiem towarowym. Stamtąd do Włoch większą część drogi przebyli bodaj pieszo. Następnie ukradli olbrzymiego poniemieckiego mercedesa, którym przejechali cały półwysep aż do samego krańca. – Twarz Ester rozjaśnił uśmiech, a Karen pomyślała: z pewnością bardzo by chciała być tam z nimi.
– W czasie wojny Dickstein znalazł się na Sycylii – ciągnęła dalej Ester. – Wygląda na to, że miał tam kontakty z mafią. W jej rękach zaś po wojnie znajdowała się cała broń. Dickstein chciał ją zdobyć dla Izraela, tyle że nie miał pieniędzy. Namówił więc Sycylijczyków, żeby sprzedali jakiemuś Arabowi cały statek ze sprzętem wojskowym i ujawnili Żydom miejsce transakcji. Pomysł im się spodobał. Dobili targu, otrzymali swoje pieniądze, a Dickstein z przyjaciółmi ukradł statek wraz z towarem i odpłynął do Izraela!
Karen głośno się roześmiała, aż koza pasąca się w pobliżu figowca spojrzała na nią z wyrzutem.
– Czekaj – powiedziała Ester – nie wiesz jeszcze, jak się ta historia skończyła. Całe doświadczenie żeglarskie ekipy Dicksteina sprowadzało się do tego, że spośród studentów kilku potrafiło wiosłować, co do robotników zaś, jeden pracował kiedyś jako doker. A tu mieli popłynąć z pięciotonowym ładunkiem, zdani tylko na siebie. Toteż zaczęli od rzeczy podstawowych: na statku powinny znajdować się mapy i kompasy. Wyszukali też instrukcję, z której Dickstein dowiedział się, jak uruchomić statek, nie pisano jednak, jak go zatrzymać. Kiedy więc wpłynęli do Hajfy, wrzeszcząc i podrzucając czapki na wiwat, jakby to była studencka feta, zaryli się prosto w nadbrzeże. Szybko im to wybaczono, bo karabiny były cenniejsze niż złoto, ale od tej pory Dicksteina zaczęto nazywać Piratem.
Przy pracy w winnicy nie bardzo wyglądał na pirata w tych swoich luźnych szortach i w okularach. W każdym razie podobał się Karen. Była gotowa go uwieść, problem polegał tylko na tym jak. Wiedziała, że i ona mu się podoba – to było widać – dawała też Natowi do zrozumienia, że nie opierałaby się zbyt długo. Ale on nigdy nie zdobył się na żaden gest. Może uważał, że jest zbyt młoda albo niewinna. A może nie interesowały go kobiety.
– Chyba skończyliśmy. – Głos Dicksteina przerwał tok jej myśli.
Spojrzała na słońce: czas było wracać.
– Zrobiłeś dwa razy tyle co ja.
– Jestem przyzwyczajony do pracy. Mieszkam tu – z małymi przerwami – od dwudziestu lat. Weszło mi to w krew.
Szli w kierunku wioski; niebo robiło się purpurowo-żółte.
– Czym się zajmujesz, gdy cię tutaj nie ma? – spytała Karen.
– No cóż… Zatruwam studnie, porywam chrześcijańskie dzieci – zażartował i Karen się roześmiała.
– Czy można jakoś porównać życie tutaj z Kalifornią? – zapytał po chwili.
– Tu jest cudownie – odpowiedziała. – Myślę jednak, że w sprawie równouprawnienia kobiet jest jeszcze wiele do zrobienia.
– Wygląda na to, że to teraz bardzo istotny problem.
– Jak zwykle, nie chcesz podejmować tego tematu.
– Nie, dlaczego, uważam, że masz rację. Ale z wolnością jest tak: lepiej, by ludzie sami ją wywalczyli, niż by ktoś miał im ją podarować.
– To brzmi jak dobra wymówka, żeby nic w tej sprawie nie robić – powiedziała Karen, a Dickstein roześmiał się.
Na skraju wioski minęli młodego mężczyznę z karabinem, który jechał na kucu patrolować granice osady.
– Uważaj na siebie, Izrael! – krzyknął za nim Dickstein.
Kibuc zachowywał środki ostrożności, choć na wzgórzach Golan strzały ucichły, a dzieciaki nie musiały już sypiać po schronach, Dickstein należał do zwolenników zachowania czujności.
– Pójdę poczytać Motiemu – powiedział.
– Mogę wpaść?
– Czemu nie? – Dickstein spojrzał na zegarek. – Teraz musimy się umyć. Za pięć minut bądź w moim pokoju.
Rozeszli się i Karen zniknęła w pomieszczeniu z prysznicami. Kibuc to najlepsze miejsce dla sieroty, myślała, rozbierając się. Rodzice Motiego nie żyli. Ojciec wyleciał w powietrze podczas ataku na wzgórza Golan w wojnie, która skończyła się niedawno. Wcześniej w strzelaninie z fedainami zginęła matka. Oboje byli bliskimi przyjaciółmi Dicksteina. To niewątpliwie tragedia dla dziecka, ale chłopiec nadal sypiał w tym samym łóżku, jadał w tym samym pokoju i miał oparcie w setce niemal dorosłych, którzy go kochali i otaczali opieką. Nie został podrzucony ani niechętnej ciotce, ani niedołężnym dziadkom, ani, co najważniejsze, oddany do sierocińca. No i miał Dicksteina.
Karen zmyła z siebie kurz, włożyła czystą odzież i weszła do pokoju. Motie już tam był. Siedział Dicksteinowi na kolanach, ssał kciuk i słuchał Wyspy Skarbów po hebrajsku. Dickstein był jedyną osobą, jaką znała Karen, mówiącą po hebrajsku z akcentem londyńskiego przedmieścia. Teraz brzmiało to jeszcze dziwaczniej, bo Dickstein naśladował rozmaitych bohaterów. Chłopięcym głosikiem czytał kwestie Jima, ochrypłym basem – Długiego Johna Silvera, półszeptem – szalonego Bena Gunna. Karen przyglądała się dwóm postaciom w blasku żółtego światła lampy. Jakże dziecinnie wyglądał Dickstein, a jak dojrzale – dziecko.
Kiedy rozdział się skończył, oboje zanieśli Motiego do jego sypialni, pocałowali na dobranoc i przeszli do jadalni. Jeśli dalej będziemy tacy nierozłączni, jak nic wszyscy uwierzą, że jesteśmy kochankami, pomyślała Karen.
Przysiedli się do Ester. Po kolacji staruszka zaczęła snuć wspomnienia, a w jej oczach zapaliły się ogniki niczym u młodej dziewczyny.
– Kiedy pierwszy raz znalazłam się w Jerozolimie, krążyło tam takie powiedzonko: jeśli masz puchową poduszkę, możesz sobie kupić dom.
– Jak to? – Dickstein skwapliwie połknął haczyk.
– Dobrą puchową poduszkę możesz sprzedać za funta. Z tym funtem zapisujesz się do kasy pożyczkowej, co uprawnia cię do wzięcia dziesięciu funtów. Wtedy kupujesz kawałek ziemi. Jej właściciel bierze dziesięć funtów jako zadatek, a na resztę weksel. W ten sposób zostajesz właścicielem ziemskim. Wtedy idziesz do murarza i mówisz: zbuduj sobie na tym kawałku ziemi dom. Ja chcę za to tylko małe mieszkanko dla mnie i mojej rodziny.
Bardzo ich to ubawiło, ale wesołość trwała krótko. Dickstein spojrzał na drzwi, Karen przeniosła na nie wzrok w ślad za nim; w progu stał krępy mężczyzna około czterdziestki o mięsistej twarzy prostaka. Dickstein wstał i wyszedł mu na spotkanie.
– Nie łam sobie serca, dziecko – szepnęła Ester. – On nie jest stworzony na męża.
Karen spojrzała na nią, a potem znowu na drzwi. Dicksteina już nich nie było. Po chwili rozległ się warkot ruszającego samochodu. Poczuła na swojej dłoni uścisk starczej ręki Ester, kiedy Dickstein odjeżdżał w nieznanym kierunku. Miała go już nigdy nie zobaczyć.
Nat Dickstein i Pierre Borg rozparli się na tylnym siedzeniu dużego czarnego citroena. Z przodu, za kierownicą, siedział goryl Borga, a obok leżał jego pistolet maszynowy. Jechali w ciemnościach, toteż niewiele przed sobą widzieli, tylko snopy światła reflektorów.
Nat Dickstein bał się. To uczucie towarzyszyło mu zawsze w tego rodzaju sytuacjach. Był świetnym agentem, radził sobie w każdych okolicznościach. Kiedy przystępował do działania, jego umysł koncentrował się na rozwiązywaniu problemów i wtedy brakło w nim miejsca na strach. Ale teraz Borg zamierzał dopiero powierzyć mu zadanie, Dickstein nie znał planów, żeby móc się skupić nad sposobem ich wykonania, przewidywań, które miałby weryfikować, osób przeznaczonych do rozpracowania. Wiedział tylko, że musi zrezygnować ze spokoju, z codziennej ciężkiej pracy, z ziemi, słońca, pielęgnowania upraw. Czeka go zaś straszliwe ryzyko, mnóstwo niebezpieczeństw, kłamstwa, cierpienie, rozlew krwi, może nawet śmierć, przyglądał się więc słabo oświetlonej twarzy Borga, a fala lęku przed nieznanym podnosiła się w żołądku, przyprawiając Nata o mdłości.
Borg w bladym świetle wyglądał jak olbrzym z bajki. Grube wargi, szerokie policzki, wyłupiaste oczy, przysłonięte krzaczastymi brwiami. Podobno był brzydki jako dziecko, cóż, wyrósł zatem na brzydkiego mężczyznę. W chwilach zaniepokojenia – jak na przykład teraz – jego ręce błądziły bezustannie po twarzy, zasłaniały usta, pocierały nos, dotykały czoła w podświadomym wysiłku ukrycia brzydoty. Dickstein zapytał go kiedyś:
– Dlaczego na wszystkich się tak wydzierasz?
– Bo wszyscy są kurewsko przystojni.
Zawsze mieli kłopoty z językiem, kiedy przychodziło się porozumieć. Borg był z pochodzenia francuskojęzycznym Kanadyjczykiem i cierpiał męki, mówiąc po hebrajsku. Hebrajski Dicksteina nie pozostawiał wiele do życzenia, ale francuski za to szedł mu niesporo. Zwykle więc porozumiewali się po angielsku.
Dickstein pracował dla Borga od dziesięciu lat, ale jak dotąd, nie polubił tego człowieka. Rozumiał naturę Borga, drażliwą i ponurą, szanował jego profesjonalizm i bezgraniczne oddanie wywiadowi izraelskiemu. To jednak nie wystarczało, zdaniem Dicksteina, żeby kogoś polubić. Poza tym czuł się oszukiwany, choć wiele ważkich racji kryło się za tym, że Borg nie mówił mu prawdy.
Dickstein odwzajemniał się tym samym. Nie zwierzał się ze swych planów lub informował o nich fałszywie. Podczas wykonywania zadań nigdy nie stawiał się na spotkanie według przyjętych ustaleń, lecz po prostu dzwonił lub przesyłał wiadomość zawierającą kategoryczne żądania. Niekiedy zatajał przed Borgiem swoje plany w części bądź w całości. Pozbawił go w ten sposób możliwości narzucania własnych rozwiązań – tak było chyba bezpieczniej. Ponadto Borg, znając te plany, miałby obowiązek przedstawić je gremiom politycznym, a tam mogłyby się spotkać ze sprzeciwem. Dickstein wiedział, że ma mocną pozycję – Borg zawdzięczał karierę wielu jego sukcesom – i wykorzystywał to bez skrupułów.
Hałaśliwy citroën mijał właśnie arabską część Nazaretu, wyludnioną w tej chwili prawdopodobnie z powodu godziny policyjnej. Znów wjechali w ciemność, kierując się na Tel-Awiw. Borg zapalił cienkie cygaro.
– Po wojnie sześciodniowej – zaczął mówić – pewien bystry chłopak z Ministerstwa Obrony napisał referat pod tytułem Nieuchronna Zagłada Izraela. Oto jego argumentacja. W czasie wojny o niepodległość kupowaliśmy broń od Czechosłowacji. Kiedy blok sowiecki wziął stronę Arabów, zwróciliśmy się do Francji, a potem do Niemiec Zachodnich. Niemcy zerwali wszystkie umowy, gdy tylko dowiedzieli się o nich Arabowie. Francja ogłosiła embargo po wojnie sześciodniowej. Wielka Brytania i USA konsekwentnie odmawiały dostaw. Traciliśmy źródła jedno po drugim. Może staralibyśmy się rekompensować te straty drogą ciągłego poszukiwania nowych dostawców i rozwijania własnego przemysłu zbrojeniowego. Ale i tak Izrael musi przegrać wyścig zbrojeń na Bliskim Wschodzie. W najbliższej przyszłości kraje naftowe będą od nas bogatsze. Wydatki wojskowe w budżecie Izraela stanowią nadmierne obciążenie dla gospodarki, podczas gdy naszych przeciwników stać na wydatkowanie miliardów. Kiedy oni będą mieć dziesięć tysięcy czołgów, my będziemy potrzebowali sześciu tysięcy, kiedy będą mieć dwadzieścia tysięcy, my będziemy potrzebowali dwunastu i tak dalej. Podwajając każdego roku wydatki na zbrojenia, mogą sparaliżować, naszą gospodarkę bez jednego wystrzału. Współczesna historia Bliskiego Wschodu uczy, że w tym regionie wojna wybucha mniej więcej raz na dziesięć lat. Jest to dla nas niekorzystne. Arabowie mogą sobie od czasu do czasu pozwolić na przegraną w konflikcie, my – nie: nasza pierwsza porażka będzie jednocześnie ostatnią. Stąd wniosek: przetrwanie Izraela zależy od wyrwania się z błędnego koła, w które wciągnęli nas przeciwnicy.
– To nic nowego – zauważył Dickstein. – Wyłącznie frazesy w duchu “pokój za wszelką cenę”. Spodziewam się, że ten bystrzaczek Ministerstwa Obrony za taki referat już dawno poszedł na zieloną trawkę.
– Podwójny błąd, przyjacielu. Facet doszedł do wniosku, że powinniśmy zadać ostateczny cios armii arabskiej, kiedy następnym razem przekroczy nasze granice. Czyli że musimy mieć broń jądrową.
A wiec to takie buty! Dickstein aż gwizdnął z wrażenia. Ten szaleńczy pomysł wydawał się oczywisty, dopóki pozostawał w sferze projektów. Ale gdyby wprowadzić go w życie, mógł zmienić wszystko. Dickstein zastanawiał się nad tym w milczeniu. Nasuwały się tysięczne pytania. Jak wygląda sprawa od strony technicznej? Czy można liczyć na pomoc Amerykanów? Co na to rząd izraelski? Czy Arabowie mogą odpowiedzieć własną bombą?
– Do diabła! – Wreszcie się połapał. – Bystry chłopak z ministerstwa! To przecież projekt Mosze Dajana.
– Bez komentarza – uśmiechnął się Borg.
– I rząd się na to zgodził?
– Była długa debata. Starsi politycy widzieli już Bliski Wschód zmieciony z powierzchni ziemi przez broń nuklearną. Opozycja natomiast wyrażała przekonanie, że jeśli my będziemy mieli bombę, to Arabowie też się o nią postarają, i znajdziemy się w punkcie wyjścia. Okazało się to grubą pomyłką. – Borg wyjął z kieszeni małe plastikowe pudełko.
Dickstein zapalił światło. Pudełeczko miało około półtora cala kwadratowego powierzchni, było płaskie, w kolorze niebieskim. Wewnątrz znajdowała się papierowa koperta nie przepuszczająca światła.
– Co to jest? – zapytał.
– W lutym przyjechał do Kairu fizyk Friedrich Schulz. Jest Austriakiem, ale pracuje w USA. Niby to bawił w Europie na wakacjach, tyle że lot do Kairu opłacił mu rząd egipski. Śledziłem go, ale on zgubił mojego człowieka i na czterdzieści osiem godzin zniknął gdzieś na Pustyni Zachodniej. Wiemy od CIA, ze zdjęć satelitarnych, że rozpoczęto tam jakąś ważną budowę. Po powrocie Schulz miał to w kieszeni. To dozymetr. Koperta nie przepuszczająca światła zawierała kawałek zwykłej błony fotograficznej. Nosi się to w kieszeni, w klapie albo przy pasku od spodni. Jeśli się otrzyma jakąś dawkę promieniowania, klisza po rozwinięciu będzie naświetlona. Taki dozymetr musi nosić rutynowo każda osoba, która przebywa – czy to zwiedzając, czy pracując – na terenie elektrowni jądrowej.
– A więc twoim zdaniem Arabowie już konstruują bombę atomową. – Dickstein zgasił światło i oddał Borgowi pudełko.
– To fakt – odpowiedział Borg trochę za głośno.
– Czyli rząd wyraził zgodę na produkcję bomby.
– W zasadzie tak.
– To znaczy?
– Są pewne trudności. Sam mechanizm tego interesu jest prosty. Każdy, kto potrafi wyprodukować bombę konwencjonalną, może wyprodukować też jądrową. Problem tkwi w zdobyciu materiału wybuchowego, plutonu. Uzyskuje się go w reaktorze atomowym jako produkt uboczny. Reaktor w końcu mamy. W Dimonie, na pustyni Negew. Wiedziałeś chyba o tym?
– Tak.
– To tajemnica poliszynela. Natomiast nie dysponujemy aparaturą do uzyskiwania plutonu ze zużytego paliwa. Moglibyśmy nawet zbudować odpowiednią instalację, ale nie mamy własnego uranu, żeby go przepuścić przez reaktor.
– Poczekaj. – Dickstein zmarszczył brwi. – Musimy mieć uran na paliwo do normalnej pracy reaktora.
– Owszem. Dostajemy go z Francji, ale pod warunkiem, że zwracamy zużyte paliwo, czyli że oni otrzymują pluton.
– A inni dostawcy?
– Narzuciliby te same warunki, zgodnie z ogólnie obowiązującymi przepisami o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.
– A czy ludzie z Dimony nie mogliby zachachmęcić trochę zużytego paliwa, nie zwracając niczyjej uwagi? – zapytał Dickstein.
– Nie. Znając ilość dostarczanego uranu, można precyzyjnie obliczyć ilość otrzymanego plutonu. Waży się go bardzo starannie, to drogi surowiec.
– Czyli sprawa rozbija się o uran?
– Właśnie.
– A istnieje jakieś rozwiązanie?
– Tylko jedno. Ty go ukradniesz.
Dickstein wyjrzał przez okno. Na polu, w poświacie księżyca, ujrzał stado owiec, przy nim pasterza – Araba z kijem w ręce. Scena jak z Biblii. A wiec takie było jego zadanie. Wykraść uran dla krainy mlekiem i miodem płynącej. Poprzednio trzeba było dla niej w Damaszku zabić przywódcę terrorystów, jeszcze wcześniej, w Monte Carlo, zmusić szantażem bogatego Araba, żeby przestał opłacać fedainów.
Kiedy Borg mówił o polityce, Schulzu i reaktorach jądrowych, Dickstein zapomniał o swych obawach. Ale teraz uświadomił sobie, że te sprawy dotyczą go osobiście. Powrócił strach, a wraz z nim wspomnienia. Po śmierci ojca jego rodzina znalazła się w skrajnej nędzy. Kiedy przychodzili wierzyciele, Nata wysyłano do drzwi, żeby mówił, że mamy nie ma w domu. Mając trzynaście lat zdał sobie sprawę, jakie to upokarzające, albowiem ci ludzie wiedzieli, że on klanie, on wiedział, że oni wiedzą, patrzyli więc na niego z mieszaniną wzgardy i litości, co dotykało go do żywego. Nigdy tego nie zapomniał – a teraz tamto uczucie wracało, jakby wygrzebane z podświadomości, kiedy taki ktoś jak Borg mówił coś w tym rodzaju: “Nathianielku, ukradnij trochę uranu dla swojej ojczyzny”.
Matki w takich sytuacjach pytał zawsze: “Naprawdę muszę?” Ale teraz rozmawiał z Borgiem.
– Czy koniecznie trzeba go ukraść? – powiedział. – Dlaczego nie można go kupić i po prostu odmówić zwrotu do dalszej przeróbki?
– Bo wtedy wszyscy by się dowiedzieli, co jest grane.
– I co z tego?
– Na dalszą przeróbkę potrzeba wielu miesięcy. W tym czasie mogłyby nas spotkać dwie poważne przykrości: po pierwsze Egipcjanie przyśpieszyliby swoje prace, po drugie Ameryka użyłaby wszelkich nacisków, żebyśmy zaniechali produkcji.
– Więc chcesz, żebym ukradł ten materiał i żeby nikt się nie dowiedział, że go mamy?
– Więcej. – Głos Borga brzmiał szorstko i ochryple. – Nikt się nie może dowiedzieć, że w ogóle miała miejsce taka kradzież. To ma wyglądać, jakby surowiec po prostu zaginął. Właściciele, a także agencje międzynarodowe, w związku z jego zniknięciem wpadną w takie tarapaty, że zatuszują całą sprawę. A kiedy odkryją, że zostali obrabowani, będą się obawiali kompromitacji.
– Ale w końcu mogą to ujawnić.
– Wtedy będziemy już mieli bombę.
Dotarli nad brzeg morza, do drogi łączącej Hajfę z Tel-Awiwem. Podczas gdy samochód przedzierał się przez noc, Dickstein parę razy rzucił okiem na fale Morza Śródziemnego; niczym szlachetne kamienie połyskiwały w świetle księżyca. Kiedy się wreszcie odezwał, nuta rezygnacji w jego głosie samego go zaskoczyła.
– Ile uranu potrzebujemy?
– Na dwanaście bomb. Około stu ton rudy.
– Do kieszeni tego nie schowam. – Dickstein zmarszczył brwi. Ile by kosztowało, gdybyśmy chcieli kupić rudę?
– Nieco ponad milion dolarów.
– I myślisz, że tamci to tak po prostu zatuszują?
– Jeśli dobrze wykonasz robotę.
– Czyli jak?
– To już twoja sprawa, Piracie.
– Nie jestem pewien, czy to się da zrobić.
– Musi się dać. Powiedziałem premierowi, że ruszymy sprawę. Od tego zależy moja kariera, Nat.
– Mam gdzieś twoją zasraną karierę.
Borg, dotknięty takim lekceważeniem, zapalił nerwowo następne cygaro. Dickstein uchylił okno, żeby trochę przewietrzyć. Jego nagła niechęć nie miała nic wspólnego z niezręczną uwagą Borga o charakterze osobistym. Stanowiła raczej typowo męski sprzeciw wobec niepojętej właściwości tego człowieka: wszyscy ogromnie łatwo mu ulegali. Ponadto nękały Dicksteina koszmarne wizje: chmury w kształcie grzyba nad Jerozolimą i Kairem, pola bawełny po obu stronach Nilu i winnice u wybrzeży Morza Galilejskiego tonące w pyle radioaktywnym, Bliski Wschód trawiony ogniem i nienormalne, kalekie dzieci przez całe pokolenia.
– Wciąż uważam, że jest szansa na pokój – powiedział.
– Nie wiem. Nie mieszam się do polityki – wzruszył ramionami Borg.
– Gówno prawda!
– Zauważ – westchnął Borg – że jeśli oni będą mieli bombę, my też musimy ją mieć, prawda?
– Skoro wszystko ku temu zmierza, możemy zwołać konferencję prasową, ogłosić, że Egipcjanie przystąpili do produkcji bomby, i nalegać, żeby świat ich powstrzymał. W każdym razie sądzę, że ludzie u nas chcą mieć bombę, i że zadowoli ich takie wytłumaczenie.
– I może właśnie mają rację – powiedział Borg. – Nie można ciągle walczyć, co kilka lat toczyć wojen. Za którymś razem można przegrać.
– Moglibyśmy zawrzeć pokój.
– Jesteś kretyńsko naiwny – parsknął Borg.
– A gdybyśmy załatwili kilka spraw: ziemie okupowane, prawo do powrotu, równe prawa dla Arabów w Izraelu…
– Arabowie mają równe prawa.
– Jesteś kretyńsko naiwny – zaśmiał się gorzko Dickstein.
– Słuchaj. – Borg z trudem zachowywał spokój. Dickstein rozumiał jego rozdrażnienie. Reakcja typowa dla wielu Izraelczyków, których zdaniem wcielenie w życie tych liberalnych idei stanowiłoby pierwszy krok po równi pochyłej: kolejne ustępstwa sprawiłyby, że cały kraj zostałby podany Arabom na talerzu. Takie idee podcinają korzenie żydowskiej tożsamości. – Słuchaj – powtórzył Borg – może powinniśmy sprzedać nasze dziedzictwo za miskę soczewicy. Ale żyjemy w realnym świecie i ludzie w tym kraju nie będą głosować na pokój za wszelką cenę. A w głębi duszy sam przyznajesz, że Arabom też się do tego pokoju nie śpieszy. Nadal zatem jesteśmy skazani na walkę przeciwko nim. Jeśli musimy walczyć, lepiej, żebyśmy zwyciężyli. A jeśli chcemy mieć pewność, że zwyciężymy, lepiej, żebyś ukradł dla nas trochę uranu.
– Najbardziej nie lubię w tobie tego, że zwykle masz rację – powiedział Dickstein.
Borg opuścił nieco szybę i wyrzucił niedopałek cygara. Posypały się iskry jak z fajerwerku. Widać już było światła Tel-Awiwu – właśnie dojeżdżali.
– Widzisz, wobec większości moich ludzi nie czuję się w obowiązku wytaczać argumentów politycznych przy omawianiu pomierzonego im zadania, oni po prostu podporządkowują się rozkazom, tak jak powinni robić ludzie czynu – oświadczył Borg.
– Nie wierzę ci – odparł Dickstein. – Albo będziemy narodem idealistów, albo nic z nas nie zostanie.
– Możliwe.
– Kiedyś poznałem pewnego gościa imieniem Wolfgang. Zazwyczaj mawiał: “Ja tylko wykonuję rozkazy”. I potem zazwyczaj łamał mi nogę.
– Taaa – powiedział Borg. – Wspominałeś mi o tym.
Kiedy przedsiębiorstwo zatrudnia księgowego, pierwszą rzeczą, którą ten robi, jest złożenie oświadczenia, iż ma tak wiele pracy związanej z ogólnymi kierunkami polityki finansowej firmy, że do prowadzenia księgowości musi zatrudnić asystenta. Podobnie wygląda to u szpiegów. Państwo powołuje służbę wywiadowczą, żeby dowiedzieć się, ile czołgów mają sąsiedzi i gdzie je trzymają, ale wywiad zaraz oświadcza; że jest tak zajęty inwigilacją elementów wywrotowych wewnątrz kraju, iż należy powołać oddzielną służbę, która zajmowałaby się wywiadem wojskowym.
Tak było w Egipcie w 1955 roku. Ledwo opierzony wywiad dzielił się wtedy na dwa departamenty. Wywiad wojskowy zajmował się liczeniem czołgów izraelskich, choć cały splendor spływał na wywiad cywilny.
Żeby rzecz jeszcze bardziej skomplikować, człowiekiem odpowiedzialnym za pracę oba departamentów był szef wywiadu cywilnego, teoretycznie nadzorowany przez ministra spraw wewnętrznych. Ale zjawiskiem, któremu zwykłą koleją rzeczy podlegają służby specjalne, są wysiłki głowy państwa, żeby je sobie podporządkować. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, szpiedzy nieustannie snują obłąkańcze plany zabójstw, szantaży i zamachów, co może okazać się kłopotliwe, kiedy stracą grunt pod nogami; z tej racji prezydenci i premierzy wolą mieć ich na oku. Po drugie, służby wywiadowcze są źródłem władzy, szczególnie w krajach nie ustabilizowanych politycznie, a rządzący państwem chce trzymać ją w swoich rękach.
Szef wywiadu cywilnego w Kairze składał zatem meldunki prezydentowi albo ministrowi stanu.
Kauasz, wysoki Arab, który przesłuchiwał i zabił Toufika, a później dał dozymetr Borgowi, pracował w zarządzie wywiadu cywilnego, szacownej, nie umundurowanej połowie służb specjalnych. Był człowiekiem inteligentnym i pełnym dostojeństwa oraz wielkiej uczciwości, a przy tym głęboko religijnym, aż do granic mistycyzmu. Religijność Kauasza kształtowała jego najbardziej nieprawdopodobne, by nie powiedzieć dziwaczne, przekonania na temat rzeczywistości. Kauasz wyznawał jedną z odmian chrześcijaństwa, w której utrzymywano, że powrót Żydów do Ziemi Obiecanej, nakazany przez Biblię, ma poprzedzać koniec świata. Sprzeciwianie się temu powrotowi było więc grzechem, wysiłek zaś i podjęty w celu jego urzeczywistnienia – świętą powinnością. Dlatego Kauasz został podwójnym agentem.
Praca stanowiła sens jego doczesnej egzystencji. Wiara prowadziła go ku życiu tajemnemu, dzięki niej stopniowo odcinał się od przyjaciół, sąsiadów i, z małymi wyjątkami, od rodziny. Nie miał żadnych ambicji osobistych, nie licząc tego, że chciał pójść do nieba. Żył ascetycznie, a jedyną przyjemność na tym padole stanowiło dla niego gromadzenie punktów w grze wywiadów. Przypominał bardzo Pierre’a Borga, z tą tylko różnicą, że był szczęśliwy.
Ale teraz chodził przygnębiony i miał kłopoty. Tracił bowiem punkty w sprawie profesora Schulza. Przedsięwzięciem w Kattarze nie zajmował się wywiad cywilny, lecz druga połowa tajnych służb – wywiad wojskowy. Toteż Kauasz tak długo pościł i medytował, aż bezsennej nocy udało mu się opracować plan rozszyfrowania tych tajemnic.
Miał dalekiego kuzyna, Asama, który pracował w biurze szefa wywiadu cywilnego, instytucji, która koordynowała prace obu departamentów. Asam był starszy od Kauasza, ale nie tak bystry.
Obaj kuzyni siedzieli na zapleczu małej, brudnej kawiarni w pobliżu Szerif Pasza. Pili ciepławy likier cytrynowy i odpędzali muchy dymem z papierosów. Wyglądali zupełnie jak bracia: takie same lekkie garnitury, takie same wąsy á la Naser. Kauasz zamierzał dowiedzieć się od Asama czegoś o Kattarze. Obmyślił sobie sposób podejścia i bardzo się pilnował, żeby wyłożyć sprawę nader delikatnie. W rozmowie okazał swój niewzruszony i spokojny charakter, choć odczuwał silny niepokój wewnętrzny. Przystąpił do rzeczy bardzo bezpośrednio.
– Kuzynie, czy wiesz, co takiego wydarzyło się w Kattarze?
Na urodziwej twarzy Asama pojawił się cień podejrzliwości.
– Jeśli ty nie wiesz, ja nie mogę ci powiedzieć.
Kauasz pokręcił głową, jak gdyby Asam go nie rozumiał.
– Nie chcę, żebyś wyjawiał mi tajemnice. Skądinąd domyślam się, czego dotyczy to przedsięwzięcie. – Tu skłamał. – Martwi mnie tylko, że kontroluje to Maradżi.
– Dlaczego?
– Chodzi o ciebie. Mam na myśli twoją karierę.
– Ja się nie martwię.
– A powinieneś. Maradżi chce zająć twoje stanowisko. Musisz o tym wiedzieć.
Właściciel kawiarni przyniósł talerz oliwek i dwa płaskie bochenki pity. Kauasz zamilkł czekając, aż gospodarz się oddali. Obserwował reakcję Asama na kłamstwo o Maradżim. Asam był zaniepokojony.
– Maradżi składa raporty bezpośrednio ministrowi – kontynuował Kauasz.
– Przecież i tak mam wgląd we wszystkie dokumenty – bronił się Asam.
– Ale nie wiesz, co on mówi ministrowi prywatnie. Ma teraz bardzo mocną pozycję.
Asam zmarszczył brwi.
– Swoją drogą ciekawe, skąd się dowiedziałeś o projekcie.
Kauasz oparł się plecami o zimną betonową ścianę.
– Jeden z ludzi Maradżiego pracował w Kairze jako goryl i pewnie od razu spostrzegł, że jest śledzony. Ogonem był agent izraelski, niejaki Toufik. Maradżi nie dysponuje żadnymi ludźmi do pracy w terenie, meldunek tego goryla dotarł do mnie. Zgarnąłem Toufika.
Asam skrzywił się z niesmakiem. To błąd pozwolić się śledzić. Jeszcze gorzej jest zwracać się do niewłaściwego departamentu o pomoc. To fatalne.
– Może dałoby się coś z tym zrobić, mój kuzynie.
Asam potarł nos dłonią ciężką od pierścieni.
– Mów dalej.
– Powiedz dyrektorowi o Toufiku. Wytłumacz mu, że Maradża mimo swych niewątpliwych talentów popełnia błędy w obsadzie kadrowej, ponieważ jest młody i niedoświadczony, zwłaszcza w porównaniu z takim człowiekiem, jak ty. Nalegaj, by powierzono ci nadzór nad personelem w Kattarze. Potem włącz do tej pracy kogoś lojalnego wobec nas.
Asam powoli skinął głową.
– Rozumiem.
Kauasz czuł już niemal smak sukcesu. Nachylił się do Asama.
– Dyrektor będzie ci wdzięczny za ujawnienie fuszerki w sprawie o najwyższym stopniu tajności. A ty będziesz mógł mieć oko na wszystko, cokolwiek zrobi Maradżi.
– To bardzo dobry plan – powiedział Asam. – Pomówię dziś z dyrektorem. Jestem ci wdzięczny, kuzynie.
Kauasz miał jeszcze coś w zanadrzu – to właśnie było najważniejsze i wyczekiwał najodpowiedniejszej chwili. Postanowił zaczekać jeszcze kilka minut. Wstał ze słowami:
– Czyż nie byłeś zawsze moim patronem? – Ramię przy ramieniu wyszli, zanurzając się w upał miasta.
– Postaram się znaleźć odpowiedniego człowieka jak najszybciej – powiedział Asam.
– A właśnie. – Kauasz niby to przypomniał sobie jakiś błahy szczegół. – Mam człowieka, który idealnie by się do tego nadawał. Jest inteligentny, pomysłowy i nadzwyczaj dyskretny, a poza tym to syn brata mojej nieboszczki żony.
Oczy Asama zwęziły się.
– No i oczywiście składałby meldunki tobie?
Kauasz zrobił minę pełną ubolewania.
– Jeśli domagam się zbyt wiele… – Rozłożył ręce w geście rezygnacji.
– Ależ nie – powiedział Asam. – Zawsze sobie pomagaliśmy.
Doszli do rogu, przy którym postanowili się rozstać. Kauasz hamował się wewnętrznie, by poczucie wygranej nie odbiło się na jego twarzy.
– Przyślę ci tego człowieka. Przekonasz się, że można na nim polegać bez reszty.
– Niech będzie – zgodził się Asam.
Pierre Borg znał Dicksteina od dwudziestu lat. Jeszcze w 1948 roku Borg był przekonany, że chłopak nie nadaje się na agenta, pomimo wyczynu ze statkiem załadowanym bronią. Chudy, blady, niesympatyczny niezgrabiasz. Nie pytając Borga o zdanie, postanowiono jednak wziąć Dicksteina na próbę. Borg natychmiast wyrwał się z opinią, że “ten dzieciuch”, choć może inaczej to wygląda, nie jest bystrzejszy od gówna. Poza tym Dickstein miał w sobie jakiś dziwny urok, którego Borg nie rozumiał. Niektóre kobiety z Mosadu szalały za nim. Ale inni, wśród nich także Borg, nie mieli pojęcia dlaczego. Dickstein nie wykazywał żadnego zainteresowania kobietami, jego dossier w rubryce “życie seksualne” informowało: brak.
Z biegiem lat jednak Dickstein dojrzał, nabrał wielu umiejętności i pewności działania, tak że Borg mógł na nim polegać bardziej niż na kimkolwiek innym. Fakt, gdyby Dickstein wykazywał się nieco większymi ambicjami osobistymi, mógłby mieć teraz stanowisko zajmowane przez Borga.
Mimo to Borg nie wyobrażał sobie, w jaki sposób Dickstein wypełni powierzone zadanie. Rezultatem debaty na temat broni nuklearnej okazał się jeden z tych kretyńskich kompromisów politycznych, które przekreślają pracę wszystkich ludzi w służbie państwowej. Zgodzono się na kradzież uranu pod warunkiem, że nikt się nie dowie, a przynajmniej nie będzie wiedział przez wiele lat, że złodziejem był Izrael. Borg wywalczył decyzję – osobiście opowiadał się za błyskawicznym numerem w stylu pirackim bez oglądania się na konsekwencje. W składzie rządu przeważył bardziej legalistyczny punkt widzenia. Ale w końcu to Borg i jego ludzie mają wprowadzić w czyn decyzje gabinetu.
Byli w Mosadzie ludzie, którzy mogliby wykonać zadanie równie dobrze jak Dickstein. Jednym z nich był Mike, szef od zadań specjalnych, drugim sam Borg. Nikomu jednak prócz Dicksteina Borg nie mógłby powiedzieć: oto problem, idź i rozwiąż go.
Dwaj mężczyźni spędzili dzień w domu należącym do Mosadu, w mieście Ramat Gan, niedaleko Tel-Awiwu. Sprawdzeni i zaufani pracownicy Mosadu przygotowywali kawę, podawali posiłki i patrolowali ogród z rewolwerami pod marynarką. Rano Dickstein zobaczył młodego fizyka z Instytutu Weizmanna w Rehovot. Naukowiec miał długie włosy i krawat w kwiaty. Cierpliwie i z wielką precyzją wyjaśniał chemiczne właściwości uranu, istotę radioaktywności i działanie stosu atomowego. Po obiedzie Dickstein rozmawiał z facetem z Dimony o kopalniach uranu, zakładach wzbogacania rudy, wykorzystywaniu paliwa, o jego przechowywaniu i transporcie, a także o zasadach bezpieczeństwa, Międzynarodowej Agencji do spraw Energii Atomowej, Komisji Energii Atomowej USA, Zarządzie do spraw Energii Atomowej Zjednoczonego Królestwa i o Euratomie.
Wieczorem Borg i Dickstein zjedli kolację razem. Borg musiał przestrzegać diety. Jak zwykle, do pieczeni jagnięcej z sałatką nie jadł chleba, wypił za to prawie całą butelkę czerwonego izraelskiego wina. Usprawiedliwiał to koniecznością uspokojenia nerwów, więc też nie mógł sobie pozwolić na ujawnianie niepokoju wobec Dicksteina.
Po obiedzie wręczył Dicksteinowi trzy klucze.
– W skrzynkach depozytowych w Londynie, Brukseli i Zurychu są książeczki oszczędnościowe na twoje nazwisko. Także paszporty, prawa jazdy, gotówka i broń. Jeśli będziesz chciał z nich korzystać, stare dokumenty zostawisz w skrzynce.
Dickstein skinął głową.
– Komu mam składać meldunki, tobie czy Mike’owi?
Borg pomyślał: i tak nie będziesz składał żadnych meldunków, sukinsynu.
– Mnie – powiedział. – Jeśli tylko będzie możliwe, dzwoń bezpośrednio do mnie i mów żargonem. Jeśli mnie nie złapiesz, kontaktuj się z ambasadą i umów spotkanie, posługując się szyfrem. Spróbuję cię odnaleźć bez względu na to, gdzie będziesz. Zaszyfrowane listy wysyłaj pocztą dyplomatyczną.
Dickstein przytaknął skwapliwie. Wszystko to były rutynowe działania. Borg wpatrywał się w niego, usiłując odczytać jego myśli. Co on czuje? Czy sądzi, że sobie poradzi? Czy ma jakieś pomysły? Czy jest naprawdę przekonany, że Izrael powinien mieć bombę? Nawet gdyby Borg o to zapytał, nie otrzymałby odpowiedzi.
– Chyba ustalono jakiś nieprzekraczalny termin? – zapytał Dickstein.
– Tak, ale nie wiemy jaki. – Borg zaczął wybierać cebulę z resztek sałatki. – Musimy mieć naszą bombę, zanim Egipcjanie będą mieli swoją. Co znaczy, że twój uran trzeba przepuścić przez reaktor, zanim egipski reaktor zacznie działać. Poza tym wszystko to chemia, a procesów chemicznych przyśpieszyć się nie da. Kto pierwszy zacznie, pierwszy skończy.
– Potrzebujemy agenta w Kattarze.
– Pracuję nad tym.
Dickstein skinął głową.
– I musimy mieć także odpowiedniego człowieka w Kairze.
O tym akurat Borg wolał nie rozmawiać.
– Do czego zmierzasz? Próbujesz wyciągać ode mnie informacje? – zapytał gniewnie.
– Po prostu głośno myślę.
Przez kilka minut panowała cisza. Borg chrupał cebulę. W końcu przerwał milczenie.
– Powiedziałem ci, czego oczekuję, ale tobie pozostawiam wszelkie decyzje dotyczące twojego działania.
– W porządku. – Dickstein wstał. – Chyba pójdę się położyć.
– Czy masz jakiś pomysł co do miejsca, w którym zaczniesz?
– Tak, mam. Dobranoc – powiedział Dickstein.