Złożywszy w Kairze swój okresowi meldunek, Hasan poprosił, by pozwolono mu odwiedzić rodziców w obozie dla uchodźców w Syrii. Damo mu cztery dni. Do Damaszku poleciał samolotem, z lotniska zaś do obozu pojechał taksówką.
Rodziców nie odwiedził.
W obozie starał się zdobyć pewne informacje i jeden z uchodźców zabrał go do Dary za granicę jordańską, a później aż do Ammanu – przesiadali się kilkakrotnie jadąc rożnymi autobusami. Z Ammanu inny człowiek dowiózł go kolejnym autobusem do rzeki Jordan.
Wieczorem drugiego dnia podróży Hasan, pilotowany przez dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi, przeprawił się na drugi brzeg. Tak samo jak przewodnicy nosił teraz stój arabski, ale nie poprosił o broń. Jego towarzysze byli młodymi ludźmi o chłopięcych twarzach, na których zaczynało się dopiero rysować znużenie i okrucieństwo. Posuwali się doliną Jordanu cicho i pewnie, wskazując Hasanowi kierunek dotknięciem lub szeptem: przebywali tę drogę chyba wielokrotnie. W pewnym momencie wszyscy trzej przywarli do ziemi za kępą kaktusów – o ćwierć mili od nich przesunęły się światła, usłyszeli głosy żołnierzy.
Hasan odczuwał bezradność – i coś jeszcze. Zrazu sądził, iż uczucie to bierze się z faktu, że tak bez reszty jest: w rękach obu chłopaków, że życie jego zależy od ich umiejętności i odwagi. Lecz później, kiedy się już rozstali, a on, stojąc na pustynnej drodze, usiłował zatrzymać jakiś samochód, pojął, że ta wędrówka jest również swoistym rodzajem podróży powrotnej w czasie. Od wielu lat był europejskim bankierem, mieszkał w Luksemburgu, z samochodem, lodówką i telewizorem jako przedmiotami codziennego użytku, i oto nagle znów przemierzał w sandałach palestyńskie drogi swojej młodości – bez samochodów i odrzutowców, znów był Arabem, wieśniakiem, obywatelem drugiej kategorii w ojczystym kraju. Tu nie miały sensu te odruchy, do których przywykł – sięgnięcie po telefon albo kartę kredytową czy też wezwanie taksówki nie mogło rozwiązać najprostszego problemu. Czul się jak dziecko, biedak i uciekinier jednocześnie.
Przemaszerował pięć mil, nie spotkawszy ani jednego pojazdu. I wtedy, charcząc silnikiem i rzygając dymem, minęła go półciężarówka z owocami i zatrzymała się na poboczu.
– Do Nablus? – zawołał Hasan.
– Wskakuj.
Kierowca był potężnym mężczyzną; na jego rękach przewalały się węzły mięśni, kiedy nie zwalniając pokonywał najostrzejsze zakręty. Musiał mieć pewność, że nie spotka żadnego innego pojazdu, bo przez całą noc gnał środkiem jezdni, ani razu nie używając hamulców. Hasan miał ochotę się zdrzemnąć, ale kierowcy zebrało się na rozmowę. Oznajmił, że Żydzi są dobrymi gospodarzami i odkąd zajęli Zachodni Brzeg, interesy idą znakomicie, ale – oczywiście – kiedyś ten kraj znów musi być wolny. Bez wątpienia przynajmniej połowa jego oracji była nieszczera; Hasan jednak nie miał pojęcia, która.
Kiedy wjeżdżali do Nablus, był chłodny poranek; miasto jeszcze spało, a zza łańcucha wzgórz wypełzało czerwone słońce. Ciężarówka wtoczyła się z rykiem na rynek i stanęła. Hasan pożegnał się z kierowcą.
Gdy szedł powoli pustymi ulicami, nocny ziąb zaczął znikać w promieniach słońca. Hasan smakował czyste powietrze, chłonął wzrokiem niskie białe budynki, delektując się każdym szczegółem. Ogarnęła go tęsknota za dzieciństwem: był w Palestynie, był w domu.
Miał dokładne wskazówki, jak dotrzeć do nie oznaczonego numerem domu przy ulicy bez nazwy, w samym środku ubogiego kwartału, gdzie tuliły się do siebie małe kamienne domki i gdzie nikt nie zamiatał. Przed domem stała przywiązana postronkiem koza i Hasan zastanowił się przelotnie, czym ona się żywi, nigdzie bowiem w pobliża nie rosła trawa. Drzwi nie były zaryglowane.
Zawahał się przez moment, usiłując zapanować nad podnieceniem. Aż za długo przebywał w świecie… teraz jednak wrócił do kraju. Zbyt długo czekał na okazję, by odpłacić za to, co zrobili jego ojcu. Na wygnaniu, które znosił cierpliwie, nie pozwolił nienawiści wygasnąć, może nawet zanadto ją rozpalił.
Wszedł do środka. Na podłodze spało kilka osób. Jedna z nich, kobieta, otworzyła oczy, spostrzegła Hasana i błyskawicznie usiadłszy sięgnęła pod poduszkę po coś, co mogło okazać się bronią.
– Czego chcesz?
Wówczas Hasan wymienił imię człowieka, dowodzącego fedainami.
Pod koniec lat trzydziestych Mahmud i Jasif Hasan, wówczas jeszcze chłopcy, mieszkali niedaleko siebie. Nigdy się jednak nie spotkali, a jeśli nawet do takiego spotkania doszło – żaden z nich o tym nie pamiętał. Po wojnie Europejczyków, kiedy Hasan pojechał do Anglii na studia, Mahmud wespół z braćmi, ojcem, wujami i dziadkiem pasał owce. Żywoty Mahmuda i Hasana potoczyłyby się pewno całkiem odmiennymi koleinami, gdyby nie wojna 1948 roku. Ojciec Mahmuda, tak samo jak ojciec Hasana, postanowił spakować manatki i zmykać. Obaj synowie – Hasan był o kilka lat starszy od Mahmuda – spotkali się w obozie dla uchodźców. Na zawieszenie broni Mahmud zareagował jeszcze ostrzej niż Hasan, co było o tyle paradoksalne, że Hasan stracił więcej. Mahmudem owładnął jednak straszliwy gniew, który pozwalał mu robić tylko jedno: walczyć o wyzwolenie ojczyzny. Aż do tej chwili polityka zupełnie go nie obchodziła, bo sądził, że nie ma ona nic wspólnego z życiem pasterzy; teraz postanowił ją zrozumieć. Najpierw jednak musiał nauczyć się czytać.
Spotkali się ponownie w latach pięćdziesiątych, w Gazie. Mahmud już w owym czasie rozkwitł, jeżeli jest to słowo, którego można użyć wobec człowieka tak zajadłego. Przeczytał Clausewitza rozważania o wojnie i Państwo Platona, Kapitał i Mein Kampf, Keynesa i Mao, Galbraitha i Gandhiego, mnóstwo prac historycznych i biograficznych, wiele klasycznych powieści i sztuk współczesnych. Mówił dobrze po angielsku, słabo po rosyjsku i odrobinę po chińsku dialektem kantońskim. Kierował małą grupką terrorystów, która dokonywała wypadów do Izraela, gdzie podkładała bomby, strzelała i kradła, by po powrocie rozpłynąć się bez śladu w obozach Gazy, jak stado szczurów w śmietnisku. Pieniądze, broń i dane wywiadowcze terroryści uzyskiwali z Kairu: Hasan był przez krótki czas członkiem zaplecza wywiadowczego i właśnie wtedy – kiedy znów się spotkali – pouczył Mahmuda, wobec kogo powinien być naprawdę lojalny: nie wobec mocodawców z Kairu i nawet nie wobec sprawy panarabskiej, lecz wobec Palestyny.
Jasif był gotów porzucić wszystko bez chwili namysłu – pracę w banku i dom w Luksemburgu, i stanowisko w wywiadzie egipskim – żeby przyłączyć się do bojowników o wolność. Lecz Mahmud powiedział “nie”, a już wówczas nawyk rozkazywania stanowił jego drugą naturę. Za kilka lat, dodał – zawsze widział wszystko w perspektywie – znajdzie się tylu partyzantów, ile dusza zapragnie, lecz nadal będą potrzebni wysoko postawieni przyjaciele, kontakty w Europie i służba wywiadowcza.
Spotkali się raz jeszcze, w Kairze, gdzie ustalili omijające Egipcjan kanały łączności. W organizacji wywiadowczej Hasan kultywował zwodniczy wizerunek swojej osoby: udawał mniej przenikliwego, aniżeli był w istocie. Zrazu słał informacje tego samego rodzaju, co do Kairu: głównie nazwiska lojalnych Arabów, którzy dorobili się w Europie fortuny i byli w związku z tym potencjalnymi sponsorami sprawy. Ostatnio, kiedy ruch palestyński zaczął działać w Europie, znaleziono dlań bardziej bezpośrednie pole działania: rezerwował hotele i loty, wynajmował samochody i domy, gromadził broń i dokonywał transferów funduszy.
Nie będąc człowiekiem skłonnym do używania broni – o czym wiedział i czego trochę się wstydził – czerpał tym większą dumę z faktu, że okazuje się przydatny w działalności praktycznej, lecz nie stosującej przemocy.
Już w tym samym roku jego działalność przyniosła wyniki w postaci zamachów bombowych w Rzymie. Jasif wierzył w przedstawiony przez Mahmuda program terroryzmu europejskiego. Był przekonany, że nawet wspierane przez Rosjan armie arabskie nie pokonają Żydów, czerpiących swe siły z przekonania, że są narodem oblężonym, broniącym swych domów przed wojskami najeźdźców. Tymczasem Jasif uważał, iż prawda jest taka, że to palestyńscy Arabowie bronią ojczyzny przed syjonistycznym agresorem i oni właśnie – liczniejsi, jeśli wziąć pod uwagę uchodźców, niż ich izraelscy przeciwnicy – nie zaś wojskowa zbieranina z Kairu i Damaszku, wyzwolą na koniec ojczyznę. Najpierw jednak muszą uwierzyć w fedainów. Akcje podobne do tej na lotnisku w Rzymie przekonają ich o międzynarodowych możliwościach fedainów. Uwierzywszy w fedainów, sami się nimi staną i wówczas nic ich nie powstrzyma.
Atak na lotnisku w Rzymie był nieznaczącym, błahym wydarzeniem w porównaniu z tym, co Hasan zamierzał zrobić. Jego zuchwały, mrożący krew w żyłach plan na całe tygodnie uczyni fedainów bohaterami pierwszych stron dzienników na całym świecie, dowiedzie, że nie są bandą obdartych uciekinierów, lecz potężną, międzynarodową siłą. Hasan miał rozpaczliwą nadzieję, że Mahmud ten plan zaakceptuje. Otóż Jasif Hasan przybył z propozycją, aby fedaini ukradli środki masowej zagłady.
Objęli się jak bracia, ucałowali, a potem przyjrzeli się sobie z pewnej odległości.
– Śmierdzisz jak kurwa – powiedział Mahmud.
– Cuchniesz jak kozi pastuch – powiedział Hasan.
Wybuchnęli śmiechem i znów się uściskali.
Mahmud był rosłym mężczyzną, wprawdzie tylko trochę wyższym niż Hasan, ale za to znacznie od niego masywniejszym; no i wszystko w nim było imponujące – sposób trzymania głowy, chodzenia i mówienia. Istotnie śmierdział: roztaczał kwaśny odór charakterystyczny dla osób żyjących w zbyt wielkim skupisku ludzkim i to w miejscu pozbawionym nowoczesnych wynalazków: ciepłych kąpieli, kanalizacji i wywózki śmieci. Minęły trzy dni, odkąd Hasan użył po raz ostatni talku i płynu po goleniu, a jednak zdaniem Mahmuda pachniał jak wyperfumowana kobieta.
Dom był dwuizbowy: za tą, do której wkroczył Hasan, znajdowała się druga, gdzie w towarzystwie dwóch innych mężczyzn sypiał mi podłodze Mahmud. Budynek był parterowy. Gotowano na podwórku za domem, a najbliższe źródło wody było odległe o dziewięćdziesiąt metrów. Kobieta rozpaliła ogień i wzięła się do gotowania przecieranej zupy z fasoli. Czekając na posiłek, Hasan opowiedział Mahmudowi swoją historię.
– Trzy miesiące temu spotkałem w Luksemburgu człowieka, którego znałem z Oksfordu – Żyda o nazwisku Dickstein. Okazało się, że jest wielką szychą w Mosadzie. Odtąd obserwowałem go z pomocą Rosjan, szczególnie niejakiego Rostowa z KGB. Wykryliśmy, że Dickstein planuje kradzież ładunku uranu, dzięki czemu syjoniści będą mogli skonstruować bombę atomową.
Z początku Mahmud nie chciał w to uwierzyć. Wziął Hasana w krzyżowy ogień pytań: na ile rzetelne są jego informacje, jakie naprawdę ma dowody, kto może kłamać, jakie błędy mogły zostać popełnione? Kiedy Hasan przekonywająco odpowiedział na wszystkie pytania, prawda zaczęła docierać do Mahmuda, który wyraźnie sposępniał.
– To zagrożenie dotyczy nie tylko sprawy palestyńskiej. Izraelskie bomby mogą unicestwić cały Bliski Wschód.
To typowe dla niego, pomyślał Hasan, że widzi wszystko w rozległej perspektywie.
– Co zamierzacie robić, ty i ten Rosjanin? – zapytał Mahmud.
– Plan polega na tym, żeby powstrzymać Dicksteina i zdemaskować izraelski spisek, ukazując syjonistów jako nie przestrzegających prawa awanturników. Jeszcze nie opracowaliśmy szczegółów. Ale mam inną propozycję. – Urwał, szukając właściwych słów, a potem wyrzucił z siebie: – Sądzę, że fedaini powinni uprowadzić statek, zanim dobierze się do niego Dickstein.
Mahmud przez chwilę patrzył nań z twarzą bez wyrazu.
Hasan pomyślał: Powiedz coś, na Boga! Najpierw głowa Mahmuda poczęła się powoli kiwać na boki, potem jego usta rozciągnęły się w uśmiechu i wreszcie wybuchnął śmiechem, przechodzącym w potężny, wstrząsający całym ciałem ryk, tak donośny, że nadbiegli wszyscy domownicy, aby zobaczyć, co się dzieje.
Hasan zaryzykował pytanie:
– No i co sądzisz?
Mahmud westchnął.
– To fantastyczne – powiedział. – Nie wiem, jak moglibyśmy to zrealizować, ale pomysł jest wspaniały.
Potem zaczął pytać. Pytania zadawał podczas całego śniadania i przez większą część przedpołudnia: interesowała go ilość uranu, nazwy statków zaangażowanych w przewóz, sposób przerobu rudy na nuklearną substancję wybuchową, miejsca, daty i ludzie. Rozmawiali w drugiej izbie, przeważnie sam na sam, ale chwilami Mahmud przywoływał kogoś i kazał mu słuchać, kiedy Hasan powtarzał ten czy inny punkt.
Około południa wezwał dwóch mężczyzn, którzy byli chyba jego adiutantami. W ich obecności zadał jeszcze raz wszystkie pytania, którym przypisywał rozstrzygające znaczenie.
– “Coparelli” jest normalnym statkiem handlowym ze zwykłą załogą?
– Tak.
– Będzie żeglować przez Morze Śródziemne do Genui?
– Tak.
– Ile waży ta ruda?
– Dwieście ton.
– I jest załadowana do beczek?
– Tak, jest ich pięćset sześćdziesiąt.
– Cena rynkowa?
– Dwa miliony dolarów amerykańskich.
– I jest używana do wyrobu bomb atomowych?
– Tak. No, powiedzmy, że stanowi surowiec do takiej produkcji.
– Czy proces przetwarzania rudy w substancję wybuchową jest długi albo kosztowny?
– Nie, jeśli ma się do dyspozycji reaktor jądrowy. W przeciwnym razie – tak.
Mahmud skinął do swoich adiutantów:
– Przekażcie to pozostałym.
Po południu, kiedy słońce zaczęło się zniżać i upał trochę zelżał, Mahmud i Jasif wybrali się na spacer po wzgórzach za miastem. Jasif gotował się z niecierpliwości, żeby usłyszeć, co naprawdę sądzi Mahmud o jego planie, Mahmud jednak nie podejmował tematu uranu. Jasif zatem mówił o Rostowie, przyznając, że podziwia profesjonalizm Rosjanina mimo trudności, jakie ten mu stwarzał.
– Rosjan można podziwiać – powiedział Mahmud – nie należy im jednak ufać. Nasza sprawa jest im obojętna. Są trzy powody, dla których opowiadają się po naszej stronie. Pierwszy i najmniej istotny to ten, że przysparzamy Zachodowi kłopotów, a wszystko, co złe dla Zachodu, jest mile widziane przez Rosjan. Drugi to ich obraz w oczach świata. Kraje zacofane identyfikują się raczej z nami aniżeli z syjonistami, a zatem popierając nas Rosjanie zdobywają sympatię wśród narodów Trzeciego Świata. Pamiętaj, że w rywalizacji pomiędzy Ameryką a Związkiem Radzieckim będą się liczyć głosy niezdecydowanych, te zaś to wyłącznie Trzeci Świat. Najważniejszy jednak, i w gruncie rzeczy jedyny istotny powód – to ropa naftowa. Arabowie mają ropę.
Minęli chłopca, strzegącego stadka wychudzonych owiec. Chłopiec grał na flecie. Jasif przypomniał sobie, że Mahmud był kiedyś takim niepiśmiennym i nie umiejącym czytać pastuchem.
– Zdajesz sobie sprawę, jak ważna jest ropa? – zapytał Mahmud. – To przez nią Hitler przegrał europejską wojnę.
– Nie rozumiem.
– Słuchaj. Hitlera pokonali Rosjanie. Nie mogło być inaczej. Hitler o tym wiedział; wiedział o Napoleonie, wiedział, że nikt nie zdoła podbić Rosji. Dlaczego zatem próbował? Bo wyczerpywały mu się rezerwy paliwa. W Gruzji, na kaukaskich terenach naftowych, jest ropa. Hitler musiał zdobyć Kaukaz. Lecz nie można utrzymać Kaukazu, jeśli nie ma się Wołgogradu – wtedy nazywano go Stalingradem – i tam fala odwróciła się przeciwko Hitlerowi. Ropa. O nią właśnie toczy się walka, czy się to nam podoba, czy nie. Rozumiesz? Gdyby nie ropa, nikogo prócz nas nie zainteresowałby fakt, że kilku Arabów i Żydów tłucze się o mały piaszczysty kraik.
Kiedy Mahmud mówił, emanowała z niego magnetyczna siła. Silnym, czystym głosem formułował krótkie zdania, proste wyjaśnienia i opinie, które miały potężną moc prawd fundamentalnych: Hasan przypuszczał, że w taki właśnie sposób Mahmud często zwraca się do swoich żołnierzy. Przypomniał sobie wyrafinowany styl dyskusji politycznych, toczonych przez ludzi w Oksfordzie czy Luksemburgu, i pomyślał, iż mimo całych gór wiadomości i informacji ludzie ci wiedzą w gruncie rzeczy mniej niż Mahmud. Mając świadomość, że polityka światowa jest sprawą skomplikowaną – że za problemami Bliskiego Wschodu kryje się nie tylko nafta – w głębi duszy uważał, że Mahmud ma rację.
Usiedli w cieniu figowca; wokół nich rozciągała się szarobrązowa, gładka, pusta przestrzeń. Bezchmurne aż po horyzont niebo dyszało błękitnym żarem. Mahmud odkorkował butelkę z wodą i podał ją Hasanowi. Hasan wypił kilka łyków letniego płynu, oddał butelkę, a potem zapytał Mahmuda, czy po wyparciu syjonistów chciałby rządzić Palestyną.
– Zabiłem wielu ludzi – odparł Mahmud. – Najpierw robiłem to własnoręcznie, nożem, karabinem czy bombą. Teraz zabijam opracowując plany i wydając rozkazy… ale przecież wciąż zabijam. Wiem, że to grzech, lecz nie odczuwam skruchy. Nie mam wyrzutów sumienia. Nawet kiedy popełniamy błąd i zamiast syjonistów i żołnierzy zabijamy Arabów i dzieci, myślę tylko: “To szkodzi naszej reputacji”, nie zaś “To szkodzi mojej duszy”. Mam krew na rękach i nigdy jej nie zmyję. Nawet nie będę próbować. Jest taka książka, Portret Doriana Greya. Opowiada o człowieku, który prowadzi niszczące i występne życie. Ten tryb życia powinien uczynić go starym, zeszpecić zmarszczkami i workami pod oczyma, ukarać zniszczoną wątrobą i chorobą weneryczną. A przecież człowiek ten czuje się doskonale. Mimo upływu lat pozostaje młody, wygląda tak, jak gdyby wynalazł eliksir młodości. Lecz w zamkniętym pokoju swego domu przechowuje swój portret i to ów obraz starzeje się, zbiera owoce grzesznego żywota i okropnych chorób. Znasz tę angielską powieść?
– Widziałem film – odparł Jasif.
– Ja przeczytałem tę książkę podczas pobytu w Moskwie. Chętnie zobaczyłbym również film. Pamiętasz, jak się kończy?
– O tak. Dorian Gray zniszczył portret, a wówczas w oka mgnieniu te wszystkie spustoszenia i choroby przeniosły się na niego – i umarł.
– Właśnie. – Mahmud zakorkował butelkę i niewidzącym spojrzeniem powiódł po brązowych stokach. – Z chwilą wyzwolenia Palestyny mój portret zostanie zniszczony.
W milczeniu siedzieli jeszcze chwilę, po czym, wciąż bez słowa, podnieśli się i ruszyli z powrotem do miasta.
Tego dnia – o zmierzchu, tuż przed godziną policyjną – do małego domku w Nablus przybyło kilku mężczyzn. Hasan nie wiedział dokładnie kim byli: miejscowymi przywódcami ruchu, czy też wybraną grupą ludzi, których zdanie Mahmud sobie cenił, a może członkami stałej rady wojennej, nie mieszkającymi wprawdzie z Mahmudem, lecz trzymającymi się w pobliżu. To wydawało się Hasanowi logiczne: gdyby mieszkali razem, mogliby razem zostać zniszczeni.
Kobieta podała im chleb, rybę i wodniste wino, a Mahmud zrelacjonował plan Hasana. Przemyślał go jeszcze dokładniej niż Hasan. Zaproponował, by opanowali “Coparellego”, zanim dotrze do niego Dickstein, a potem urządzili zasadzkę na Izraelczyków. Grupa Dicksteina, spodziewająca się tylko zwykłej załogi i słabego oporu, zostanie z łatwością zlikwidowana. Wówczas fedaini doprowadzą “Coparellego” do któregoś z portów północnoafrykańskich i zaprosiwszy cały świat na pokład, pokażą mu zwłoki syjonistycznych zbrodniarzy. Ładunek zaoferuje się właścicielom za połowę jego wartości rynkowej – milion dolarów USA.
Nastąpiła długa dyskusja. Najwyraźniej jedna z frakcji już się zaniepokoiła polityką Mahmuda przenoszenia wojny do Europy i w planowanym uprowadzeniu dopatrywała się kontynuacji tej właśnie strategii. Sugerowała zatem, że fedaini osiągną większość ze swych celów demaskując po prostu izraelski spisek na międzynarodowej konferencji prasowej zwołanej w Bejrucie lub Damaszku. Hasan był przekonany, że to za mało: oskarżenia niewiele kosztowały, a chodziło przecież nie o udowodnienie, że Izraelczycy lekceważą prawo, lecz o zademonstrowanie potęgi fedainów.
Przemawiali jak do równego sobie i zdawało się, że każdego z nich Mahmud słucha z jednakową uwagą. Hasan siedział w milczeniu, słuchając ściszonych, spokojnych głosów ludzi, którzy wyglądali na wieśniaków, a rozprawiali jak senatorzy. Myśl o tym, że mogą przyjąć jego plan, napełniała go zarazem nadzieją i lękiem: nadzieją, bo byłoby to spełnieniem dwudziestu lat marzeń, lękiem natomiast, bo musiałby robić rzeczy znacznie trudniejsze, drastyczniejsze i bardziej ryzykowne aniżeli te, w które był zaangażowany dotychczas. Pod koniec, nie wytrzymując napięcia, wyszedł na dwór i siadł z podwiniętymi nogami na podwórku wciągając w płuca zapach nocy i gasnącego ognia. Chwilę później dobiegł do jego uszu chór cichych głosów, coś na kształt głosowania.
Mahmud wyszedł z domu i kucnął obok Hasana.
– Kazałem przyprowadzić samochód.
– Tak?
– Musimy jechać do Damaszku. Jeszcze dziś w nocy. Jest wiele do zrobienia. Będzie to najważniejsza z naszych operacji. Musimy natychmiast przystąpić do działania.
– A więc decyzja zapadła.
– Tak. Fedaini uprowadzą statek i zrabują uran.
– Niech się tak stanie – powiedział Jasif Hasan.
Dawid Rostow zawsze lubił swoją rodzinę w małych dawkach, a im był starszy, tym te dawki stawały się mniejsze. Pierwszy dzień urlopu był przyjemny. Rostow sam zrobił śniadanie, potem spacerowali po plaży, a po południu młody geniusz Władimir rozegrał symultankę z ojcem, matką i Jurijem, wygrywając wszystkie trzy partie. Kolacja, podlana odrobiną wina, trwała kilka godzin, bo mieli sobie wiele do powiedzenia. Drugi dzień przebiegał podobnie, lecz sprawił wszystkim znacznie mniejszą przyjemność, trzeciego natomiast zadowolenie z ponownego spotkania całkowicie minęło. Władimir przypomniał sobie o powinnościach cudownego dziecka i wetknął nos w książki, Jurij zaczął puszczać płyty ze zdegenerowaną zachodnią muzyką i wykłócać się z ojcem o dysydenckich poetów, a Maria schroniła się w kuchni i przestała sobie robić makijaż.
Kiedy zatem przyszła wiadomość, że Nik Bunin wrócił z Rotterdamu po udanej misji zainstalowania nadajnika na “Strombergu”, Rostow wykorzystał to jako wymówkę i pojechał do Moskwy.
Nik zameldował, że “Stromberga” postawiono w suchym doku dla przeprowadzenia przeglądu poprzedzającego sfinalizowanie sprzedaży statku spółce Savile Shipping. Ponieważ dokonywano kilku drobnych napraw, Nik, podając się za elektryka, bez trudu wszedł na pokład i w dziobowej części statku zamontował nadajnik dużej mocy. Zatrzymany w drodze powrotnej przez brygadzistę, który na ten dzień nie miał w planie żadnych prac elektroinstalatorskich, oświadczył przebiegle, że nie zapłacono by mu przecież, gdyby takiej roboty nie należało wykonać. Od tej chwili, ilekroć uruchamiano generatory statku – a działały one zawsze podczas rejsu i prawie zawsze, kiedy był w doku – nadajnik wysyłał sygnał co trzydzieści minut. Zamilknie dopiero wówczas, gdy statek zatonie lub zostanie pocięty na złom. Dopóki jednak pływa, Moskwa w ciągu godziny będzie mogła ustalić jego położenie.
Rostow wysłuchał Nika, a potem odesłał go do domu. Miał plany na wieczór. Dawno nie widział Olgi i był ogromnie ciekaw, jak sobie radzi z bateryjnym wibratorem, który przywiózł jej w prezencie z Londynu.
W izraelskim Wywiadzie Marynarki Wojennej służył młody kapitan, z zawodu oficer mechanik. Nazywał się Dieter Koch. Miał za zadanie znaleźć się na pokładzie “Coparellego”, kiedy statek będzie wychodzić z Antwerpii z ładunkiem rudy uranowej.
Przyjechawszy do Antwerpii, Nat Dickstein nie bardzo jeszcze wiedział, jak to zorganizować. Z hotelu zadzwonił do lokalnego przedstawiciela firmy będącej armatorem “Coparellego”.
Kiedy umrę, pomyślał czekając na połączenie, wyprowadzenie zwłok nastąpi z pokoju hotelowego.
Odebrała jakaś młoda dziewczyna. Dickstein powiedział energicznie:
– Mówi Pierre Beaudaire, proszę z dyrektorem.
– Chwileczkę.
– Tak? – usłyszał męski głos.
– Dzień dobry, tu mówi Pierre Beaudaire z Agencji Załogowej Beaudaire’a – zaimprowizował Dickstein.
– Nigdy nie słyszałem o pańskiej firmie.
– Właśnie dlatego dzwonię. Rozważamy otwarcie w Antwerpii filii naszego przedsiębiorstwa i zastanawiam się, czy nie zechciałby pan skorzystać z naszych usług.
– Wątpię, może pan jednak zwrócić się do nas listownie…
– Czy jest pan w pełni zadowolony ze swojej dotychczasowej agencji?
– Bywają gorsze. Proszę posłuchać…
– Jeszcze jedno pytanie i przestanę zawracać panu głowę. Czy mógłbym zapytać, z kim współpracuje pan obecnie?
– Z Cohenem. Wybaczy pan, nie mam czasu…
– Rozumiem. Dziękuję za okazaną mi cierpliwość. Do zobaczenia.
Cohen! To się nazywa szczęście. Może zdołam to przeprowadzić bez stosowania brutalnych metod, pomyślał Dickstein, odkładając słuchawkę. Cohen! Tego się nie spodziewał – doki i żegluga nie należały do typowo żydowskich interesów. Człowiek niekiedy miewa szczęście.
Wyszukał w książce telefonicznej adres agencji Cohena, zapamiętał go, potem włożył płaszcz, wyszedł z hotelu i zatrzymał taksówkę.
Cohen urzędował w małych dwupokojowym biurze, mieszczącym się w dzielnicy rozpusty, nad barem dla marynarzy. Nie minęło jeszcze południe i ludzie nocy spali – dziwki i złodzieje, muzycy i striptizerki, kelnerzy i wykidajły – krótko mówiąc – ci wszyscy, dzięki którym dzielnica ożywała pod wieczór. Teraz okolica sprawiała wrażenie podupadającej dzielnicy biznesu, szarej o chłodnym poranku i niezbyt czystej.
Dickstein wdrapał się po schodach na pierwsze piętro, zapukał do drzwi i wszedł. W małej kancelarii z segregatorami i plastikowymi pomarańczowymi krzesłami rezydowała sekretarka w średnim wieku.
– Chciałbym się zobaczyć z panem Cohenem – powiedział Dickstein.
Oszacowała go spojrzeniem i chyba doszła do wniosku, że nie wygląda na marynarza.
– Potrzebny panu statek? – zapytała z powątpiewaniem.
– Nie – odrzekł. – Jestem z Izraela.
– Ach. – zawahała się. Miała ciemne włosy i głęboko osadzone oczy. Na palcu nosiła ślubną obrączkę. Dickstein zastanawiał się, czy mogłaby być panią Cohen. Podniosła się i przez drzwi za biurkiem weszła do następnego pomieszczenia. Miała na sobie żakiet i spodnie i od tyłu również wyglądała na swoje lata.
Po chwili wróciła i wprowadziła Dicksteina do gabinetu Cohena. Cohen wstał, uścisnął Dicksteinowi dłoń i oświadczył bez żadnych wstępów:
– Corocznie wspieram naszą sprawę. Podczas wojny przekazałem dwadzieścia tysięcy guldenów, mogę panu pokazać czek. Czy to kolejna kwesta? A może wybuchła nowa wojna?
– Nie przyszedłem tu po pieniądze, panie Cohen – powiedział Dickstein z uśmiechem. Pani Cohen zostawiła uchylone drzwi; Dickstein je zamknął. – Czy mogę usiąść?
– Jeśli nie chce pan pieniędzy, proszę spocząć, napić się kawy i być moim gościem choćby cały dzień – powiedział Cohen i roześmiał się.
Dickstein usiadł. Cohen – niski, łysawy, starannie ogolony, w okularach – wyglądał na pięćdziesiąt lat. Nosił lekko zmięty brązowy garnitur w kratkę. Ma solidny interesik, pomyślał Dickstein, ale nie jest milionerem.
– Czy tu właśnie spędził pan drugą wojnę? – zapytał.
Cohen skinął głową.
– Byłem wówczas młodym człowiekiem. Wyjechałem na wieś i pracowałem na farmie, gdzie nikt mnie nie znał i nie wiedział, że jestem Żydem. Miałem szczęście.
– Jak pan sądzi, czy to się może powtórzyć?
– Tak. Zdarzało się od niepamiętnych czasów, dlaczego teraz miałoby być inaczej? Zdarzy się znowu… ale nie za mojego życia. A to życie chcę spędzić tutaj. Nie wybieram się do Izraela.
– W porządku. Pracuję dla rządu izraelskiego. Chcemy, by pan coś dla nas zrobił.
Cohen wzruszył ramionami.
– Słucham.
– Za kilka tygodni jeden z pańskich klientów zwróci się do pana z pilną sprawą. Będzie potrzebował oficera mechanika na statek “Coparelli”. Chcemy, by podesłał pan wskazanego przez nas człowieka. Nazywa się Koch i jest Izraelczykiem, ale będzie się posługiwał innym nazwiskiem i fałszywymi dokumentami. Lecz istotnie jest oficerem mechanikiem i pańscy klienci nie będą mieli powodów do skarg.
Dickstein czekał na odpowiedź Cohena. Sympatyczny z ciebie facet, myślał; uczciwy żydowski biznesmen, bystry, pracowity, trochę zdarty i znużony; nie zmuszaj mnie, żebym zabrał się do ciebie ostro.
– Nie zamierza mi pan powiedzieć, dlaczego rząd Izraela pragnie umieścić tego Kocha na pokładzie “Coparellego”? – zapytał Cohen.
– Nie.
Zapadła cisza.
– Czy ma pan jakiś dowód tożsamości?
– Nie.
Sekretarka weszła bez pukania i podała im kawę. Dickstein czuł emanującą z niej wrogość. Cohen skorzystał z przerwy, żeby pozbierać myśli.
– Musiałbym być meszuge, żeby to zrobić.
– Dlaczego?
– Przychodzi pan z ulicy, podaje się za wysłannika władz Izraela, ale nie ma pan dokumentów i nawet się pan nie przedstawia. Prosi pan, bym wziął udział w przedsięwzięciu tajnym, a może przestępczym, nie mówiąc, o co tu chodzi. Nie wiem, czy gdybym nawet uwierzył w pańską historyjkę, mógłbym pochwalać Izraelczyków za to, czego pan się może ewentualnie dopuścić.
Dickstein westchnął. W myśli dokonał przeglądu swych możliwości: szantaż, porwanie żony, opanowanie biura w krytycznym dniu…
– Czy istnieje coś, co mogłoby pana przekonać?
– Premier Izraela musiałby poprosić mnie o to osobiście.
Dickstein wstał, żeby wyjść, ale nagle pomyślał: Czemu nie? Dlaczego nie, do stu diabłów? Pomysł był obłędny, uznają, że zwariował… ale to podziała, doprowadzi do celu… Po chwili zastanowienia szeroko się uśmiechnął. Pierre Borg dostanie apopleksji.
– W porządku – powiedział do Cohena.
– Co to znaczy “w porządku”?
– Proszę włożyć płaszcz. Ruszamy do Jerozolimy.
– Teraz?
– Jest pan zajęty?
– Mówi pan serio?
– Przecież powiedziałem panu, że to ważne. – Dickstein pokazał telefon na biurku. – Proszę zadzwonić do żony.
– Jest w kancelarii.
Dickstein otworzył drzwi.
– Pani Cohen?
– Słucham.
– Proszę do nas, z łaski swojej.
Weszła spiesznie z zatroskaną twarzą.
– O co chodzi, Josefie? – zapytała męża.
– Ten człowiek chce, bym pojechał z nim do Jerozolimy.
– Kiedy?
– Teraz.
– To znaczy w tym tygodniu?
– To znaczy dziś przed południem, pani Cohen – powiedział Dickstein. – Muszę uprzedzić, że jest to sprawa ściśle tajna. Poprosiłem męża pani, by wyświadczył przysługę rządowi Izraela. Zrozumiałe, że chce się upewnić, iż o przysługę tę istotnie prosi rząd, nie zaś jakiś przestępca. Jedziemy zatem, by się przekonał.
– Josefie, nie daj się w to wplątać… – powiedziała.
Cohen wzruszył ramionami.
– Już się wplątałem, jestem Żydem. Pilnuj interesu.
– Przecież nic nie wiesz o tym człowieku!
– Właśnie zamierzam się dowiedzieć.
– Nie podoba mi się to wszystko.
– Nic mi nie grozi – powiedział Cohen. – Polecimy samolotem rejsowym, później pojedziemy do Jerozolimy, zobaczę się z premierem i wracamy.
– Z premierem!?
Dickstein wyobraził sobie, jak będzie dumna, gdy jej mąż pozna izraelskiego prezesa rady ministrów. Powiedział więc:
– To musi pozostać tajemnicą, pani Cohen. Proszę poinformować znajomych, że mąż wyjechał w interesach do Rotterdamu. Wróci jutro.
Patrzyła na obu mężczyzn.
– Mój Josef spotyka się z premierem, a ja nie mogę o tym powiedzieć Racheli Rothstein?
Dickstein już wiedział, że wszystko pójdzie jak po maśle. Cohen zdjął z wieszaka płaszcz i nałożył go. Pani Cohen pocałowała męża, a potem się do niego przytuliła.
– Wszystko w porządku – powiedział. – To takie nagłe i dziwne, ale wszystko będzie w porządku.
Bez słowa skinęła głową i pozwoliła im odejść.
Na lotnisko pojechali taksówką. Podczas jazdy w Dicksteinie narastało poczucie zadowolenia. Cała sprawa miała w sobie coś z figla, on zaś – z płatającego ów figiel uczniaka. Uśmiechał się bez przerwy i wreszcie musiał odwrócić twarz do okna, aby ukryć przed Cohenem swe rozbawienie.
Pierre Borg dostanie ataku furii!
Płacąc kartą kredytową, Dickstein kupił dwa bilety powrotne do Tel-Awiwu. Nie było bezpośredniego połączenia, najpierw musieli lecieć do Paryża. Przed odlotem Dickstein zadzwonił do ambasady w Paryżu i polecił, by ktoś spotkał się z nimi w poczekalni tranzytowej.
W Paryżu przekazał pracownikowi ambasady wiadomość, którą należało przesłać Borgowi: zawierała szczegółowe żądania. Kurier z ambasady – a zarazem człowiek Mosadu – okazywał Dicksteinowi wielki szacunek. Cohen, któremu pozwolono przysłuchiwać się rozmowie, oświadczył po odejściu dyplomaty:
– Moglibyśmy wrócić. Jestem już przekonany.
– O, nie – powiedział Dickstein. – Muszę być pana stuprocentowo pewien, skoro zabrnęliśmy tak daleko.
W samolocie Cohen powiedział:
– Musi pan być ważną osobistością w Izraelu.
– Nie. Ale ważne jest to, co robię.
Cohen chciał się dowiedzieć, jak ma się zachowywać i jak zwracać do premiera.
– Nie wiem – odparł Dickstein – nigdy się z nim nie widziałem. Niech pan uściśnie mu dłoń i mówi do niego po nazwisku.
Cohen uśmiechnął się. Zaczął mu się udzielać beztroski nastrój Dicksteina.
Pierre Borg czekał na lotnisku Lod. Mieli pojechać do Jerozolimy jego samochodem. Uśmiechnął się i uścisnął Cohenowi rękę, ale w środku kipiał. Kiedy szli w stronę samochodu, szepnął Dicksteinowi do ucha:
– Lepiej, żebyś miał dla tego całego cyrku cholernie solidne powody.
– Mam.
Ponieważ przez cały czas towarzyszył im Cohen, Borg nie miał okazji zadać Dicksteinowi zbyt wielu pytań. Pojechali wprost do rezydencji premiera w Jerozolimie. Dickstein i Cohen czekali w hallu, kiedy Borg wyjaśniał premierowi, co i dlaczego powinien uczynić. Parę minut później poproszono ich do środka.
– To jest Nat Dickstein, panie premierze – powiedział Borg.
Podali sobie ręce, a premier oświadczył:
– Nie mieliśmy okazji poznać się osobiście, panie Dickstein, ale wiele o panu słyszałem.
– A to jest pan Josef Cohen z Antwerpii – wtrącił Borg.
– Bardzo mi miło, panie Cohen – uśmiechnął się premier. – Jest pan człowiekiem niezwykle ostrożnym. Powinien pan zostać politykiem. No, a teraz… proszę, by zechciał pan okazać nam pomoc w tej sprawie. Jest bardzo ważna i z pewnością niczym panu nie grozi.
– Oczywiście, panie premierze – wyjąkał oszołomiony Cohen. – Zrobię to, przepraszam, że przysporzyłem panom tylu kłopotów…
– Nie ma o czym mówić. Postąpił pan właściwie. – Premier ponownie uścisnął Cohenowi dłoń. – Dziękuję za wizytę. Do zobaczenia.
W drodze powrotnej na lotnisko Borg był znacznie mniej układny. Wiercąc się nieustannie siedział z cygarem w zębach na przednim fotelu. Nie odezwał się ani słowem. Na lotnisku udało mu się na krótką chwilę znaleźć się z Dicksteinem sam na sam.
– Jeśli jeszcze raz zrobisz taki numer…
– To było konieczne – odrzekł Dickstein. – Zajęło niespełna minutę. Więc czemu nie?
– Dlatego nie, że te minutę przez cały dzień załatwiała połowa mojego zasranego departamentu. Dlaczego po prostu nie przystawiłeś facetowi spluwy do łba albo coś w tym rodzaju?
– Bo nie jesteśmy barbarzyńcami – odpowiedział Dickstein.
– Ludzie mi to bez przerwy powtarzają.
– Naprawdę? To zły znak.
– Dlaczego?
– Bo powinieneś o tym pamiętać bez przypominania.
Kiedy wezwano pasażerów z ich lotu i kiedy wsiadali z Cohenem do samolotu, Dickstein pomyślał, że jego stosunki z Borgiem legły w gruzach. Zawsze rozmawiali ze sobą w taki właśnie sposób – przerzucając się szyderczymi zniewagami – ale aż do tej chwili była w tym nuta… jeśli nie sympatii, to przynajmniej szacunku. Teraz to się skończyło. Borg okazywał autentyczną wrogość. Fakt, że Dickstein nie dał się wycofać z aktywnego udziału w akcji, zakrawał na bunt, a tego Borg tolerować nie mógł. Chcąc pozostać w Mosadzie, Dickstein musiałby podjąć z Borgiem walkę o stanowisko dyrektora – dla obu nie było już miejsca w organizacji. Do żadnej rywalizacji jednak nie dojdzie, bo Dickstein zamierza podać się do dymisji.
Podczas nocnego lotu do Europy Cohen wypił trochę dżinu i zasnął. Dickstein dokonywał w myślach bilansu swoich poczynań z minionych pięciu miesięcy. Zaczął w maju, nie mając wówczas konkretnego pomysłu, jak wykraść tak potrzebny Izraelowi uran. Pojawiającym się problemom stawiał czoło z marszu i dla każdego znalazł rozwiązanie: jak zlokalizować uran, który z ładunków uranu ukraść, jak uprowadzić statek, w jaki sposób zataić udział Izraela w aferze, co zrobić, aby o zaginięciu uranu nie dowiedziały się odpowiednie władze, wreszcie – jak spacyfikować właścicieli towaru. Gdyby na samym początku usiadł z zamiarem wykoncypowania całego planu, nie zdołałby przewidzieć wszystkich powikłań.
Trochę dopisywało mu szczęście, trochę prześladował pech. Fakt, że armator “Coparellego” korzystał z usług agencji żydowskiej, był szczęśliwym zbiegiem okoliczności; tak samo zresztą, jak istnienie zapasów uranu, przeznaczonych dla celów pozanuklearnych, oraz fakt, że część tych zapasów miano transportować morzem. Pech to w głównej mierze przypadkowe spotkanie z Jasifem Hasanem.
Hasan – łyżka dziegciu w beczce miodu. Dickstein był prawie pewien, że bezpowrotnie zgubił przeciwników, lecąc do Buffalo, żeby odwiedzić Ala Cortone. Nie oznaczało to jednak, że dali za wygraną.
Gdybyż mógł wiedzieć, ile wywęszyli, zanim im się zgubił.
Hasan był również odpowiedzialny za to, że aż do końca operacji Dickstein nie będzie mógł się spotykać z Suzą. Gdyby przyjechał do Oksfordu, Hasan z pewnością wpadłby jakoś na jego trop.
Samolot schodził do lądowania. Dickstein zapiął pas. Niczego nie zaniedbał – opracował plan, poczynił przygotowania. Karty zostały rozdane. Wiedział, co ma w ręku, znał część kart przeciwników, którzy, z kolei, znali kilka jego kart. Pozostawało tylko przystąpić do rozgrywki z niemożliwym do przewidzenia wynikiem. Wolałby widzieć przyszłość z większą wyrazistością, wolałby realizować plan mniej skomplikowany, wolałby nie ryzykować życia raz jeszcze, wolałby zacząć już grę, żeby móc działać, zamiast myśleć o tym, co by wolał.
Cohen przebudził się ze snu.
– Czy to wszystko mi się przyśniło?
– Nie – odparł Dickstein z uśmiechem. Pozostał mu do wypełnienia jeszcze jeden nieprzyjemny obowiązek: musi prawie śmiertelnie przerazić Cohena.
– Mówiłem panu, że ta sprawa jest ważna i tajna.
– Oczywiście, rozumiem.
– Nic pan nie rozumie. Jeśli piśnie pan o tym komukolwiek poza żoną, będziemy musieli użyć środków drastycznych.
– Czy to groźba? O czym pan mówi?
– Mówię, że jeśli nie będziesz trzymał gęby na kłódkę, wykończymy twoją żonę.
Cohen spojrzał nań tępo i zbladł. Po chwili odwrócił głowę i wyjrzał przez okienko, za którym wybiegała im na spotkanie płyta lotniska.