– Nat Dickstein chce ukraść uran – oznajmił Jasif Hasan.
Dawid Rostow skinął potakująco głową. Myślał o czymś innym. Myślał, jak pozbyć się Jasifa Hasana.
Szli spacerkiem przez dolinę u podnóża skały, gdzie znajdowała się luksemburska starówka. Tu, nad brzegami rzeki Petrusse, rozpościerały się trawniki, rosły ozdobne drzewa i wiły się ścieżki dla pieszych. Hasan ciągnął:
– Mają reaktor atomowy w Dimonie na pustyni Negew. W budowie pomagali Francuzi i chyba dostarczyli im również paliwa. Od wojny sześciodniowej de Gaulle przerwał dostawy broni, z czego by wynikało, że wstrzymał też dostawy uranu.
To jasne, pomyślał Rostow, najlepiej uśpić podejrzenia Hasana skwapliwą zgodą.
– Bardzo typowe posuniecie Mosadu, ot tak, po prostu ukraść gdzieś uran – przyznał. – Oni właśnie myślą takimi kategoriami. Że za nimi już tylko ściana. I to pozwala im lekceważyć niuanse międzynarodowej dyplomacji.
Ze zdobytych właśnie informacji mógł wyciągnąć znacznie dalej idące wnioski niż Hasan; wpadłszy na tak ekscytujący trop, chciał na jakiś czas usunąć Araba z gry. Wiedział o egipskich planach nuklearnych w Kattarze, Hasan prawie na pewno nie miał o tym pojęcia. Kto by powierzał takie sekrety agentowi z Luksemburga?
Przez nieudolność Kairu również Izrael prawdopodobnie wiedział o egipskiej bombie. Co Izraelczycy mogliby zrobić? Własną bombę, do której potrzebowali, jak się wyraził człowiek z Euratomu, “materiału rozszczepialnego”. Dickstein pewnie spróbuje zdobyć uran do izraelskiej bomby atomowej. Ale Hasan nigdy by na to nie wpadł. Przynajmniej jeszcze nie teraz. A Rostow wcale nie zamierzał mu pomóc, bo nie chciał, by Tel-Awiw odkrył, jak krąg się zacieśnił.
Kiedy wieczorem dostanie listę, posunie się o kolejny krok. Bo z tej listy Dickstein wybrał pewnie swój cel. Rostow wolał, żeby Hasan o tym również się nie dowiedział.
Krew zaczęła krążyć szybciej w jego żyłach. Czuł się jak podczas partii szachów, gdy trzy, cztery ruchy przeciwnika układają się we wzór, a wówczas można przewidzieć atak i odeprzeć go. Nie zapomniał jeszcze powodów, dla których rozpoczął batalię z Dicksteinem – konflikt z Woroncowem, list do Andropowa i miejsce dla syna na wydziale matematyczno-fizycznym – ale te już się nie wysuwały na pierwszy plan. Liczył się kolejny ruch, liczyła się gorączka polowania i woń ściganej zwierzyny w nozdrzach. To go trzymało w napięciu i gotowości, każąc odrzucić wszelkie względy.
Hasan stał mu na drodze. Pełen chęci działania, drażliwy Hasan, dyletant i partacz kablujący do Kairu. W tym momencie stwarzał większe zagrożenie niż sam Dickstein. Mimo swoich wad wcale nie był głupi. Odznaczał się typowo lewantyńską inteligencją, niewątpliwie odziedziczoną po ojcu-kapitaliście. Mógłby się domyślić, że Rostow chce go usunąć. Dlatego trzeba zlecić mu prawdziwą robotę.
Przeszli pod mostem Adolfa; Rostow zatrzymał się, podziwiając widoki. Przypomniał mu się Oksford i nagle wpadł na pomysł, co zrobić z Hasanem.
– Dickstein wie, że ktoś go śledził, i pewnie łączy to ze spotkaniem z tobą – powiedział.
– Tak sądzisz? – spytał Hasan.
– Sam pomyśl. Idzie na spotkanie, wpada na Araba, który zna jego prawdziwe nazwisko, i zaraz ktoś mu siedzi na ogonie.
– Może i tak mu się zdaje, ale przecież nie wie na pewno.
– Masz rację. – Spojrzawszy na Hasana, Rostow uświadomił sobie, że Arab wprost uwielbia dźwięk tych słów, zwłaszcza w jego ustach. Pomyślał: “On mnie nie lubi, ale piekielnie mu zależy na mojej aprobacie. Jest dumny i ja to wykorzystam”. – Dickstein musi to sprawdzić – ciągnął. – Czy mają twoje akta w Tel-Awiwie?
Hasan wzruszył ramionami z nonszalancją starego arystokraty.
– Kto wie?
– Jak często miewałeś bezpośrednie kontakty z innymi agentami, Amerykanami, Brytyjczykami, Izraelczykami?
– Nigdy – zapewnił Hasan. – Jestem na to za ostrożny.
Rostow z trudem powstrzymał śmiech. W istocie Hasan był zbyt poślednim agentem, żeby zwróciły na niego uwagę co bardziej znaczące służby wywiadowcze, nie zrobił też dotąd nic tak ważnego, żeby się stykać z innymi szpiegami.
– Jeśli nie mają cię w aktach – ciągnął Rostow – Dickstein kontaktuje się pewnie z twoimi przyjaciółmi. Macie jakichś wspólnych znajomych?
– Nie. Nie widziałem go od czasów studenckich. Poza tym od moich przyjaciół niczego by się nie dowiedział. Oni nie wiedzą nic o moim podwójnym życiu. Nie rozpowiadam o tym na prawo i lewo.
– Ależ oczywiście, że nie. – Rostow z trudem skrywał niecierpliwość. – Tyle, że Dickstein mógł zadać kilka najzwyklejszych pytań dotyczących twojego sposobu zachowania i sprawdzić, czy pasuje do schematu faceta od cichej roboty. Choćby czy miewasz tajemnicze telefony, czy zdarza ci się nagle zniknąć, czy masz przyjaciół, których nie przedstawiasz. Widujesz jeszcze kogoś z Oksfordu?
– Nikogo spośród studentów. – Hasan wyraźnie zaczął się bronić; Rostow wiedział, że już go prawie ma. – Miewałem kiedyś kontakty z moim wydziałem. Szczególnie z profesorem Ashfordem. Raz czy dwa skontaktował mnie z ludźmi, którzy byli gotowi wyłożyć pieniądze na naszą sprawę.
– Jeśli pamiętam, Dickstein znał Ashforda.
– Oczywiście. Ashford miał katedrę języków semickich, studiowaliśmy tam obaj z Dicksteinem.
– Właśnie. Wystarczy, że Dickstein zadzwoni do Ashforda i mimochodem wymieni twoje nazwisko. Ashford powie mu, co robisz i jak się zachowujesz. A wtedy już będzie wiedział, że jesteś agentem.
– Trochę to naciągane – zauważył Hasan z powątpiewaniem.
– Wcale nie – odparł żywo Rostow, chociaż tamten miał rację. – To standardowa technika. Sam tak robiłem i miałem wyniki.
– A jeśli skontaktował się z Ashfordem…
– Wtedy mamy szansę znów go złapać. Dlatego chcę, żebyś pojechał do Oksfordu.
– Och! – Hasan się nie połapał, dokąd zmierza rozmowa, i dał się zapędzić w kozi róg. – Dickstein mógł się kontaktować telefonicznie…
– Mógł, ale w pewnych wypadkach łatwiej to zrobić osobiście. Można powiedzieć, że akurat jest się w mieście, ot, okazja, by wpaść i pogadać o dawnych czasach… Trudno rozmawiać w ten sposób przez centralę międzynarodową. Dlatego ty też raczej jedź, niż dzwoń.
– Chyba masz rację – poddał się Hasan. – Chciałem wysłać meldunek do Kairu, jak tylko przeczytamy wydruk.
Tego właśnie Rostow wolał uniknąć.
– Dobry pomysł – powiedział. – Ale meldunek będzie jeszcze lepszy, jeśli doniesiesz, że znów wpadłeś na trop Dicksteina.
Hasan patrzył przed siebie, jakby gdzieś w oddali chciał zobaczyć Oksford.
– Wracajmy – rzucił. – Dość się nachodziłem.
Teraz należało odegrać przyjaciela. Rostow objął go ramieniem.
– Wy, Europejczycy, jesteście tacy miękcy.
– Nie wmawiaj mi, że KGB ma ciężkie życie w Moskwie.
– Opowiedzieć ci rosyjski kawał? – zaproponował Rostow, gdy się wspinali pod górę. – Breżniew mówi swojej matce, jak daleko zaszedł w życiu. Pokazuje jej mieszkanie. Wielkie, z zachodnimi meblami, zmywarką, lodówką, służącymi. Ona nic, ani słowa. Wiezie ją na daczę nad Morze Czarne. Tam: wielka willa z basenem, prywatna plaża, jeszcze więcej służby. Ale na niej nawet to nie robi wrażenia. Wsadza ją więc do swojego ziła i zabiera do domku myśliwskiego. Piękne tereny, strzelby, psy. W końcu pyta: “Mamo, mamo, dlaczego nic nie mówisz? Nie jesteś dumna?” Ona na to: “To cudowne, Leonidzie, ale co zrobisz, jak wrócą komuniści?”
Rostow zaniósł się śmiechem, lecz Hasan tylko się uśmiechnął.
– Nie sądzisz, że to zabawne? – spytał Rostow.
– Niezbyt. To poczucie winy każe ci się śmiać z tego dowcipu. Ja nie czuję się winien, wiec nie znajduję w tym nic śmiesznego.
Rostow wzruszył ramionami, myśląc: Dzięki ci, Jasifie Hasanie, za islamską odpowiedź w duchu Zygmunta Freuda. Dotarli do drogi. Zatrzymali się tam chwilę, patrząc na samochody. Hasan z trudem łapał oddech. Rostow coś sobie przypomniał.
– Słuchaj, jest coś, o co zawsze chciałem cię zapytać. Czy naprawdę rżnąłeś żonę Ashforda?
– Tylko cztery, pięć razy w tygodniu – powiedział Hasan i zaśmiał się głośno.
– I kto teraz czuje się winny? – zapytał Rostow.
Przyszedł na dworzec wcześnie, a pociąg się spóźnił, więc musiał czekać całą godzinę. Ten jeden jedyny raz w życiu przeczytał “Newsweek” od deski do deski. Suza prawie wbiegła z peronu, radośnie uśmiechnięta. Tak jak wczoraj, objęła go za szyję i pocałowała. Ale tym razem pocałunek był dłuższy. Nie wiedzieć czemu spodziewał się, że dziewczyna włoży długą suknię i etolę z norek, niczym żona bankiera na wieczór w klubie “61” w Tel-Awiwie. Lecz oczywiście to był inny kraj, inne pokolenie. Miała na sobie wysokie botki niknące pod długą spódnicą, jedwabną bluzkę i haftowaną kamizelkę, która świetnie nadawałaby się dla matadora. Była bez makijażu. I miała zupełnie wolne ręce: żadnego płaszcza, torebki, nesesera. Stali tak uśmiechając się do siebie przez chwilę. Dickstein, nie całkiem pewny, co powinien zrobić, podał jej ramię, jak wczoraj, i chyba była z tego zadowolona. Ruszyli w stronę postoju taksówek.
– Dokąd chciałabyś pójść? – spytał, kiedy wsiedli do wozu.
– Nic nie zarezerwowałeś?
Powinienem był zarezerwować stolik, pomyślał.
– Nie znam londyńskich restauracji.
– Na Kings Road – poleciła Suza kierowcy.
Kiedy taksówka ruszyła, spojrzała na Dicksteina i powiedziała:
– Hej, Nathanielu!
Nikt nigdy nie mówił do niego “Nathanielu”. Spodobało mu się to.
Wybrała restaurację w Chelsea, małą, słabo oświetloną i modną, idąc do stolika Dickstein zauważył jedną czy dwie znajome twarze. Żołądek podskoczył mu do gardła. Zaraz jednak sobie uświadomił, że to popularni piosenkarze, których zdjęcia widywał w prasie, i znów się rozluźnił. Cieszył się, że wciąż ma taki refleks, chociaż tak nietypowo spędza ten wieczór. Był też zadowolony z tego, że inni klienci są w różnym wieku, bo obawiał się, że może być najstarszym gościem w restauracji.
Usiedli. Dickstein zapytał:
– Czy zawsze przychodzisz tu ze swoimi młodymi adoratorami?
Suza uśmiechnęła się chłodno.
– To pierwsza niedowcipna rzecz, jaką powiedziałeś.
– Poprawię się. – Chciał sam siebie kopnąć w kostkę.
– Co lubisz jeść? – spytała; przykry moment minął.
– W domu jadam pełnowartościowe, pożywne, wspólne posiłki. Poza krajem mieszkam w hotelach, a tam karmią samymi paskudztwami, świństwem, które uchodzi za haute cuisine. A ja lubię to, czego nie można nigdzie dostać: pieczony udziec jagnięcy, stek i pudding z cynaderek, gulasz z Lancashire.
– Wiesz, co w tobie lubię? – Uśmiechnęła się. – Nie masz pojęcia, co jest, a co nie jest modne. I wcale się tym nie przejmujesz.
Pomacał klapy marynarki.
– Nie podoba ci się mój garnitur?
– Szalenie mi się podoba. Musiał już wyjść z mody, kiedy go kupowałeś.
Zdecydował się na pieczoną wołowinę z patelni, Suza na wątróbkę sauté, którą zjadła z ogromnym smakiem. Zamówił butelkę burgunda: delikatniejsze wino nie pasowałoby do wątróbki. Jego wiedza o winie była jedyną rzeczą, której mógł się nie wstydzić w towarzystwie. Wypiła większą część butelki. On nie miał wielkiej ochoty.
Opowiedziała mu o swoich doświadczeniach z LSD.
– To było niezapomniane. Czułam całe swoje ciało, od środka i na zewnątrz. Słyszałam swoje serce. Skórę miałam absolutnie cudowną w dotyku. I te kolory, na wszystkim… Pozostaje pytanie, czy to prochy pokazały mi zdumiewające rzeczy, czy tylko sprawiły, że byłam zdumiona? Czy to nowy sposób widzenia świata, czy zaledwie połączenie doznań, których można by doświadczyć, jeśliby naprawdę zobaczyć świat na nowo?
– Czy potem nie potrzebowałaś tego więcej? – zapytał.
Pokręciła głową.
– Nie lubię aż tak tracić kontroli nad sobą. Ale cieszę się, że wiem, jak to jest.
– Właśnie dlatego nienawidzę się upijać. Utrata panowania nad sobą. Chociaż wiem, że to nie ta sama konkurencja. Ale cóż, kiedy parę razy się upiłem, jakoś nie czułem, żebym znalazł klucz do istoty wszechrzeczy.
Machnęła ręką na znak, że to nie najważniejsze. Była to długa, smukła ręka Eili, i nagle Dickstein przypomniał sobie ten gest: dokładnie taki sam, pełen wdzięku, widywał kiedyś u tamtej.
– Nie wierzę, żeby narkotyki mogły rozwiązać problemy tego świata – powiedziała.
– A w co wierzysz, Suza?
Zawahała się, patrząc na niego z uśmiechem.
– Wierzę, że jedyne, czego nam potrzeba, to miłość. – Mówiła to takim tonem, jakby już zawczasu chciała się obronić przed spodziewanym szyderstwem.
– Taka filozofia bardziej pasuje do bawiących się londyńczyków niż do walczących Izraelczyków.
– Chyba nie ma sensu cię nawracać.
– Powinienem być szczęśliwy.
Spojrzała mu w oczy.
– Nigdy nie wiesz, jakie szczęście może cię spotkać.
Popatrzył na menu i rzekł:
– Na przykład truskawki.
– Powiedz mi, kogo kochasz, Nathanielu? – spytała nagle.
– Starą kobietę, dziecko i ducha – odpowiedział szybko, bo sam sobie zadawał takie pytanie. – Stara kobieta nazywa się Ester i pamięta pogromy w carskiej Rosji. Dziecko to chłopiec imieniem Motie. Lubi Wyspę Skarbów. Jego ojciec zginął w czasie wojny sześciodniowej.
– A duch?
– Masz ochotę na truskawki?
– Tak, poproszę.
– Ze śmietaną?
– Nie, dzięki. Nie chcesz powiedzieć mi o duchu?
– Powiem ci, jak tylko sam będę wiedział.
Jak zwykle w czerwcu truskawki były znakomite.
– Teraz ty powiedz, kogo kochasz – poprosił Dickstein.
– Tak. – Zastanowiła się chwilę. – Tak… – powtórzyła i położyła łyżeczkę. – Cholera, Nathaniel, myślę, że kocham ciebie.
Jej pierwsza myśl: Co, u diabła, strzeliło mi do głowy? Dlaczego to powiedziałam? Potem pomyślała: Wszystko jedno, powiedziałam prawdę. A na koniec: Ale dlaczego go kocham?
Nie wiedziała dlaczego, wiedziała za to kiedy. Dwa razy zdołała; wejrzeć w niego i zobaczyć prawdziwego Dicksteina: raz, kiedy mówił o londyńskich faszystach w latach trzydziestych, i drugi raz, kiedy wspomniał o chłopcu, którego ojciec zginął na wojnie sześciodniowej. W obu przypadkach zrzucił maskę. Myślała, że ujrzy małego przestraszonego człowieczka, dygocącego w kącie. A tymczasem okazywał się silny, pewny siebie i zdeterminowany. W takich momentach wyczuwała jego siłę, tak jak czuje się intensywny zapach. Aż jej się zakręciło w głowie.
Ten mężczyzna był tajemniczy, intrygujący i silny. Chciała zbliżyć się do niego, poznać jego umysł, jego skryte myśli. Chciała dotykać jego szczupłego ciała i czuć uścisk jego mocnych rąk. I patrzeć w jego smutne brązowe oczy, gdy krzyczy z rozkoszy. Pragnęła jego miłości. Coś takiego nie zdarzyło jej się nigdy przedtem.
Nat Dickstein wiedział, że to wszystko nie tak. Suza ustaliła swój stosunek do niego, kiedy miała pięć lat, a on był tym dorosłym, który umiał rozmawiać z dziećmi i kotami. Teraz wykorzystywał to dziecięce uczucie.
Kochał Eilę, która nie żyła. Było coś niezdrowego w jego stosunku do córki, tak do niej podobnej. Był nie tylko Żydem, lecz także Izraelczykiem. Nie tylko Izraelczykiem, ale i agentem Mosadu. Zwłaszcza on nie powinien kochać tej dziewczyny, pół-Arabki.
Zawsze gdy piękna dziewczyna zakochuje się w szpiegu, szpieg musi zadać sobie pytanie, dla jakiego wrogiego wywiadu ta dziewczyna może pracować.
Przez lata, ilekroć jakaś kobieta zwracała na niego uwagę, Dickstein wynajdywał podobne przyczyny, żeby odpłacać jej chłodem, i wcześniej czy później ona to pojmowała, odchodziła. A to, że Suza przechytrzyła jego podświadomość, atakując zbyt szybko, by dał radę się obronić, stanowiło dodatkowy powód do podejrzliwości.
Wszystko nie tak. Ale Dickstein nie dbał o to.
Taksówką pojechali do mieszkania, w którym miała zostać na noc. Zaprosiła go – właściciele, jej znajomi, wyjechali na wakacje – i poszli do łóżka. I wtedy właśnie zaczęły się problemy.
Z początku Suza myślała, że jest aż nazbyt podniecony, gdy stojąc w małym przedpokoju obejmował ją i całował mocno, brutalnie. I kiedy jęczał: – Och, Boże – gdy wzięła jego ręce i położyła na swoich piersiach. Zaświtała jej cyniczna myśl: już to przerabiałam, tak go podbiła moja uroda, że po prostu mnie zgwałci, a w pięć minut po wejściu do łóżka zaśnie jak kamień i zacznie chrapać. Oderwała się od niego i spojrzała mu w oczy – łagodne, duże, brązowe. Pomyślała: cokolwiek się zdarzy, to nie będzie tak.
Zaprowadziła go do małej sypialni z oknem na podwórko. Zatrzymywała się tu tak często, że czuła się jak u siebie. W szafie i szufladach miała nawet trochę swoich rzeczy. Usiadła na brzegu wąskiego łóżka i zrzuciła buty. Dickstein stał w drzwiach. Patrzył, czekał. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– Rozbierz się – powiedziała.
Zgasił światło.
Była zaintrygowana: trafiło ją to jak pierwszy w życiu odlot po marihuanie. Jaki on jest naprawdę? Jest chłopakiem z londyńskiego przedmieścia, ale Izraelczykiem. Czterdziestoletnim chłopcem. Drobnym mężczyzną, silnym jak koń. Trochę nietaktownym i nerwowym, ale jednocześnie opanowanym i niezwykle mocnym. Jak taki ktoś zachowuje się w łóżku?
Wśliznęła się pod prześcieradło, dziwnie rozczulona, że on chce się kochać po ciemku. Położył się obok i całował ją, teraz już delikatnie. Przebiegała rękami po jego mocnym, kościstym ciele i rozchylała usta do pocałunków. Po krótkim wahaniu odpowiedział tym samym. Domyśliła się, że nigdy przedtem tak się nie całował, a przynajmniej od bardzo dawna.
Dotykał jej teraz czule końcami palców, odkrywał jej dało, westchnął: – Och! – ze zdziwieniem w głosie, gdy natrafił na sterczący sutek. Jego pieszczoty nie miały w sobie nic z tej łatwej rutyny, którą tak dobrze znała. Był jak… – no tak, jak prawiczek. Na tę myśl uśmiechnęła się w ciemności.
– Masz takie piękne piersi – powiedział.
– Ty też – odrzekła dotykając go.
Magia zaczęła działać i Suza utonęła w doznaniach. Jego szorstka skóra, włosy na nogach, nieuchwytny męski zapach. Nagle wyczuła w nim zmianę. Przez moment myślała, że jej się zdaje, bo wciąż ją pieścił, ale wiedziała, że teraz było to mechaniczne. Myślał o czymś innym. Straciła go.
Już miała coś powiedzieć, gdy naraz odsunął ręce i szepnął:
– Nic z tego. Nie mogę.
Poczuła lęk i przemogła go. Bała się, nie o siebie, (Poznałaś, dziewczyno, w życiu dość twardych kutasów, nie licząc kilku sflaczałych), ale o niego, o jego reakcje, poczucie klęski albo wstyd i…
Objęła go obiema rękami i przytuliła mocno.
– Cokolwiek zrobisz, proszę, nie odchodź.
– Nie odejdę.
Chciała zapalić światło, żeby zobaczyć jego twarz, ale teraz byłoby to nie na miejscu. Przylgnęła policzkiem do jego piersi.
– Masz gdzieś żonę?
– Nie.
Wysunęła język, dotknęła nim jego skóry.
– Pomyślałam, że może czujesz się winny z jakiegoś powodu. Na przykład, że jestem pół-Arabką?
– Nie sądzę.
– Albo że jestem córką Eili Ashford. Kochałeś ją, prawda?
– Skąd wiesz?
– Z tego, jak o niej mówisz.
– Och. Nie czuję się winny z takich powodów, ale coś jest nie tak, pani doktor.
– Mmm. – Wychodził ze swojej skorupy. Całowała jego pierś. – Czy możesz mi coś powiedzieć?
– Chyba tak.
– Kiedy ostatnio się kochałeś?
– W czterdziestym czwartym.
– Żartujesz! – Była autentycznie zaskoczona.
– To pierwsza niedowcipna rzecz, jaką powiedziałaś.
– Ja… masz rację. Przepraszam – zawahała się. – Ale dlaczego?
Westchnął.
– Nie mogę… nie potrafię o tym mówić.
– Ale musisz. – Sięgnęła do nocnej lampki i zapaliła światło. Dickstein zamknął oczy. Oparła się na łokciu i ciągnęła: – Posłuchaj. Nic nas nie krępuje. Jesteśmy dorośli, nadzy, leżymy w łóżku i jest tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy rok. Cokolwiek na ciebie działa, nie ma w tym nic złego, naprawdę.
– Nic nie działa. – Oczy miał wciąż zamknięte.
– I żadnych sekretów. Jeśli się boisz, brzydzisz, jeśli coś cię drażni, powiedz to, musisz powiedzieć. Ja nigdy przedtem nie powiedziałam nikomu “kocham cię”. Nat. Mów do mnie, proszę.
Zapadła długa cisza. Leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami. W końcu się odezwał.
– Nie wiedziałem, gdzie jestem. Wsadzili mnie do bydlęcego wagonu. Wtedy jeszcze nie umiałem rozróżnić jednego kraju od drugiego. To był specjalny obóz, centrum badań medycznych. Wybierano tam więźniów z innych obozów. Wszyscy byliśmy młodzi i zdrowi. Wszyscy byliśmy Żydami. Warunki były lepsze niż w moim pierwszym obozie. Mieliśmy jedzenie, koce, papierosy. Nikt nie kradł, nie było żadnych bójek. Najpierw pomyślałem, że mam szczęście. Robili mnóstwo badań: krew, mocz, dmuchnij w tę rurę, złap piłkę, przeczytaj litery. Jak w szpitalu. Potem zaczęły się eksperymenty. Do dziś nie wiem, czy w tym wszystkim chodziło o jakąkolwiek naukową ciekawość: Na przykład kiedy ktoś robi te rzeczy ze zwierzętami, to może i tak. Może to jest interesujące, może i odkrywcze. Ale chyba ci lekarze musieli być chorzy. Nie wiem.
Przerwał, przełknął ślinę. Nie mógł o tym mówić spokojnie.
– Musisz mi powiedzieć, co się stało. Wszystko – szepnęła Suza.
Był blady. Głos miał bardzo cichy. I wciąż zamknięte oczy.
– Wzięli mnie do tego laboratorium. Strażnicy, którzy mnie eskortowali, podśmiewali się ze mnie. Mówili, że jestem glücklich, szczęściarz. To był duży pokój z niskim stropem, bardzo jasno oświetlony. Było ich sześciu czy siedmiu. Mieli kamerę. Na środku pokoju stało niskie łóżko. Na nim materac, bez prześcieradła. Na materacu leżała kobieta. Kazali mi ją przelecieć. Była naga, dygotała. Była więźniarką. Szepnęła do mnie: “Uratujesz mi życie, a ja uratuję twoje”. I potem to zrobiliśmy. Ale to był tylko początek.
Suza przesunęła ręką po jego udach, znalazła członek. Był sztywny. Teraz zrozumiała. Zaczęła go głaskać, delikatnie, i czekała, co Nat powie dalej. Wiedziała, że powie wszystko.
– Zaczęły się różne warianty tego eksperymentu. Codziennie, przez całe miesiące coś wymyślali. Czasem narkotyki. Stara kobieta. Raz mężczyzna. Różne pozycje: na stojąco, na siedząco, wszystko. Seks oralny, seks analny, masturbacja, seks grupowy. Jeśli nie byłeś posłuszny, baty albo kulka w łeb. Wiesz już, dlaczego nikt nic nie mówi po wojnie? Bo wszyscy ci, którzy przeżyli, są winni.
Głaskała go mocniej. Była pewna, choć nie wiedziała dlaczego, że tak trzeba.
– Powiedz. Wszystko.
Oddychał szybciej. Otworzył oczy i patrzył na biały sufit, widząc inne miejsce w innym czasie.
– W końcu… to najbardziej haniebne ze wszystkiego… Ona była zakonnicą. Najpierw myślałem, że kłamią, że tylko ją tak ubrali, ale zaczęła się modlić, po francusku. Nie miała nóg… amputowali jej nogi, żeby zobaczyć, jakie to wywrze na mnie wrażenie… to było straszne i ja… i ja…
Szarpnął się. Suza się pochyliła, wzięła go w usta, a Nat powtarzał: “Nie, nie, nie”, w rytm swoich spazmów. A potem było po wszystkim. Dickstein płakał.
Całowała jego łzy, mówiła mu, że już wszystko dobrze, powtarzała to raz za razem. Powoli się uspokajał, wreszcie chyba się zdrzemnął parę minut. Obserwowała jego twarz, z której powoli znikało napięcie. Po chwili otworzył oczy i zapytał:
– Dlaczego to zrobiłaś?
– No cóż. – Przedtem nie rozumiała dokładnie dlaczego, ale teraz chyba już tak. – Mogłabym zrobić ci wykład. Mogłabym ci powiedzieć, że nie ma nic, czego należy się wstydzić, że każdy miewa przerażające fantazje, że kobiety śnią, iż są chłostane, a mężczyźni, że je chłoszczą. Że tu w Londynie można kupić pornograficzne książki na temat seksu z kalekami, ilustracje we wszystkich kolorach. Mogłabym ci powiedzieć, że znalazłoby się wielu mężczyzn dość zezwierzęconych na to, żeby brać udział w praktykach z niemieckiego laboratorium. Mogłabym cię przekonywać, ale to by nic nie zmieniło. Musiałam pokazać. A poza tym… – Uśmiechnęła się smutno. – Poza tym ja też mam swoje sekrety.
Dotknął jej policzka. Pochylił się i pocałował ją w usta.
– Skąd wzięłaś tę mądrość, dziecko?
– To nie mądrość, to miłość.
Przytulił ją bardzo mocno, całował ją, mówił “kochanie” i po chwili zaczęli się kochać, zwyczajnie, prawie bez słów, bez wyznań, niezdrowych fantazji, dziwacznych pożądań, biorąc i ofiarowując rozkosz jak dobrze dobrana para, jak ludzie, którzy znają się od lat. A potem zasnęli pełni radości i spokoju.
Dawid Rostow nie krył gorzkiego rozczarowania wydrukiem z Euratomu. Lista była bardzo długa. Nie mogliby nawet zlokalizować każdego celu. Zdołają trafić w ten właściwy tylko wtedy, gdy znowu wpadną na trop Dicksteina.
Misja Jasifa Hasana nabrała o wiele większej wagi.
Czekali na telefon od Araba. Po dziesiątej Nik Bunin, który lubił spać, tak jak inni lubią się opalać, położył się. Tyrin czuwał do północy, ale w końcu też dał spokój. Telefon rozdzwonił się około pierwszej. Rostow podskoczył, niemal przestraszony, złapał słuchawkę i zanim się odezwał, odczekał kilka chwil, żeby zebrać myśli.
– Słucham?
Głos Hasana płynął kablami z odległości trzystu mil.
– Zrobione. Był tu. Dwa dni temu.
Rostow zacisnął pięść, tłumiąc podniecenie.
– Jezu, ale fart.
– Co teraz?
Zastanowił się chwilę.
– Teraz on wie, że my wiemy.
– Tak. Mam wracać do bazy?
– Raczej nie. Czy profesor mówił, jak długo facet będzie w Anglii?
– Nie. Zapytałem go wprost. Profesor nie wiedział. Nie powiedział mu.
– To normalne. – Rostow zmarszczył brwi. Chwilę kalkulował. – Pierwsze, co musi zrobić, to zameldować, że jest spalony. To znaczy, nawiązać kontakt ze swoim biurem w Londynie.
– Może już to zrobił.
– Tak, ale może mu zależy na spotkaniu. Zwykle podejmuje środki ostrożności, a to zabiera trochę czasu. Dobra, zostaw to mnie. Będę w Londynie dzisiaj. Gdzie teraz jesteś?
– Jeszcze w Oksfordzie. Przyjechałem prosto z lotniska. Nie mogę wrócić do Londynu wcześniej niż rano.
– W porządku. Zatrzymaj się w Hiltonie. Będę cię łapał w porze obiadowej.
– Dobrze. Á bientôt.
– Czekaj.
– Tak jest.
– Nie rób nic na własną rękę. Czekaj, aż przyjadę. Dobrze się spisałeś, nie spiernicz tego.
Hasan odwiesił słuchawkę.
Rostow stał przez chwilę bez ruchu. Zastanawiał się, czy Jasif coś kombinuje, czy po prostu się wściekł, bo każe mu się być grzecznym chłopczykiem. Raczej to drugie, zdecydował. Tak czy owak nie powinien nic popsuć przez następnych kilka godzin.
Rostow wrócił pamięcią do Dicksteina. Nie da im drugiej takiej okazji. Trzeba działać szybko i natychmiast. Włożył marynarkę, po czym wyszedł z hotelu, wziął taksówkę i pojechał do ambasady radzieckiej.
Musiał trochę poczekać i wylegitymować się czterem różnym osobom, zanim wpuszczono go w środku nocy. Gdy wszedł do pokoju łączności, dyżurny telefonista stanął na baczność.
– Usiądźcie – powiedział Rostow. – Jest robota. Najpierw jednak połączcie mnie z biurem w Londynie.
Telefonista wziął rozklekotany aparat i zaczął wykręcać numer. Rostow zdjął tymczasem marynarkę i podwinął rękawy.
– Towarzysz pułkownik Dawid Rostow chce mówić z najwyższym rangą oficerem bezpieczeństwa – powiedział telefonista i dał znak Rostowowi, by podniósł słuchawkę drugiego aparatu.
– Pułkownik Pietrow – odezwał się głos agenta, mężczyzny w średnim wieku.
– Pietrow, potrzebuję pomocy – zaczął Rostow, przystępując od razu do rzeczy. – O ile wiem, agent izraelski, Nat Dickstein, jest w Londynie.
– Tak, otrzymaliśmy jego rysopis pocztą dyplomatyczną, nie doniesiono nam jednak, że się pojawił.
– Posłuchajcie. Myślę, że może się kontaktować ze swoją ambasadą. Chcę, byście zaraz poddali obserwacji wszystkich legalnych przedstawicieli Izraela w Londynie.
– Powieś się, Rostow – zaśmiał się Pietrow. – Przecież to mnóstwo ludzi.
– Nie rżnij durnia. Masz setki ludzi. A Izraelczycy tuzin albo dwa.
– Przepraszam, Rostow, ale nie mogę rozpocząć takiej operacji z powodu waszego widzimisię.
Rostow miał ochotę skoczyć mu do gardła.
– To pilne!
– Dacie mi odpowiednie upoważnienia i jestem do usług.
– Do tego czasu on już będzie gdzie indziej!
– Nie moja wina, towarzyszu.
Rostow z furią cisnął słuchawkę.
– Zakute ruskie łby! Nic nie zrobią bez stosu podkładek. Dawaj Moskwę. Powiedz, żeby znaleźli Feliksa Woroncowa, gdziekolwiek jest, i niech tu dzwoni.
Telefonista zajął się wykonywaniem polecenia. Rostow, zniecierpliwiony, bębnił palcami o biurko. Pietrow to pewnie stary agent, bez żadnych ambicji, myśli tylko o emeryturze. Zbyt wielu takich pracuje w KGB.
Pięć minut później w słuchawce rozległ się zaspany głos szefa Rostowa, Feliksa:
– Słucham, kto mówi?
– Dawid Rostow. Jestem w Luksemburgu. Potrzebuję wsparcia. Myślę, że Pirat będzie próbował skontaktować się z ambasadą izraelską w Londynie, chcę, by obserwowano jej legalnych pracowników.
– Dzwoń do Londynu.
– Dzwoniłem. Chcą upoważnienia.
– To wystąp o nie.
– Do diabła, Feliksie, przecież teraz właśnie o nie występuję!
– Nic nie mogę zrobić o tej porze. Zadzwoń rano.
– Jak to? Na pewno możesz… – Nagle Rostow uświadomił sobie, o co chodzi. Z trudem zapanował nad sobą. – W porządku, Feliksie… Zadzwonię rano.
– Do widzenia.
– Feliksie…
– Tak?
– Zapamiętam to sobie.
Linia była już głucha.
– Gdzie teraz? – zapytał telefonista.
– Trzymaj na linii Moskwę – polecił zasępiony Rostow. – Muszę chwilę pomyśleć. – Powinien był się domyślić, że Feliks mu nie pomoże. Ten stary dureń chce, żeby misja skończyła się niepowodzeniem, przez co mógłby dowieść, że to przede wszystkim on, Feliks, powinien ją nadzorować. Możliwe nawet, że Feliks był w zmowie z Pietrowem i nieoficjalnie zakazał mu współpracy.
Rostow mógł zrobić tylko jedno. Było to bardzo ryzykowne i mogło zakończyć się odsunięciem go od sprawy. Być może tego właśnie spodziewał się Feliks. Nie może jednak narzekać, że gra się toczy o wysoką stawkę, bo sam do tego zmierzał. Zastanowił się przez chwilę, jak precyzyjnie przeprowadzić swój plan. W końcu polecił:
– Powiedz Moskwie, niech mnie połączą z apartamentem Jurija Andropowa, prospekt Kutuzowa 26.
Dyżurny uniósł brwi. Prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni dostał polecenie połączenia się z samym szefem KGB. Nie odezwał się jednak ani słowem. Rostow tymczasem czekał, kręcąc się niespokojnie.
– Mogę iść o zakład, że nie tak się pracuje w CIA – mruknął.
Na znak telefonisty Rostow podniósł słuchawkę.
– Tak? – zapytał ktoś.
Rostow podniósł głos i warknął:
– Wasze nazwisko i stopień!
– Major Piotr Edwardowicz Szczerbicki.
– Tu pułkownik Rostow. Chcę mówić z Andropowem. To sprawa najwyższej wagi, jeśli nie zgłosi się do telefonu w ciągu stu dwudziestu sekund, resztę życia spędzisz na budowie tamy w Bracku. Czy wyrażam się jasno?
– Tak jest, pułkowniku, proszę się nie rozłączać.
W chwilę później Rostow usłyszał głęboki, pewny siebie głos Jurija Andropowa, jednego z najpotężniejszych ludzi na świecie.
– Z powodzeniem udało ci się przestraszyć młodego Szczerbickiego, Dawidzie.
– Nie miałem innego wyjścia, towarzyszu.
– W porządku, mów śmiało. Mam nadzieję, że to nic złego.
– Mosad jest zainteresowany uranem.
– Do diabła!
– Pirat jest chyba w Londynie. Może kontaktować się ze swoją ambasadą. Chcę, by trzymano Izraelczyków pod obserwacją, ale stary dureń Pietrow z naszej ambasady robi mi trudności.
– Porozmawiam z nim, zanim wrócę do łóżka.
– Dziękuję, towarzyszu.
– Á propos, Dawidzie.
– Słucham?
– Dobrze, że mnie tym razem obudziłeś, ale na przyszłość uważaj.
Rozległ się charakterystyczny trzask odkładanej słuchawki. Rostow roześmiał się, wreszcie napięcie zaczęło go opuszczać. Choćby Dickstein, Hasan i Feliks stawali na głowie, poradzi sobie z nimi.
– Udało się? – zapytał z uśmiechem telefonista.
– Tak – odparł Rostow. – Nasz system jest nieskuteczny, ociężały i skorumpowany, ale w końcu zdobywamy to, co chcemy.