Moskiewski hotel “Rossija” jest największy w Europie. Ma pięć tysięcy siedemset trzydzieści osiem łóżek i dziesięć mil korytarzy, nie ma natomiast klimatyzacji.
Jasif Hasan spał bardzo źle. Łatwo było powiedzieć: “Fedaini powinni uprowadzić statek, zanim dobierze się do niego Dickstein!” Im dłużej myślał, tym większe ogarniało go przerażenie.
Organizacja Wyzwolenia Palestyny nie była w roku 1968 instytucją tak spoistą politycznie, jak pragnęła jawić się światu. Nie była nawet luźną federacją współdziałających ze sobą ugrupowań. Przypominała raczej klub dla ludzi o wspólnych zainteresowaniach: klub reprezentował wprawdzie swoich członków, ale nie miał na nich żadnego wpływu. Poszczególne grupki partyzanckie przemawiały za pośrednictwem OWP jednym głosem, lecz nie działały i nie potrafiły działać jak jedna organizacja. Mówiąc zatem, że fedaini przeprowadzą taką czy inną operację, Mahmud deklarował wyłącznie gotowość własnej grupy. Co więcej, w tym przypadku ubieganie się o współpracę OWP świadczyłoby o braku rozwagi. Egipcjanie wspierali wprawdzie organizację pieniędzmi, sprzętem i gościną, ale jednocześnie poddawali ją intensywnej infiltracji: pragnąc zachować coś w sekrecie przed władzami krajów arabskich, należałoby trzymać to w tajemnicy przed OWP. Oczywiście po akcji, kiedy prasa światowa zbiegnie się, aby obejrzeć zdobyty statek i jego atomowy ładunek, Egipcjanie wszystkiego się dowiedzą i pewnie odgadną, że fedaini rozmyślnie pokrzyżowali im szyki. Mahmud będzie jednak udawać niewiniątko i w końcu także Egipcjanie dołączą się do chóru pochwał, które fedaini zbiorą za udaremnienie izraelskiego aktu agresji.
Tak czy inaczej, Mahmud wierzył, iż da sobie radę bez pomocy innych. Jego grupa miała najlepsze kontakty poza Palestyną, najlepszą europejską strukturę organizacyjną i mnóstwo pieniędzy.
Mahmud przebywał obecnie w Benghazi, czarterując statek, a jego międzynarodowa brygada zjeżdżała się z rozmaitych zakątków kuli ziemskiej.
Decydujące zadanie spoczywało jednak na barkach Hasana: jeśli fedaini mają dotrzeć do “Coparellego” przed Izraelczykami, Jasif musi ustalić z dużą dokładnością, gdzie i kiedy odbędzie się akcja Dicksteina. Do tego potrzebował pomocy KGB.
Wobec Rostowa czuł się teraz bardzo nieswojo. Przed wizytą u Mahmuda mógł w siebie wmawiać, że pracuje dla dwóch organizacji, które łączy wspólny cel. Teraz był po prostu agentem, który tylko udaje, że pracuje dla Egipcjan i KGB, a w istocie sabotuje ich plany. Czuł się inaczej – trochę jak zdrajca – i żywił obawę, że Rostow dostrzeże w nim tę zmianę.
Kiedy Hasan przyleciał do Moskwy, Rostow też poczuł się trochę nieswojo. Powiedział, że ma zbyt ciasne mieszkanie, aby móc Hasanowi zaproponować gościnę, jakkolwiek ten doskonale wiedział, że reszta rodziny przebywa na wakacjach. Wyglądało na to, że Rostow coś ukrywa. Hasan podejrzewał romans i zrozumiałą niechęć do dzielenia tajemnicy z kolegą.
Po niespokojnej nocy w hotelu “Rossija” Hasan spotkał się z Rostowem w gmachu KGB przy obwodnicy moskiewskiej, w gabinecie szefa Rostowa, Feliksa Woroncowa. Tu też coś wisiało w powietrzu. Obaj mężczyźni kłócili się ze sobą i choć przerwali spór, gdy tylko wszedł Hasan, wyczuwało się ciężką atmosferę milczącej wrogości. Hasan jednak, zajęty bez reszty swoimi potajemnymi działaniami, nie zwracał uwagi na ich wzajemne rozgrywki.
Usiadł.
– Coś nowego?
Rostow i Woroncow popatrzyli na siebie. Rostow wzruszył ramionami, a Woroncow powiedział:
– Na “Strombergu” zainstalowano bardzo silny radionadajnik. Statek opuścił już suchy dok i zmierza na południe przez Zatokę Biskajską. Przypuszczalnie do Hajfy, żeby wziąć na pokład załogę złożoną z agentów Mosadu. Sądzę, że możemy być zadowoleni z naszych działań rozpoznawczych. Operacja wchodzi teraz w fazę konkretnych posunięć. Nasze zadanie nabiera charakteru nakazu, a nie opisu.
– Tu, w Centrali, wszyscy mówią w taki sposób – powiedział Rostow uszczypliwie. Woroncow obrzucił go wściekłym spojrzeniem.
– Jakich posunięć? – zapytał Hasan.
– Rostow jedzie do Odessy, gdzie zaokrętuje się na polski statek handlowy “Karolinka” – odparł Woroncow. – To z pozoru zupełnie zwyczajna jednostka, ale rozwija wielką szybkość i ma pewne specjalne wyposażenie – korzystamy z niej dość często.
Rostow, z wyrazem lekkiego niesmaku na twarzy, gapił się w sufit. Hasan domyślał się, że nie chce wtajemniczać Egipcjan we wszystkie szczegóły; być może o to właśnie posprzeczał się z Woroncowem.
– Pańskie zadanie polega na tym – ciągnął Woroncow – aby dostać się na statek egipski i spotkać się z “Karolinką” na Morzu Śródziemnym.
– A potem? – zapytał Hasan.
– Potem poczekamy, aż Tyrin na pokładzie “Coparellego” poinformuje nas o akcji Izraelczyków. Powie również, czy przeniesiono uran z “Coparellego” na “Stromberga”, czy też ładunek popłynie do Hajfy na “Coparellim”.
– A potem? – nie dawał za wygraną Hasan.
Woroncow zaczął coś mówić, ale Rostow go uprzedził.
– Chcę, żebyś sprzedał Kairowi historyjkę – zasłonę dymną – powiedział do Hasana. – Chcę, by twoi sądzili, że nie wiemy jeszcze o “Coparellim”; że orientujemy się wprawdzie, iż Izraelczycy szykują coś na Morzu Śródziemnym, ale wciąż usiłujemy ustalić, co.
Hasan przytaknął, zachowując kamienny wyraz twarzy. Musiał wiedzieć, na czym polega plan, a Rostow nie chciał go wtajemniczać.
– Zgoda – oświadczył – tak właśnie to przedstawię… jeśli wy mi powiecie, co zamierzacie zrobić.
Rostow spojrzał na Woroncowa i wzruszył ramionami. Woroncow rzekł:
– Po uprowadzeniu “Karolinka” skieruje się wprost na ten statek Dicksteina, który będzie miał na pokładzie uran. “Karolinka” staranuje ten statek.
– Staranuje!?
– Pański statek będzie świadkiem kolizji, zamelduje o niej, podkreślając, że załogę stanowili Izraelczycy i że ładunkiem jest uran. Kolizja stanie się przedmiotem międzynarodowego śledztwa. Obecność na statku tak Izraelczyków, jak i skradzionego uranu zostanie ustalona ponad wszelką wątpliwość. Uran wróci do prawowitych właścicieli, Izraelczycy natomiast okryją się hańbą.
– Izraelczycy będą walczyć.
– Tym lepiej – powiedział Rostow. – Załoga twego statku będzie widzieć, że nas zaatakowali, i pomoże ich odeprzeć.
– To dobry plan – stwierdził Woroncow. – Bo prosty. Trzeba tylko doprowadzić do zderzenia, reszta nastąpi automatycznie.
– Tak, do dobry plan – zgodził się Hasan. Idealnie odpowiadał zamierzeniom fedainów. W przeciwieństwie do Dicksteina, Hasan wiedział o obecności Tyrina na pokładzie “Coparellego”. Uprowadziwszy “Coparellego” i schwytawszy Izraelczyków w potrzask, fedaini mogą cisnąć do morza Tyrina razem z jego aparaturą i wówczas Rostow nie zdoła ich zlokalizować. Lecz Hasan musiał wiedzieć, gdzie i kiedy Dickstein zamiera przeprowadzić operację, aby fedaini mogli opanować statek wcześniej.
W gabinecie Woroncowa było bardzo gorąco. Hasan podszedł do okna i popatrzył na jadące obwodnicą samochody.
– Musimy wiedzieć dokładnie, gdzie i kiedy Dickstein uprowadzi “Coparellego” – powiedział.
– A to dlaczego? – zapytał Rostow, rozkładając szeroko ręce. – Mamy Tyrina na pokładzie “Coparellego” i radionadajnik na “Strombergu”. Wiemy cały czas, gdzie przebywają oba te statki. Wystarczy, że będziemy trzymać się w pobliżu i w odpowiednim momencie wkroczymy do akcji.
– Mój statek w decydującym momencie musi znajdować się we właściwym rejonie.
– Więc trzymaj się “Stromberga”, pozostając tuż za horyzontem… możesz odbierać jego sygnał radiowy. Albo utrzymuj łączność ze mną na “Karolince”. Albo rób jedno i drugie.
– A jeśli radionadajnik nawali, a Tyrin zostanie odkryty?
– Jest to takie samo ryzyko, jak groźba ujawnienia naszych zamierzeń, gdybyśmy ponownie zaczęli śledzić Dicksteina… zakładając, że go zdołamy odnaleźć – powiedział Rostow.
– Ale to spostrzeżenie było słuszne – stwierdził Woroncow.
Teraz z kolei Rostow popatrzył nań z wściekłością. Hasan rozpiął kołnierzyk.
– Czy mogę otworzyć okno?
– Te okna się nie otwierają – odrzekł Woroncow.
– Nie słyszeliście o klimatyzacji?
– Tu, w Moskwie?
– Przemyśl to – zwrócił się Hasan do Rostowa. – Chcę być zupełnie pewien, że przyskrzynimy tych ludzi.
– Przemyślałem – odparł Rostow. – Jesteśmy tak pewni jak tylko jest to możliwe w tych okolicznościach. Wracaj do Kairu, załatw statek i bądź ze mną w kontakcie.
Ty protekcjonalny sukinsynu, pomyślał Hasan. Do Woroncowa zaś powiedział:
– Dopóki nie wyeliminujemy tego marginesu niepewności, nie mogę z całkowitym przekonaniem powiedzieć swoim, że jestem zadowolony z planu.
– Zgadzam się z Hasanem – oświadczył Woroncow.
– Ja natomiast nie – odparł Rostow. – Ten plan został już zaaprobowany przez towarzysza Andropowa.
Aż do tej chwili Hasan sądził, że przeforsuje swoje stanowisko, skoro Woroncow, szef Rostowa, podzielał jego punkt widzenia. Wyglądało jednak, że wzmianka o szefie KGB przeważyła szalę: Woroncow robił wrażenie zastraszonego i Hasan znowu musiał ukryć swą desperacką niecierpliwość.
– Plan można zmienić – powiedział Woroncow.
– Tylko przy aprobacie towarzysza Andropowa – zareplikował Rostow. – A ja nie podpiszę się pod żadną zmianą.
Usta Woroncowa zacisnęły się w wąską linię. Nienawidzi Rostowa, pomyślał Hasan; tak samo, jak ja.
– Już dobrze, dajmy temu pokój – powiedział Woroncow. Przez cały czas swojej kariery w wywiadzie Hasan należał do organizacji profesjonalnych – Egipskiej Służby Wywiadowczej, KGB, nawet fedainów. Zawsze byli ci inni – ludzie doświadczeni i stanowczy, którzy dawali mu rozkazy, wskazówki, a w końcu brali ostateczną odpowiedzialność. Teraz, kiedy wychodził z gmachu KGB i zmierzał do hotelu, pojął, że jest zdany na własne siły… Bez niczyjej pomocy musiał odnaleźć człowieka wyjątkowo nieuchwytnego i sprytnego, a potem odkryć najściślej strzeżoną z jego tajemnic.
Przez kilka dni był w panice. Wrócił do Kairu, przekazał historyjkę Rostowa i wykonał jego polecenie – załatwił statek pod banderą egipską. Na myśl o problemie, który miał rozwiązać, czuł się tak, jakby stanął przed stromą skałą – nie można nawet zacząć się na nią wspinać, dopóki nie dostrzeże się przynajmniej pierwszego odcinka szlaku wiodącego na szczyt. Podświadomie jął szukać we własnej historii postaw i metod działania, które pozwoliłyby mu stawić czoło temu zadaniu, radzić sobie zupełnie samodzielnie. Musiał odbyć daleką wędrówkę wstecz.
Dawno, dawno temu Jasif Hasan był człowiekiem zupełnie innego pokroju. Był młodym, zamożnym Arabem, niemal arystokratą, i miał świat u swoich stóp. Nabrał przekonania, że potrafi zrobić wszystko lepiej lub gorzej – i ta myśl pozwalała mu to realizować. Na studia do Anglii – kraju zupełnie mu obcego – pojechał bez najmniejszych obaw; wszedł w angielską społeczność nie troszcząc się i nawet nie zastanawiając, co myślą o nim ludzie.
Bywały sytuacje, kiedy musiał się uczyć; to wszakże przychodziło mu łatwo. Kiedyś kolega – student, jakiś tam wicehrabia, zaprosił go do swej wiejskiej posiadłości na grę w polo. Hasan nigdy przedtem nie grał w polo, zapytał o reguły gry, przez chwilę obserwował graczy – zwracając uwagę, jak trzymają młotki, jak uderzają piłkę, jak i dlaczego ją podają – a potem do nich dołączył. Choć nie władał zręcznie młotkiem, jeździł konno jak wiatr w sumie grał znośnie, bawił się doskonale, a jego drużyna zwyciężyła.
Teraz, w roku 1968, powiedział sobie: potrafię wszystko, ale z kim mogę rywalizować? Oczywiście odpowiedź brzmiała: z Dawidem Rostowem.
Rostow był samodzielny, pewny siebie, zdolny, błyskotliwy. Nawet wtedy, gdy wydawało się, że zbity z tropu i pozbawiony wskazówek utknął w ślepej uliczce, potrafił znaleźć Dicksteina. I to dwukrotnie. Hasan przypomniał sobie:
Pytanie: Dlaczego Dickstein przebywa w Luksemburgu? Ano, cóż takiego wiemy o Luksemburgu? Co tam się mieści? Giełda, banki, Rada Europy, Euratom… Euratom!
Pytanie: Dickstein zniknął – gdzie mógł się podziać? Nie wiadomo. Czy wiemy o jakichś jego znajomych? Tylko o profesorze Ashfordzie z Oksfordu… Oksford!
Podejście Rostowa polegało na wyszukiwaniu strzępów informacji – jakiejkolwiek, nawet błahej – po to, by znaleźć drogę do celu. Problem w tym, że wykorzystali chyba wszystkie strzępy informacji, jakie w ogóle mieli.
No więc znajdę następne, pomyślał Hasan; potrafię to zrobić. Wytężał umysł, usiłując sobie przypomnieć jak najwięcej szczegółów z okresu ich wspólnego pobytu w Oksfordzie. Dickstein brał udział w wojnie, grał w szachy, ubranie miał znoszone…
Miał matkę. Ale umarła.
Hasan nigdy nie poznał jakichkolwiek braci, sióstr czy krewnych Dicksteina. To wszystko działo się dawno i łączyła ich raczej luźna znajomość.
A jednak był ktoś, kto mógł wiedzieć o Dicksteinie więcej: profesor Ashford.
Tak więc zdesperowany Jasif Hasan znów pojechał do Oksfordu. Przez całą drogę – w samolocie z Kairu, w taksówce z londyńskiego lotniska na dworzec Paddington, w pociągu do Oksfordu i znów w taksówce wiozącej go do biało-zielonego domku nad rzeką – rozmyślał o Ashfordzie. Mówiąc szczerze miał go w pogardzie. Być może profesor był w młodości dzielnym poszukiwaczem przygód, ale już dawno przemienił się w słabego starca, politycznego dyletanta i mola książkowego, który nie potrafił nawet zatrzymać przy sobie żony. Trudno szanować starego rogacza… a fakt, że Anglicy myślą o tym inaczej, jeszcze powiększył wzgardę Hasana.
Niepokoił się, czy Ashford – słaby i może powodowany rodzajem lojalności wobec dawnego studenta i przyjaciela – zechce się angażować w tę sprawę.
Zastanawiał się, czy użyć jako argumentu żydowskiego pochodzenia Dicksteina. Podczas pobytu w Oksfordzie zorientował się, że antysemityzm jest najbardziej żywotny w wyższych sferach społeczeństwa angielskiego: to na West Endzie, a nie na East Endzie nadal istniały kluby, do których Żydzi nie mieli wstępu. Ashford jednak stanowił pod tym względem wyjątek. Kochał Bliski Wschód, a jego proarabska postawa wynikała z przekonań etycznych, nie zaś uprzedzeń rasowych. Nie: taka strategia byłaby błędem.
Wreszcie zdecydował się na szczerość: powie, dlaczego chce odnaleźć Dicksteina, mając nadzieję, że z tych samych powodów profesor zgodzi się udzielić mu pomocy.
Kiedy się już przywitali i ze szklaneczkami sherry usiedli w ogrodzie, Ashford zapytał:
– Cóż cię tak szybko sprowadziło znowu do Anglii?
Hasan wyznał prawdę:
– Ścigam Nata Dicksteina.
Siedzieli nad rzeką, w tym samym zakątku ogrodu, gdzie przed laty Hasan całował piękną Eilę. Żywopłot osłaniał ich przed październikowym wiatrem, przygrzewało jesienne słońce. Ashford był powściągliwy i ostrożny. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
– Powinieneś mi chyba powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Hasan zauważył, że w ciągu minionego lata profesor zaczął się stosować do wymogów mody. Nie tylko wyhodował baczki i zapuścił okalające łysinę włosy, ale miał na sobie dżinsy i widoczny spod starej tweedowej marynarki szeroki skórzany pas.
– Powiem to panu – rzekł Hasan z przykrą świadomością, że Rostow okazałby większy spryt – ale musi pan obiecać, że pozostanie to między nami.
– Masz moje słowo.
– Dickstein jest izraelskim szpiegiem.
Oczy Ashforda zwęziły się, ale nie powiedział ani słowa. Hasan brnął dalej.
– Syjoniści zamierzają produkować bombę atomową, ale nie mają plutonu. Muszą potajemnie zdobyć ładunek uranu, który w swym reaktorze przetworzą na pluton. Zadanie Dicksteina polega na tym, żeby ukraść uran, moje zaś – żeby Dicksteina odnaleźć i powstrzymać. Chcę, by mi pan w tym pomógł.
Ashford wpatrywał się w swoje sherry, a potem jednym haustem opróżnił szklaneczkę.
– Zasadne byłoby tu postawienie dwóch pytań – powiedział, Hasan zaś pojął, że profesor zamierza potraktować sprawę jako problem czysto intelektualny. Była to typowa samoobrona wystraszonego akademika. – Pierwsze z nich brzmi: czy mogę ci pomóc, czy też nie. Drugie natomiast: czy powinienem to uczynić. Drugie, moim zdaniem, jest istotniejsze, przynajmniej z moralnego punktu widzenia.
Hasan pomyślał: chętnie bym cię chwycił za kark i zdrowo potrząsnął. Może da się to zrobić przynajmniej w wyobraźni.
– Oczywiście, że pan powinien. Wierzy pan w słuszność naszej sprawy – powiedział.
– To nie jest takie proste. Proszą mnie, bym wtrącił się w konflikt pomiędzy dwoma narodami, które traktuję jednakowo przyjaźnie.
– Ale tylko jeden z nich ma rację.
– Czy zatem powinienem pomóc temu, który ma rację… zdradzając ten naród, który błądzi?
– Oczywiście.
– Nie ma w tej kwestii żadnego “oczywiście”… Co zrobisz, kiedy – i jeśli – odnajdziesz Dicksteina?
– Pracuję wprawdzie dla wywiadu egipskiego, panie profesorze, ale jestem lojalny – tak samo, sądzę, jak pan – wyłącznie wobec Palestyny.
Ashford nie chwycił przynęty.
– Mów dalej – powiedział obojętnie.
– Muszę dowiedzieć się dokładnie, kiedy i gdzie Dickstein zamierza ukraść uran. – Hasan zawahał się przez moment. – Fedaini dotrą tam przed nim i sami ukradną ładunek.
Oczy Ashforda rozbłysły.
– Mój Boże – powiedział. – To fantastyczne.
Prawie go mam, pomyślał Hasan. Jest wystraszony, ale i podniecony.
– Tu, w Oksfordzie, łatwo panu okazywać lojalność Palestynie podczas wykładów i zebrań. Tym z nas, którzy walczą o wolność, jest znacznie trudniej. Przybyłem, aby pana prosić o zrobienie czegoś konkretnego, czegoś, co wynika z pańskich poglądów politycznych, by zdecydował pan, czy pańskie ideały znaczą cokolwiek. Oto odpowiedni moment, byśmy obydwaj, pan i ja, przekonali się, czy sprawa arabska jest dla pana czymś więcej niż romantycznym pojęciem. To jest ta próba, ten test, profesorze.
– Może masz słuszność – powiedział Ashford. A Hasan pomyślał: Mam cię.
Suza postanowiła powiedzieć ojcu, że kocha Nata Dicksteina. Z początku sama nie była tego pewna. Kilka szalonych dni, które wspólnie spędzili w Londynie, wypełniało szczęście i miłość, później uświadomiła sobie jednak, że wszystko to może okazać się przelotne. Postanowiła nie podejmować żadnych decyzji. Będzie żyć jak zwykle i czekać na rozwój wydarzeń.
W Singapurze zdarzyło się coś, co skłoniło ją do zmiany zdania. Dwaj stewardzi z załogi byli homoseksualistami i zajmowali tylko jeden pokój; drugi był wolny i załoga postanowiła się w nim zabawić. Tego wieczoru pierwszy pilot zaczął robić Suzie awanse. Był to spokojny, pogodny blondyn o delikatnej budowie i ujmująco ekscentrycznym poczuciu humoru. Wszystkie stewardesy twierdziły zgodnie, że jest niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. W innych okolicznościach Suza bez namysłu poszłaby z nim do łóżka. Ale teraz odmówiła, wprawiając tym w zdumienie całą załogę. Gdy później o tym myślała, doszła do wniosku, że po prostu nie ma już chęci na przygodny seks. Wyrosła z tego. Pragnęła tylko Nathaniela. To było coś jak… jak wtedy, pięć lat temu, kiedy ukazał się drugi album Beatlesów, a ona przesłuchała cały swój zbiór płyt Elvisa, Roya Orbisona i Everly Brothers, i uświadomiła sobie, że nie chce więcej ich puszczać, że te dobrze znane utwory – zbyt często słuchane – straciły czar, że teraz potrzebuje muzyki innego rodzaju. No więc to było coś takiego, tylko odczuwała to głębiej.
List Dicksteina przeważył szalę. Napisany Bóg jeden wie gdzie, został nadany na lotnisku Orly. Drobnym starannym pismem, ale z dziwacznymi zawijasami przy literach g oraz y, Nat otworzył przed nią duszę z efektem tym bardziej wstrząsającym, że były to przecież wyznania człowieka zwykle zamkniętego w sobie. Spłakała się nad tym listem.
Gdybyż tylko wymyśliła jakiś sposób wyjaśnienia tego wszystkiego ojcu. Wiedziała, że jest wobec Izraelczyków usposobiony niechętnie. Dickstein należał do grona jego dawnych studentów i Ashford szczerze rad z ponownego spotkania był skłonny zbagatelizować fakt, iż dawny pupil stoi teraz po przeciwnej stronie barykady. Teraz jednak pragnęła uczynić Dicksteina cząstką swojego życia, członkiem rodziny. Pisał w liście “… i chcę tego na zawsze”, a Suza nie mogła się doczekać, by mu odpowiedzieć: “O tak, ja też”.
Uważała, że na Bliskim Wschodzie żadna ze stron nie postępuje właściwie. Cierpienia uchodźców były czymś niesprawiedliwym i godnym litości, ale, jej zdaniem, ludzie ci powinni zabrać się do budowania nowych domów – rzecz trudna, łatwiejsza jednak niż wojna. Poza tym gardziła tromtadracką bohaterszczyzną, tak nieodparcie pociągającą dla wielu Arabów. Z drugiej strony było zupełnie jasne, że całe to cholerne zamieszanie i awantura powstały z winy syjonistów, którzy, przywłaszczyli sobie kraj należący do innego narodu. Ojciec nie podzielał tak cynicznego punktu widzenia: postrzegał słuszność po jednej stronie, winę zaś – po drugiej. Piękny duch jego żony stał, oczywiście, po stronie słuszności.
Będzie to dla niego bardzo trudne. Już dawno wybiła mu z głowy marzenia, iż wiodąc córkę w białej sukni ślubnej przejdzie środkiem kościelnej nawy; nadal jednak mówił od czasu do czasu, że powinna się ustatkować i dać mu wnuczkę. Myśl, że ta wnuczka może być Izraelitką, byłaby dla niego strasznym ciosem.
A jednak, myślała Suza wchodząc do domu, taka jest właśnie cena ojcostwa. Zdjęła płaszcz, odłożyła swą torbę lotniczą i zawołała:
– Tatusiu, przyjechałam.
Nie było odpowiedzi, ale stała w sieni aktówka Ashforda: ojciec zapewne jest w ogrodzie. Postawiła czajnik na gazie i wyszła z kuchni. Zmierzając ku rzece, wciąż szukała w myślach właściwych słów, którymi powinna przekazać mu nowinę. Może należałoby zacząć od relacji z ostatniej podróży, a potem stopniowo, ogródkami, zmierzać do celu? Zbliżając się do żywopłotu, usłyszała rozmowę.
– I co z nim wtedy zrobisz? – głos należał do ojca.
Suza przystanęła, zastanawiając się, czy może im przerwać.
– Po prostu będę go śledzić – odrzekł drugi głos, obcy. – Dickstein powinien zostać zlikwidowany, ale – oczywiście – dopiero po zakończeniu operacji.
Zasłoniła usta dłonią, aby nie było słychać nagle przyśpieszonego ze zgrozy oddechu. Potem, przerażona, zawróciła na pięcie i cicho pobiegła do domu.
– A zatem – powiedział profesor Ashford – postępując w myśl czegoś, co moglibyśmy nazwać metodą Rostowa – zreasumujmy wszystko, co wiemy o Nacie Dicksteinie.
Postępuj sobie, jak chcesz, pomyślał Hasan, lecz na miłość boską, wyjedź wreszcie z jakąś koncepcją!
– Urodził się w Londynie – ciągnął Ashford – na East Endzie. Kiedy był jeszcze chłopcem, zmarł jego ojciec. Ale co z matką?
– Wedle naszych akt również nie żyje.
– Aha. Wstąpił do armii gdzieś w połowie wojny… chyba w 1943. W każdym razie na czas, by wziąć udział w ataku na Sycylię. Wkrótce potem wzięto go do niewoli, gdzieś mniej więcej w połowie długości włoskiego buta. Nie pamiętam nazwy tej miejscowości. Chodziły pogłoski – jestem pewien, że je sobie przypomnisz – o paskudnych przeżyciach, jakie z powodu żydowskiego pochodzenia miał w obozie koncentracyjnym. Po wojnie wrócił tutaj.
– Sycylia – przerwał mu Hasan.
– Co?
– Sycylia jest wymieniona w jego aktach. Był przypuszczalnie zamieszany w uprowadzenie statku z bronią. Tę broń sprzedał nam gang sycylijski.
– Jeśli prasa nie kłamie – powiedział Ashford – na Sycylii działa tylko jeden gang przestępczy.
Hasan przytaknął.
– Nasi podejrzewają, że porywacze przekupili Sycylijczyków, aby dali im cynk.
– Czy to nie na Sycylii Dickstein ocalił komuś życie?
Hasan próbował rozumieć, co Ashford ma na myśli. Powściągnął jednak zniecierpliwienie, myśląc: Niech się przerzuca z tematu na temat… na tym właśnie polega cały pomysł.
– Ocalił komuś życie?
– Temu Amerykaninowi. Nie pamiętasz? Ja nigdy tego nie zapomnę. Dickstein go tutaj przyprowadził. Nieokrzesany żołdak. Opowiedział mi całą historię. No, coś nam zaczyna świtać. Na pewno spotkałeś tego człowieka, byłeś przecież u mnie, pamiętasz!
– Nie, nie na sto procent – wymamrotał Hasan. Poczuł zażenowanie… pewnie akurat obmacywał w kuchni Eilę.
– To… nas wytrąciło z równowagi – powiedział Ashford. Spoglądał na powolny nurt rzeki i myślami cofnął się o dwadzieścia lat; może wspominał żonę, bo wyraz smutku przemknął mu po twarzy. Potem powiedział: – No więc siedzieliśmy tutaj, wykładowcy i studenci, popijaliśmy sherry, dyskutując prawdopodobnie o egzystencjalizmie i muzyce atonalnej, gdy zjawił się ten wielki żołnierz i zaczął mówić o snajperach, czołgach i krwi. Powiało chłodem, dlatego pamiętam to tak dokładnie. Mówił, że jego rodzina wywodzi się z Sycylii i że jego sycylijscy krewni na rękach nosili Dicksteina za uratowanie mu życia. Czy nie powiedziałeś, że to sycylijski gang powiadomił Dicksteina o ładunku broni?
– Istnieje po prostu taka możliwość.
– Może wcale nie musiał uciekać się do przekupstwa.
Hasan pokręcił głową. Była to informacja, ów błahy strzęp informacji, z którego – jak się zdawało – Rostow zawsze potrafił wyciągnąć wnioski; jaki jednak użytek może uczynić z niego on, Hasan?
– Nie widzę, co to ma wspólnego z naszą sprawą – powiedział. – Jak można wiązać z mafią dawną akcję Dicksteina?
– Mafia – powtórzył Ashford. – Tego słowa szukałem. A ten mężczyzna nazywał się Cortone… Tony Cortone… nie, Al Cortone z Buffalo. Mówiłem ci, że pamiętam wszystkie szczegóły.
– Ale jaki to ma związek?… – zapytał niecierpliwie Hasan.
Ashford wzruszył ramionami.
– Oczywisty. Już kiedyś Dickstein wykorzystał znajomość z Cortonem, aby zwrócić się do mafii o pomoc w przeprowadzeniu akcji pirackiej na Morzu Śródziemnym. Wiesz, ludzie niekiedy powtarzają swoją młodość: może to samo uczynić po raz wtóry.
Hasan zaczynał pojmować: wraz z olśnieniem wróciła mu nadzieja. Był to daleki strzał, przypuszczenie, ale przypuszczenie logiczne. Rysowała się realna szansa, że zdoła ponownie dopaść Dicksteina.
Ashford wyglądał na zadowolonego z siebie.
– To był ładny kawałek rozumowania spekulatywnego – stwierdził. – Gdybym tak mógł je opublikować, z przypisami!
– Zastanawiam się – powiedział Hasan tęsknie. – Zastanawiam.
– Wracajmy do domu, robi się zimno.
Kiedy szli przez ogród, Hasan pomyślał, że nie nauczył się być taki jak Rostow; Ashford zastąpił mu po prostu Rostowa. Może jego dawna, pełna dumy niezależność odeszła już na zawsze. Było w tym coś niemęskiego. Zastanawiał się, czy inni fedaini nie czują podobnie i czy przypadkiem nie stąd właśnie bierze się ich krwiożerczość.
– Bieda w tym – powiedział Ashford – że nie sądzę, aby Cortone udzielił ci jakichkolwiek informacji, gdyby je nawet posiadał.
– A panu?
– Niby dlaczego miałby to zrobić? Z trudem mnie sobie przypomni. No, gdyby żyła Eila. Moglibyśmy ją wysłać z jakąś historyjką…
– Cóż… – Hasan pragnął, aby Eila przestała pojawiać się w rozmowie. – Będę musiał sam spróbować.
Kiedy po wejściu do domu spotkali w kuchni Suzę, spojrzeli na siebie tknięci jedną myślą: oto znaleźli odpowiedź.
Zanim obaj mężczyźni wrócili do domu, Suza zdołała nieomal przekonać samą siebie, że tam, w ogrodzie, przesłyszała się, kiedy zdawało się jej, iż mówią o zabiciu Nata Dicksteina. To było po prostu nierzeczywiste: ogród, rzeka, jesienne słońce, profesor i jego gość… morderstwo nie mieściło się w tym wszystkim, cały pomysł był równie fantastyczny jak niedźwiedź polarny na Saharze. Poza tym nasuwało się przekonujące psychologiczne wyjaśnienie omyłki: zamierzała oznajmić ojcu, że kocha Dicksteina i bała się jego reakcji – Freud potrafiłby prawdopodobnie powiedzieć, że w tym momencie zacznie sobie roić, iż ojciec knuje, aby zgładzić kochanka.
Prawie uwierzyła swojemu rozumowaniu, toteż udało się jej przywołać na twarz pogodny uśmiech i zapytała:
– Komu kawę? Świeżo zaparzona.
Ojciec pocałował ją w policzek.
– Nie wiedziałem, że już wróciłaś, moja droga.
– Przed chwilą. Już chciałam zacząć cię szukać. – Dlaczego wygaduję te kłamstwa?
– Nie znasz Jasifa Hasana. Byłaś malutka, kiedy należał do grona moich studentów.
Hasan ucałował jej dłoń i popatrzył na nią w taki sposób, w jaki zawsze czynili to ludzie, którzy znali kiedyś Eilę.
– Jesteś równie piękna, jak twoja matka – powiedział. W jego głosie nie pobrzmiewały nuty flirtu ani nawet pochlebstwa; tylko zdumienie.
– Jasif był u nas kilka miesięcy temu – oznajmił Ashford – tuż po wizycie jego rówieśnika, Nata Dicksteina. Poznałaś, jak sądzę, Dicksteina, ale nie było cię w domu, kiedy przyjechał Jasif.
– Czy te wizyty były ze sobą jakoś zzz… związane? – zapytała, przeklinając w duszy swój głos za to, że załamał się na ostatnim słowie.
Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie.
– Istotnie, były – odpowiedział ojciec.
I wówczas pojęła, że to wszystko jest prawdą, że się nie przesłyszała, że zamierzają zabić jedynego człowieka, którego kochała. Czuła, że jest niebezpiecznie bliska zalania się łzami, więc odwróciła się od nich i zajęła filiżankami i spodkami.
– Chcę prosić, abyś coś zrobiła, moja droga – powiedział Ashford. – Coś bardzo ważnego, w imię pamięci twojej matki.
Dość, pomyślała. Ten koszmar nie może być już większy. Zaczerpnęła głęboko powietrza i zwróciła się twarzą do niego.
– Chcę, byś pomogła Jasifowi odnaleźć Nata Dicksteina – powiedział.
W tym momencie znienawidziła swojego ojca. W jednej chwili pojęła nagle, że jego miłość do niej była oszukańcza, że nigdy nie widział w niej człowieka, że wykorzystywał ją tak samo, jak kiedyś wykorzystywał matkę. Już nigdy się nim nie zaopiekuje, nigdy mu nie usłuży; przestanie się przejmować jego samopoczuciem, samotnością, potrzebami… W tym samym przebłysku zrozumienia i nienawiści zorientowała się, że kiedyś matka doszła do podobnego punktu; i że teraz ona zrobi to samo, co niegdyś Eila, i będzie nim gardzić.
Ashford ciągnął dalej:
– W Ameryce mieszka człowiek, który może znać miejsce pobytu Dicksteina. Chcę, byś pojechała do niego z Jasifem i zapytała, gdzie jest Nat.
Nie odpowiedziała. Hasan wziął jej puste spojrzenie za brak zrozumienia i zaczął wyjaśniać:
– Rozumiesz, ten Dickstein jest izraelskim agentem, działającym przeciwko naszemu narodowi. Musimy go powstrzymać. Cortone – ten człowiek z Buffalo – być może mu pomaga i w takim wypadku nie zechce pomóc nam. Ale przypomni sobie twoją matkę i może zechce z tobą współpracować. Możesz mu powiedzieć, że jesteście z Dicksteinem kochankami.
– Ha-ha! – śmiech Suzy był odrobinę histeryczny; miała nadzieję, że nie domyśla się prawdziwej przyczyny. Opanowała się z wysiłkiem i siedząc drętwo i nieruchomo, z obojętną twarzą, słuchała o rudzie uranu, o wtyczce na pokładzie “Coparellego”, o radionadajniku na “Strombergu”, o Mahmudzie i jego planie i o tym, jakie to wszystko ma znaczenie dla palestyńskiego ruchu wyzwoleńczego; w końcu ogarnęło ją prawdziwe odrętwienie i nie musiała już niczego udawać.
Wreszcie ojciec zapytał:
– No i co, moja droga, pomożesz? Zrobisz to?
Ze zdumiewającym dla niej samej opanowaniem obdarzyła ich zawodowym uśmiechem stewardesy, wstała ze stołka i powiedziała:
– To trochę dużo jak na jeden haust. Będę miała o czym myśleć w kąpieli.
I wyszła.
Kiedy oddzielona od nich zamkniętymi drzwiami łazienki leżała w gorącej wodzie, powoli wszystko zaczęło do niej docierać. A więc to właśnie musi zrobić Nathaniel, zanim będą mogli znowu się spotkać: uprowadzić statek. Potem, jak powiedział, nie spuści jej z oka przez dziesięć albo piętnaście lat… Co mogło oznaczać, że zamierza zrezygnować z pracy.
Lecz oczywiście, nie zrealizuje żadnego ze swych planów, ponieważ wiedzą o nich wrogowie. Rosjanin chce staranować statek Nata, Hasan natomiast – dokonać uprowadzenia przed nim i schwytać Nata w pułapkę. Tak czy owak, Dicksteinowi groziło niebezpieczeństwo; tak czy inaczej, pragnęli go zniszczyć. Suza mogłaby go ostrzec. Gdyby tylko wiedziała, gdzie przebywa.
Jakże mało znali ją ci mężczyźni siedzący na dole. Hasan po prostu uważał – jak każdy arabski szowinistyczny wieprz – że zrobi, co się jej każe. Ojciec wierzył, że stanie po stronie Palestyńczyków, ponieważ on, głowa rodziny stał po ich stronie. Nigdy nie rozumiał, co dzieje się w duszy córki: w gruncie rzeczy z żoną było tak samo. Eila zawsze umiała go zwieść; nigdy nie podejrzewał, że może być inna, niż na to wskazywały pozory.
Kiedy Suza uświadomiła sobie, co musi zrobić, znów ogarnęła ją zgroza. Ale ostatecznie istniał przecież sposób, w jaki mogła odnaleźć i ostrzec Nathaniela.
“Znajdź go” – oto czego oni od niej żądali.
Wiedziała, że potrafi ich oszukać, ponieważ zakładali z góry, że stoi po ich stronie, a tymczasem wcale tak nie było. Zrobi to, czego od niej oczekują. Odnajdzie Nata… aby go ostrzec. A może pogorszy w ten sposób sytuację? Aby odszukać Nathaniela, musi doprowadzić do niego i tamtych. Lecz jeśli nawet nie znajdzie go Hasan, Natowi nadal będzie groziło niebezpieczeństwo ze strony Rosjan. Natomiast ostrzeżony zdoła uniknąć obu zagrożeń. Istnieje również szansa, że uda się jej jakoś Hasana pozbyć, zanim dotrze do Nata.
Jakie było inne wyjście? Czekać, udawać, że nic się nie stało, liczyć na telefon, który może nigdy nie zadzwoni… Jej myśli – pojęła – biegły takim torem po części z pragnienia ponownego spotkania z Natem, po części zaś – z obawy, że Nat po porwaniu uranu zginie i że to jest jej ostatnia szansa. Były jednak również powody konkretne: jej bezczynność może wprawdzie pokrzyżować szyki Hasana, ale nie wyeliminuje Rosjan z ich planem.
Podjęła decyzję. Będzie udawać, że współpracuje z Hasanem po to, by odszukać Nathaniela. Doznała osobliwej radości. Schwytana w pułapkę – czuła się wolna; słuchając ojca – miała świadomość, że ostatecznie rzuca mu wyzwanie. Na dobre i złe wiązała swój los z Nathanielem. Była także bardzo, bardzo wystraszona.
Wyszła z wanny, wytarła się, ubrała i zeszła na dół zakomunikować obu mężczyznom dobre nowiny.
O czwartej rano 16 listopada 1968 roku “Coparelli” zatrzymał się we Vlissingen na wybrzeżu holenderskim i przyjął na pokład pilota, który przez kanał Westerschelde miał go wprowadzić do Antwerpii. Cztery godziny później u wejścia do portu pojawił się następny pilot: jego zadaniem było przeprowadzenie statku przez doki. Z głównego basenu “Coparelli” wpłynął w śluzę Royers, stąd wzdłuż Kanałem Sueskim, by po przejściu pod mostem Siberia zacumować w doku Kattendijk.
Obserwował to Nat Dickstein.
Kiedy dostrzegł sunący ospale statek, przeczytał na jego burcie nazwę “Coparelli” i pomyślał o beczkach rudy, które niebawem wypełnią jego wnętrze, doznał dziwnego uczucia. Przypominało tamto, jakiego doświadczał patrząc na obnażone ciało Suzy… tak, było podobne do pożądania.
Przeniósł spojrzenie ze stanowiska cumowniczego numer 42 na tory kolejowe, dochodzące prawie do skraju nabrzeża. Stał na nich pociąg, składający się z lokomotywy i jedenastu wagonów towarowych. W każdym z dziesięciu wagonów było pięćdziesiąt jeden dwustulitrowych zaplombowanych beczek; na każdej powtarzało się wypisane szablonem słowo “Plumbat”, w jedenastym wagonie znajdowało się tylko pięćdziesiąt beczek. Dickstein stał tak blisko beczek z uranem, że przeszedłszy kilka kroków mógł ich dotknąć – zrobił to już raz zresztą wczesnym rankiem, myśląc przy tym: czyż nie byłoby to fantastyczne zrobić zwyczajnie skok na to miejsce z kilkoma helikopterami i z grupą izraelskich komandosów i po prostu ukraść towar?
“Coparelli” miał w planie bardzo krótki postój. Władze portu uważały wprawdzie, że przy odpowiednim przeładunku i składowaniu ruda uranu nie stanowi żadnego zagrożenia, mimo to wolały, by nie pozostawała na nabrzeżu ani minuty dłużej niż było konieczne. Portowy dźwig już czekał, gotowy do przeładunku.
Mimo to przed rozpoczęciem przeładunku należało jeszcze dopełnić pewnych formalności. Pierwszą osobą wchodzącą na pokład, jaką Dickstein zobaczył, był urzędnik ze spółki żeglugowej. Musiał opłacić pilotów i dla potrzeb policji portowej uzyskać od kapitana listę załogi. Drugim gościem na pokładzie był Josef Cohen. Pojawił się, aby podtrzymać dobre stosunki z klientem: wręczy kapitanowi butelkę whisky, potem usiądzie na chwilę, by wspólnie wypić po kieliszku z kapitanem i urzędnikiem ze spółki żeglugowej. Miał również plik biletów do najlepszego nocnego klubu w mieście, uprawniających do darmowego wstępu i jednej kolejki gratis; część z nich da kapitanowi, który rozdzieli je pomiędzy oficerów. Cohen ustali również nazwisko oficera mechanika. Dickstein zasugerował, by w tym celu poprosił kapitana o listę załogi pod pretekstem odliczenia biletów.
Jakikolwiek sposób wybrał Cohen, osiągnął swój cel. Kiedy po zejściu ze statku przecinał nabrzeże w powrotnej drodze do biura, minął Dicksteina i nie zwalniając kroku wyszeptał:
– Mechanik nazywa się Sarne.
Dopiero po południu żuraw przystąpił do pracy, a dokerzy zaczęli ustawiać beczki w trzech ładowniach “Coparellego”. Beczki należało przenosić pojedynczo; w ładowni mocowano je drewnianymi klinami. Zgodnie z przewidywaniem, załadunku nie udało się zakończyć tego samego dnia.
Wieczorem Dickstein poszedł do najlepszego nocnego klubu w mieście. Przy barze, blisko telefonu, siedziała atrakcyjna kobieta około trzydziestki o ciemnych włosach, pociągłej rasowej twarzy i nieco wyniosłym spojrzeniu. Była ubrana w elegancką czarną suknię, która podkreślała niezwykłą długość nóg i krągłe, wysoko osadzone piersi. Dickstein dał jej znak ledwo widocznym gestem, ale nie powiedział ani słowa.
Usiadł w kącie ze szklanką piwa, mając nadzieję, że marynarze nadejdą. Przecież nie mogą zawieść. Czy ludzie morza kiedykolwiek odmawiają, gdy im się stawia za darmo? W tym rzecz.
Klub począł się zapełniać. Kobietę w czerni zaczepiono dwukrotnie, a jej dwukrotna odmowa dowiodła ponad wszelką wątpliwość, że nie jest dziwką. O dziewiątej Dickstein wyszedł do hallu i zadzwonił do Cohena. Wedle wcześniejszych ustaleń Cohen pod jakimś pretekstem zatelefonował do kapitana “Coparellego”; teraz poinformował Dicksteina, czego się dowiedział. Tylko dwaj oficerowie nie skorzystali z darmowych biletów – kapitan, zajęty papierkową robotą i uskarżający się na przeziębienie radiooperator – nowy członek załogi, którego przyjęto w Cardiff, kiedy Lars złamał nogę.
Wtedy Dickstein wykręcił numer klubu, w którym właśnie przebywał. Powiedział, że chce mówić z panem Sarne, bawiącym – jak sądzi – przy barze. Czekając, słyszał głos barmana, który wywoływał Sarnego, i to słyszał z dwóch stron: bezpośrednio z klubu i przez telefon, czyli kilka kilometrów kabla. Na koniec ze słuchawki dobiegły słowa:
– Tak? Halo? Tu Sarne. Kto mówi? Halo?
Dickstein przerwał połączenie i pospiesznie wrócił do baru. Spojrzał w kierunku telefonu, stojącego na ladzie barowej. Kobieta w czerni rozmawiała z wysokim, ogorzałym blondynem po trzydziestce, którego Dickstein wcześniej widział w porcie. A wiec to był Sarne.
Kobieta uśmiechała się do Sarnego. Był to przyjemny, ciepły uśmiech, przyciągający spojrzenia mężczyzn: rozchyleniu czerwonych warg towarzyszył błysk równych białych zębów i leniwe półprzymknięcie oczu. Było to bardzo zmysłowe i wcale nie wyglądało na wystudiowane tysiąckrotnie przed lustrem.
Dickstein patrzył jak zaczarowany. Miał bardzo słabe pojęcie o tym, jak rozgrywa się takie sprawy, w jaki sposób mężczyźni podrywają kobiety i kobiety mężczyzn; a już zupełnie nie mógł zrozumieć, w jaki sposób kobieta może poderwać mężczyznę utrzymując go w przekonaniu, że to on właśnie jest stroną aktywną.
Sarne, jak się zdawało, też nie był pozbawiony wdzięku. Obdarzył ją szerokim uśmiechem, który miał w sobie coś łobuzersko-chłopięcego i który odmłodził go o dziesięć lat. Potem coś powiedział, otrzymał w odpowiedzi następny uśmiech, zawahał się, jak człowiek, który chce podtrzymać rozmowę, ale nie wie, co powiedzieć, a wreszcie – ku przerażeniu Dicksteina – odwrócił się, by odejść.
Kobieta sprostała i temu wyzwaniu: Dickstein nie musiał się obawiać. Dotknęła rękawa swetra mężczyzny i Sarne zwrócił się ku niej twarzą. Miała w dłoni papierosa. Sarne klepnął się po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Najwyraźniej nie był palaczem. Dickstein jęknął w duszy. Kobieta podała Samemu zapalniczkę, którą wyjęła z wieczorowej torebki. Zapalił jej papierosa.
Dickstein nie mógł ani odejść, ani obserwować tej sceny z daleka; przypłaciłby to pewnie załamaniem nerwowym. Musiał posłuchać. Przecisnął się do baru, stanął za Sarnem, który patrzył na kobietę, i zamówił następne piwo.
Głos kobiety był ciepły i zachęcający – to już Dickstein wiedział – ale dopiero teraz robiła z niego w pełni użytek. Niektóre kobiety mają zmysłowe oczy, ta miała zmysłowy glos.
– Takie historie przytrafiają mi się stale – mówił Sarne.
– Telefony? – zapytała kobieta.
– Problemy z babami. Nienawidzę kobiet. Całe życie przysparzały mi bólu i cierpień. Chciałbym być homoseksualistą.
Dickstein był zbity z tropu. O czym on mówi? I czy mówi to serio? Czyżby chciał się jej pozbyć?
– Wiec czemu nim nie jesteś? – zapytała.
– Bo nie rajcują mnie mężczyźni.
– To zostań mnichem.
– Tak, ale rozumiesz, mam jeszcze inny kłopot. Nienasycony apetyt seksualny. Muszę się ciągle pieprzyć, czasem po kilka razy w ciągu jednej nocy. To naprawdę poważny kłopot. Chcesz się jeszcze napić?
Ach, i to był właściwy kierunek rozmowy. Jak na to wpadł? Dickstein pomyślał, że jest to sztuka, którą marynarze opanowali do perfekcji.
Dalej poszło już gładko. Dickstein podziwiał kobietę, sposób, w jaki wodziła Sarnego za nos, pozwalając mu sądzić, że to on prowadzi grę. Oznajmiła, że zatrzymała się w Antwerpii tylko na jedną noc i dała do zrozumienia, że ma pokój w dobrym hotelu. Niebawem zaproponował szampana, ale szampan, który sprzedawano w klubie, był nędzny i zapewne gdzie indziej mogliby dostać lepszy; powiedzmy, w hotelu; na przykład w jej hotelu.
Wyszli, kiedy zaczynał się program rozrywkowy. Dickstein był zadowolony: sytuacja rozwijała się pomyślnie. Przez dziesięć minut oglądał fikające nóżkami panienki, a potem wyszedł. Pojechał taksówką do hotelu i pośpieszył do pokoju. Stanął przy wewnętrznych drzwiach, prowadzących do sąsiedniego numeru. Usłyszał chichot kobiety i ściszony głos Sarnego.
Usiadł na łóżku i sprawdził pojemnik z gazem. Odkręcił i szybko zakręcił zawór; z maski wciągnął w płuca ostry podmuch słodkiego gazu, który nie podział na niego. Zastanawiał się, jaką dawkę musiałby sobie zaaplikować, by gaz zaczął działać. Wcześniej nie miał czasu go wypróbować.
Odgłosy za drzwiami przybrały na sile i Dickstein poczuł zażenowanie. Zastanawiał się, jak obowiązkowy jest Sarne. Czy skończywszy z kobietą zechce powrócić na statek? To sprawiłoby kłopot. Oznaczało walkę na korytarzu hotelowym, rozwiązanie ryzykowne i nieprofesjonalne.
Dickstein czekał – napięty, zażenowany, pełen niepokoju. Kobieta była dobra w swoich fachu. Wiedząc, że Dickstein pragnie, by Sarne zasnął, usiłowała go najpierw wymęczyć. Trwało to wieczność.
Była druga nad ranem, kiedy zapukała do drzwi. Wedle umowy trzy powolne stuknięcia znaczyły, że Sarnę śpi, sześć szybkich – że wychodzi. Zapukała trzy razy, powoli.
Dickstein otworzył drzwi. Z pojemnikiem gazu w jednej ręce i maską w drugiej wszedł cicho do sąsiedniego pokoju. Sarne, nagi, leżał na wznak. Jego jasne włosy były potargane, usta miał szeroko otwarte i zamknięte oczy, ciało było sprawne i silne. Dickstein podszedł bliżej i wsłuchał się w jego oddech. Wdech – wydech, ponownie rozpoczął wdech i wtedy Dickstein odkręcił zawór i przycisnął maskę do nosa i ust uśpionego mężczyzny.
Sarne szeroko otworzył oczy. Dickstein przycisnął mocniej. Połowa wdechu: dezorientacja w oczach Samego. Oddech przemienił się w nagłe zachłyśnięcie się powietrzem… Sarnę poruszył głową, ale nie zdołał osłabić chwytu Dicksteina. Zaczął się miotać. Dickstein wparł łokieć w jego pierś, myśląc: na Boga, to działa za wolno! Wydech. Dezorientacja w oczach Samego ustąpiła miejsca przerażeniu i panice. Znów zachłysnął się powietrzem, gotując się do wzmożenia wysiłków. Dickstein myślał o przywołaniu kobiety na pomoc, ale drugi wdech zawiódł oczekiwania napadniętego; szarpanina osłabła; powieki zatrzepotały i opadły, przy drugim wydechu Sarnę usnął. Wszystko to trwało około trzech sekund. Dickstein mógł się odprężyć. Sarne prawdopodobnie niczego nie będzie pamiętać. Dla pewności Dickstein zaaplikował mu nieco więcej gazu, a potem wstał.
Popatrzył na kobietę. Miała na sobie pantofle, pończochy, podwiązki; nic więcej. Wyglądała zachwycająco. Dostrzegła jego spojrzenie i w geście oddania rozchyliła ramiona: do usług pana, sir. Dickstein pokręcił głową z uśmiechem żalu, który tylko częściowo był nieszczery.
Usiadł na krześle obok łóżka i patrzył, jak się ubiera: skąpe majteczki, nie usztywniony stanik, biżuteria, sukienka, płaszcz, torebka. Podeszła do niego, on zaś wręczył jej osiem tysięcy holenderskich guldenów. Najpierw pocałowała go w policzek, potem cmoknęła banknoty. Wyszła bez słowa. Dickstein podszedł do okna. Kilka minut później zobaczył światła jej sportowego wozu mijającego hotel i kierującego się w stronę Amsterdamu. Znów usiadł i czekał. Po jakimś czasie poczuł senność. Przeszedł do sąsiedniego pokoju i przez telefon zamówił kawę.
Rankiem Cohen zadzwonił z informacją, że pierwszy oficer przetrząsa bary, burdele i noclegownie Antwerpii w poszukiwaniu swojego mechanika. O dwunastej trzydzieści zatelefonował ponownie. Skontaktował się z nim kapitan; ładunek na pokładzie – oświadczył – ale nie ma oficera mechanika. “Kapitanie – odparł Cohen – ma pan wyjątkowe szczęście”. O drugiej trzydzieści Cohen zadzwonił po raz trzeci: na pokładzie “Coparellego” widział Dietera Kocha z torbą narzędziową na ramieniu.
Za każdym razem, gdy Sarne zaczynał się budzić, Dickstein odkręcał na chwilę zawór pojemnika z gazem. Ostatnią dawkę dał mu o szóstej rano następnego dnia, potem zapłacił rachunek za dwa pokoje i zniknął.
Obudziwszy się wreszcie, Sarne stwierdził, że kobieta, z którą poszedł do łóżka, wyszła bez pożegnania. Stwierdził również, że jest głodny jak wilk. W ciągu ranka odkrył, że przespał nie jedną noc – jak mu się zdawało – lecz dwie i dzielący je dzień.
Gdzieś w głębi jego mózgu kołatała się natarczywa myśl, że zapomniał o czymś niezwykłym i ważnym, ale to, co się z nim działo podczas owych dwudziestu czterech zgubionych godzin, już na zawsze pozostało dlań tajemnicą.
Tymczasem w niedzielę, 17 listopada 1968, “Coparelli” wyszedł w morze.