ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Hasan nie wrócił do Kairu ani wtedy, ani później.

Kiedy samolot startował z Palermo, poczuł wręcz uniesienie. Niewiele brakowało, ale znów przechytrzył Rostowa! Nie wierzył własnym uszom, gdy Rostow powiedział: “zejdź mi z oczu”. Był wtedy pewien, że zaciągną go siłą na pokład “Karolinki” i w rezultacie ominie go napad fedainów. Lecz Rostow uwierzył bez reszty, że Hasan to po prostu nadgorliwy, impulsywny i niedoświadczony amator. Nawet mu do głowy nie przyszło, że może być zdrajcą. Bo niby dlaczego miałoby przyjść? Hasan był przedstawicielem wywiadu egipskiego w zespole Rostowa i Arabem. Nawet gdyby Rostow miał jakieś podejrzenia co do jego lojalności, mógłby jedynie przypuszczać, że Hasan pracuje dla Izraelczyków, gdyż oni byli wrogami. Palestyńczyków, gdyby się w ogóle pojawili na scenie, należało uważać za. “swoich”.

To było cudowne. Przebiegły i arogancki, protekcjonalny pułkownik Rostow, wraz z całą potęgą sławnego KGB – wystrychnięty na dudka przez nędznego palestyńskiego uchodźcę, człowieka, którego uważał za zero.

Ale to jeszcze nie był koniec. Hasan musiał dołączyć do fedeinów.

Z Palermo przyleciał do Rzymu, gdzie usiłował dostać połączenie z Annabą lub Constantine, leżącymi u wybrzeża Algierii. Najbliższe jednak połączenia proponowane przez linie lotnicze to był wyłącznie Algier lub Tunis. Wybrał Tunis.

Na miejscu znalazł młodego taksówkarza z dość nową renówką i machnął mu przed nosem plikiem amerykańskich dolarów, większym niż facet normalnie zarabiał przez rok. Za nie taksiarz przewiózł go przez stumilowy pas Tunezji, za granicę z Algierią, i wysadził w malej rybackiej wiosce z niewielkim naturalnym portem.

Czekał na niego jeden z fedeinów. Hasan odnalazł go na brzegu, pod uniesionym pontonem, gdzie chroniąc się przed deszczem grał w tryktraka z rybakiem. Wsiedli we trzech do łodzi rybaka i odbili. Morze było wzburzone, gdy wypływali w świetle kończącego się dnia. Hasan, szczur lądowy, bał się, że mała motorówka się wywróci, ale rybak przez cały czas pogodnie się uśmiechał. Płynęli niespełna pół godziny. Gdy się zbliżyli do wyniosłej bryły statku, Hasan znów poczuł triumf. Statek… mieli statek.

Kiedy mężczyzna, z którym się spotkał, rozliczał się z rybakiem, Hasan wspiął się na pokład. Na pokładzie czekał Mahmud. Uściskali się i Hasan powiedział:

– Musimy zaraz podnieść kotwicę…sprawy nabrały tempa.

– Chodź ze mną na mostek.

Hasan podążył za Mahmudem. Statek – zupełnie nowy i dobrze utrzymany – był małym kabotażowcem o wyporności tysiąca ton. Smukły, prawie bez nadbudówek, miał tylko jeden luk ładunkowy. Zbudowano go z myślą o szybkich przerzutach towaru i konieczności manewrowania w małych północnoafrykańskich portach. Przystanęli na chwilę na pokładzie dziobowym i rozejrzeli się.

– Idealny dla naszych potrzeb – stwierdził radośnie Hasan.

– Przechrzciłem go – powiedział Mahmud. – Teraz nazywa się “Nablus” i jest pierwszym okrętem Palestyńskiej Marynarki Wojennej.

Hasan poczuł łzy w oczach. Weszli po trapie.

– Dostałem go od libijskiego biznesmena, który pragnął zbawienia – powiedział Mahmud.

Mostek, nieduży i czysty, miał tylko jedną poważną wadę: brak radaru. Obywało się bez niego wiele małych jednostek żeglugi przybrzeżnej, a pośpiech nie pozwolił fedainom na zakup oraz instalację urządzenia.

Mahmud przedstawił kapitana, też Libijczyka – biznesmen dostarczył statek wraz z załogą, bo żaden z fedainów nie miał pojęcia o nawigacji. Kapitan kazał podnieść kotwicę i uruchomić silniki.

Wszyscy trzej pochylili się nad mapą, a Hasan mówił, czego dowiedział się na Sycylii.

– Dziś w południe “Stromberg” odbił od południowego wybrzeża Sycylii. “Coparelli” powinien przejść ubiegłej nocy Cieśninę Gibraltarską, idąc na Genuę. Są to statki bliźniacze, o jednakowej prędkości maksymalnej, więc najwcześniej mogą się spotkać w miejscu odległym o dwanaście godzin żeglugi na wschód od punktu środkowego między Sycylią a Gibraltarem.

Kapitan dokonał jakichś obliczeń i spojrzał na inną mapę.

– Spotkają się na południowy wschód od Minorki.

– Powinniśmy przechwycić “Coparellego” nie później niż osiem godzin przed tym spotkaniem.

Kapitan odmierzył palcem wstecz hipotetyczną trasę rejsu.

– Byłoby to jutro o zmierzchu, nieco na południe od Ibizy.

– Zdążymy?

– Tak, z pewnym zapasem czasu, jeśli nie będzie sztormu.

– A będzie?

– Zapewne w ciągu kilku najbliższych dni. Ale jak sądzę, nie jutro.

– Doskonale. Gdzie radiooperator?

– Tu. To Jakow.

Hasan obejrzał się, zobaczył niskiego, uśmiechniętego mężczyznę z zębami żółtymi od tytoniu, i zwrócił się do niego:

– Na pokładzie “Coparellego” jest pewien Rosjanin, niejaki Tyrin, który będzie dawał sygnały polskiej jednostce “Karolinka”. Musisz posłuchać na jego długości fal. – Zapisał długość, na której nadawał Tyrin. – Również na “Strombergu” jest radionadajnik, wysyła co pół godziny trzydziestosekundowy pojedynczy sygnał. Prowadząc regularny nasłuch będziemy wiedzieć, czy “Stromberg” nas nie wyprzedza.

Kapitan podawał kurs. Na pokładzie pierwszy oficer nadzorował przygotowania do wyjścia w morze. Mahmud rozmawiał z jednym z fedainów o przeglądzie uzbrojenia. Radiooperator pytał Hasana o nadajnik ze “Stromberga”. Hasan słuchał jednym uchem i myślał: Cokolwiek się stanie, będzie to wspaniałe.

Ryknęły silniki, pokład z lekka się przechylił, dziób rozciął wodę – ruszali.


***

Dieter Koch, nowy oficer-mechanik na “Coparellim”, nie spał, leżał na koi w środku nocy i myślał: Co zrobić, jak ktoś mnie zobaczy?

Jego zadanie było proste. Miał wstać, pójść do magazynku rufowego, zabrać zapasową pompę olejową i pozbyć się jej. Miał niemal pewność, że zdoła tego dokonać niepostrzeżenie – kabinę miał tuż przy magazynku, większość załogi spała, a ci, co nie spali, byli na mostku i w maszynowni, i wszystko wskazywało na to, że się stamtąd nie ruszą. Lecz “niemal pewność” to za mało przy operacji o takim znaczeniu. Gdyby teraz lub później ktoś zaczął podejrzewać, jakie są jego zamiary…

Włożył sweter, spodnie, gumowe buty i sztormiak. Musiał zrobić swoje, i to zaraz. Wsunął klucze od magazynku do kieszeni, otworzył drzwi kajuty i wyszedł. Idąc zejściówką pomyślał: powiem, że nie mogłem spać, więc sprawdzam magazyny.

Otworzył drzwi składziku, zapalił światło, wszedł i zaniknął za sobą drzwi. Dokoła na półkach leżały części zapasowe – uszczelki, zawory, wtyczki, kable, śruby, filtry…gdyby jeszcze był blok cylindrów, można by złożyć kompletny silnik. W skrzynce na jednej z górnych półek znalazł pompę olejową. Zdjął ją – była niewielka, lecz bardzo ciężka – i poświęcił pięć minut, żeby sprawdzić, czy nie ma jeszcze jednej.

Teraz najtrudniejsza część zadania.

… Nie mogłem spać, panie kapitanie, więc przeglądałem części zamienne. – Doskonale, wszystko w porządku? – Tak jest, panie kapitanie! – A co tam pan dźwiga pod pachą? – Butelkę whisky, panie kapitanie. Ciasto, które przysłała mi matka. Zapasową pompę olejową, panie kapitanie, zamierzam ją wyrzucić za burtę…

Otworzył drzwi magazynku i wyjrzał. Nikogo.

Wyłączył światło, wyszedł, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Zejściówką dotarł na pokład. Nikogo.

Wciąż lało. Mógł sięgnąć wzrokiem tylko na odległość kilku metrów; to dobrze, to znaczy, że inni też nie widzą dalej.

Podszedł do relingu, przechylił się przez balustradę, spuścił pompę do morza, odwrócił się i wpadł na kogoś. Ciasto od matki zeschło na kość…

– Kto tam? – zapytał ktoś po angielsku z obcym akcentem.

– Mechanik. A pan? – Kiedy Koch odpowiedział, tamten tak się odwrócił, że w świetle lamp pokładowych ukazał się jego profil, i Koch rozpoznał okrągłą sylwetkę i wydatny nos radiooperatora.

– Nie mogłem zasnąć – powiedział radiooperator. – Więc wyszedłem… zaczerpnąć świeżego powietrza.

Jest zmieszany tak jak ja, pomyślał Koch. Ciekawe, dlaczego?

– Parszywa noc – stwierdził. – Wracam pod dach.

– Dobranoc.

Koch zszedł z pokładu i ruszył w stronę swojej kajuty. Dziwny gość z tego radiooperatora. Nie był stałym członkiem załogi. Przyjęli go w Cardiff, kiedy jego poprzednik złamał nogę. Był tu trochę obcy, jak Koch. Dobrze się stało, że wpadłem właśnie na niego, a nie na kogo innego.

W kajucie zdjął przemoczoną odzież i wyciągnął się na koi. Wiedział, że nie uśnie. Plan na następny dzień miał dobrze opracowany, nie było sensu powtarzać go raz jeszcze, próbował więc myśleć o czym innym: o matce, która przyrządzała najlepszy ziemniaczany kugiel na świecie; o narzeczonej, która podawała najlepszą głowiznę na świecie; o chorym psychicznie ojcu, który trafił do domu wariatów w Tel-Awiwie; o fantastycznym magnetofonie, jaki sobie kupi po zakończeniu akcji za zaległą wypłatę; o swoim miłym mieszkaniu w Hajfie; o swoich przyszłych dzieciach, które będą dorastać w Izraelu nie zagrożonym wojną.

Wstał dwie godziny później. Poszedł do pentry napić się kawy. Był tam pomocnik koka, stał w wódzie po kostki i smażył dla załogi jajka na bekonie.

– Parszywa pogoda – powiedział Koch.

– Będzie gorsza.

Koch wypił kawę, potem ponownie napełnił kubek, nalał też kawy do drugiego i oba zaniósł na mostek. Wachtę pełnił pierwszy oficer.

– Dzień dobry – powiedział Koch.

– Niespecjalnie dobry – odrzekł pierwszy, wbijając wzrok w kurtynę deszczu.

– Kawy?

– To miłe z pańskiej strony. Dziękuję.

Koch podał mu kubek.

– Gdzie jesteśmy?

– Tu. – Oficer pokazał mu na mapie pozycję statku. – Zgodnie z planem, mimo pogody.

Koch skinął głową. To znaczyło, że za piętnaście minut musi zatrzymać “Coparellego”.

– Do zobaczenia – powiedział. Opuścił mostek i zszedł pod pokład do maszynowni.

Był tam jego zastępca, który wyglądał tak świeżo, jak gdyby podczas nocnej wachty odbył dłuższą drzemkę.

– Jak tam ciśnienie oleju? – zapytał Koch.

– Stabilne.

– Wczoraj trochę skakało.

– No, tej nocy nie było żadnych problemów – powiedział zastępca. Uczynił to może odrobinę zbyt stanowczo, jak gdyby się obawiał oskarżenia, że spał, kiedy wskazówka rozpoczynała taniec.

– Świetnie – stwierdził Koch. – Może naprawiło się samo. – Odstawił kubek na płaską część osłony silnika, ale zaraz schwycił go ponownie, gdy statek silnie się zakołysał. – Niech pan z łaski swojej idąc spać obudzi Larsena.

– Dobra.

– Przyjemnych snów.

Zastępca wyszedł, Koch zaś dopił kawę i wziął się do pracy.

Wskaźnik ciśnienia oleju mieścił się w bloku urządzeń kontrolnych za silnikiem. Zegary osadzono w cienkiej metalowej obudowie, pomalowanej matową czarną farbą i przymocowanej czterema śrubkami. Posługując się sporym śrubokrętem Koch zdjął obudowę i obnażył plątaninę wielobarwnych przewodów, które prowadziły do poszczególnych wskaźników. Teraz Koch wziął mały śrubokręt z izolowaną rączką, szybko odłączył jeden z kabli wskaźnika ciśnienia oleju. Zaizolował obnażoną końcówkę przewodu kawałkiem taśmy, a następnie przykleił do tylnej części zegara tak, że tylko dokładne oględziny wykryłyby, iż połączenie jest przerwane. Wreszcie na powrót przykręcił obudowę.

Kiedy zjawił się Larsen, Koch uzupełniał płyn przekładniowy

– Może ja bym to zrobił – powiedział Larsen. Był pomocnikiem w maszynowni i smarowanie należało do jego podstawowych obowiązków.

– Gotowe – stwierdził Koch. Zakręcił pojemnik i odstawił go do szafki.

Larsen przetarł oczy i zapalił papierosa. Zerknął na wskaźniki, później popatrzył jeszcze raz i zawołał:

– Ciśnienie oleju zero!

– Zero?

– Tak!

– Maszyny stop!

– Jest, maszyny stop.

Bez oleju tarcie pomiędzy elementami silnika powodowało gwałtowny wzrost temperatury, a ta – zgrzewanie się poszczególnych części i – w rezultacie – niemożliwą do usunięcia awarię. Gwałtowny spadek ciśnienia oleju był tak niebezpieczny, że Larsen mógł zatrzymać silniki bez pozwolenia Kocha.

Wszyscy na statku usłyszeli, że silniki umilkły i “Coparelli” wytraca prędkość, gwałtowna zmiana zbudziła nawet marynarzy z dziennej wachty, śpiących jeszcze w swoich kojach. Zanim silniki stanęły, z rury komunikacyjnej dobiegł głos pierwszego oficera:

– Tu mostek! Co tam na dole?

– Nagły spadek ciśnienia oleju – odpowiedział Koch.

– Czy domyśla się pan, dlaczego?

– Jeszcze nie.

– Informujcie mnie na bieżąco.

– Tak jest.

– Opróżniamy miskę olejową – powiedział Koch do Larsena. Larsen wziął skrzynkę z narzędziami i podążył za Kochem pod półpokład, skąd mogli dostać się do silnika od dołu.

– Gdyby zatarło się łożysko główne albo łożysko stopu korbowodu, spadek ciśnienia oleju byłby stopniowy – powiedział Koch. – Nagły spadek oznacza przerwę w dopływie oleju. W całym systemie oleju nie brakuje – sprawdzałem wcześniej – i nie ma śladu wycieków. Więc prawdopodobnie chodzi o blokadę.

Odkręcił miskę kluczem francuskim i we dwóch położyli ją na pokładzie. Sprawdzili filtr, filtr pełnego przepływu, zawór nadmiarowy filtru i główny zawór nadmiarowy, lecz nie znaleźli żadnej blokady.

– Jeśli nie ma blokady, przyczyna awarii musi tkwić w pompie – powiedział Koch. – Przynieś zapasową.

– Jest w składziku na pokładzie głównym – odrzekł Larsen. Koch dał mu klucz i Larsen pośpieszył na górę.

Teraz Koch musiał pracować bardzo szybko. Zdjął obudowę pompy olejowej, obnażając dwie zębatki. Wyjął ze skrzynki z narzędziami wiertarkę, zamocował wiertło i zaatakował nim zęby. Kaleczył je i łamał tak długo, aż przestały się nadawać do użytku. Wówczas odłożył wiertarkę, ujął łom i młotek, a następnie wsunął końcówkę łomu pomiędzy koła zębate i rozginał je dopóty, dopóki nie poddały się z głośnym głuchym trzaskiem. Na koniec wyjął z kieszeni porysowaną i poszczerbioną nakrętkę z utwardzanej stali. Miał ją przy sobie już w chwili zaokrętowania na “Coparellego”. Wrzucił nakrętkę do miski olejowej. Zrobione.

Wrócił Larsen.

Koch uświadomił sobie, że nie wyjął wiertła z wiertarki: kiedy Larsen wychodził, była tam tylko nasadka z kluczem płaskim do wykręcania śrub. Nie patrz na wiertarkę! – pomyślał.

– Pompy tam nie ma. – Powiedział Larsen.

Koch wyłowił nakrętkę z miski olejowej.

– Popatrz – powiedział, odwracając uwagę Larsena od kompromitującej wiertarki. – Oto powód kłopotów. – Pokazał Larsenowi zniszczone zębatki pompy olejowej. – Nakrętka musiała wpaść do środka przy ostatniej wymianie filtrów. Dostała się do pompy i odtąd krążyła w trybach. Dziwne, że nie słyszeliśmy zgrzytania nawet podczas pracy silnika. Tak czy siak, pompa jest do wyrzucenia, więc musisz znaleźć zapasową. Weź paru ludzi, żeby pomogli ci szukać.

Larsen wyszedł. Koch wyjął z wiertarki wiertło i założył nasadkę. Potem pobiegł schodami do maszynowni, by usunąć pozostałe dowody swej winy. Pracując z największą szybkością, by zdążyć, zanim ktoś wejdzie, zdjął obudowę bloku kontrolnego i odłączył przewód wskaźnika ciśnienia oleju. Teraz będzie pokazywać prawdziwe zero. Zamocował obudowę i wyrzucił zużytą taśmę. Robota skończona. Teraz trzeba zamydlić oczy kapitanowi.

Gdy grupa wysłana na poszukiwanie pompy wróciła z niczym, Koch powędrował na mostek.

– Podczas ostatniego przeglądu pompy mechanik musiał upuścić nakrętkę do pompy olejowej, panie kapitanie. – Pokazał kapitanowi nakrętkę. – W którymś momencie, może gdy statek miał te gwałtowne przechyły – nakrętka dostała się do pompy. Potem to już była kwestia czasu. Nakrętka krążyła w trybach, aż całkowicie je zniszczyła. Obawiam się, że nie zdołamy wykonać na pokładzie takich zębatek. Na statku powinna być zapasowa pompa, ale jej nie ma.

Kapitan był wściekły.

– Niech się tylko dowiem, kto za to odpowiada. Popamięta mnie!

– Za części zamienne odpowiada mechanik, ale – jak pan wie, panie kapitanie – wszedłem na pokład w ostatniej chwili.

– Zatem winny jest Sarne.

– Może istnieje jakieś wyjaśnienie…

– Istotnie. Na przykład takie, że za długo się uganiał za belgijskimi kurwami, żeby pamiętać o silniku. Możemy jakoś kuśtykać?

– W żadnym razie, panie kapitanie. Pół mili i silnik się zatrze.

– Niech to wszyscy diabli. Gdzie radiooperator?

– Poszukam go, panie kapitanie – powiedział pierwszy oficer i zszedł z mostka.

– Jest pan pewien, że nie da się czegoś sklecić? – zapytał Kocha kapitan.

– Obawiam się, że nie zdołam sklecić pompy olejowej z części zamiennych i sznurka. Dlatego musimy wozić zapasową pompę.

Pierwszy oficer wrócił w towarzystwie radiooperatora.

– Gdzie się pan podziewał, do diabła? – zapytał kapitan.

Radiooperator, okrągły, wielkonosy facet, z którym Koch zderzył się nocą na pokładzie, wyglądał na urażonego.

– Najpierw pomagałem szukać pompy w składziku na dziobie, panie kapitanie, a potem myłem ręce. – Zerknął na Kocha, ale w jego oczach nie było śladu podejrzliwości. Koch nie był pewien, ile facet widział podczas nocnego spotkania, jeśli jednak nawet skojarzył zaginięcie pompy z pakunkiem wyrzuconym za burtę przez mechanika, pomijał to milczeniem.

– W porządku – powiedział kapitan. – Proszę nadać do armatora: Melduję awarię silnika na… Jaką mamy pozycję, pierwszy?

Pierwszy oficer podał radiooperatorowi położenie statku. Kapitan ciągnął dalej:

– Żądam nowej pompy lub odholowania do portu. Czekam na instrukcje.

Koch zgarbił się lekko. Zrobił swoje.

Po jakimś czasie przyszła odpowiedź od armatora:

Coparelli sprzedany Savile Shipping z Zurychu stop wasza wiadomość przekazana nowemu armatorowi stop czekajcie na jego instrukcje stop.

Niemal natychmiast odezwała się firma Savile Shipping:

Nasza jednostka Gil Hamilton na waszych wodach stop podejdzie do was około południa stop przygotujcie ewakuację całej załogi poza mechanikiem stop Gil Hamilton weźmie załogę do Marsylii stop mechanik będzie czekał na nową pompę olejową stop Papagopulos stop.

Wymianę depesz przechwycił znajdujący się w odległości sześćdziesięciu mil Solly Weinberg, kapitan “Gila Hamiltona” i komandor izraelskiej marynarki wojennej.

– Dokładnie według planu. Dobra robota Koch – mruknął.

Wyznaczył kurs na “Coparellego” i wydał komendę: cała naprzód.


***

Depesz nie przejęli natomiast Jasif Hasan i Mahmud na pokładzie odległego o sto pięćdziesiąt mil “Nablusa”. Siedzieli w kajucie kapitańskiej; pochyleni nad sporządzonym przez Hasana szkicowym planem “Coparellego”, ustalali plan abordażu i opanowania statku. Hasan polecił radiooperatorowi z “Nablusa” prowadzić nasłuch na dwóch częstotliwościach: wykorzystywanej przez nadajnik ze “Stromberga” i przez Tyrina nadającego tajne sygnały z “Coparellego” do Rostowa na “Karolince”. Ponieważ sygnały te szły na stałej częstotliwości “Coparellego”, “Nablus” nie przechwycił emisji. Dopiero po jakimś czasie fedaini mieli się zorientować, że atakują prawie opuszczoną jednostkę. Wymianę depesz przechwycono dwieście mil dalej na mostku “Stromberga”. Kiedy “Coparelli” potwierdził przyjęcie wiadomości od Papagopulosa, oficerowie zaczęli wiwatować i klaskać. W zbiorowej radości nie uczestniczył Nat Dickstein. Wsparty o grodź stał z kubkiem kawy w ręce i spoglądał na niespokojne morze i ulewny deszcz. Przygarbiony i napięty, twarz miał stężałą, a jego oczy za plastikiem okularów wyglądały jak wąskie szczeliny. Ktoś dostrzegł jego milczenie i rzucił uwagę o pokonaniu pierwszej wysokiej przeszkody. Mrukliwa odpowiedź Dicksteina była naszpikowana niezwykłymi w jego ustach plugastwami. Wesoły oficer dal za wygraną, a później stwierdził w mesie, że Dickstein sprawia wrażenie faceta, który wsadzi człowiekowi nóż w żebra, jeśli przypadkiem nastąpi mu się na odcisk.


***

Wymianę depesz przechwycili również Dawid Rostow i Suza Ashford, trzysta mil dalej na “Karolince”.

Suza była jak w transie, kiedy z sycylijskiego nabrzeża wchodziła po trapie na polski statek. Ledwie widziała, co się dzieje, gdy Rostow zaprowadził ją do kabiny oficerskiej z własną toaletą i wyraził nadzieję, że będzie jej tu wygodnie. Usiadła na koi. Siedziała tam jeszcze w tej samej pozycji godzinę później, kiedy marynarz przyniósł jej tacę z zimnym posiłkiem i bez słowa postawił na stole. Nic nie zjadła. Gdy się ściemniło, zaczęła dygotać; położyła się do łóżka i leżała z oczyma szeroko otwartymi wpatrzona w pustkę, trzęsąc się nadal. Wreszcie zasnęła, z początku niespokojnym, pełnym dziwnych, bezsensownych koszmarów snem, na koniec głęboko. Obudził ją świt. Leżała nieruchomo, czując ruch statku i tępo rozglądając się po kajucie. Nagle pojęła, gdzie jest. Zupełnie jakby się przebudziła ze wspomnieniem paraliżującego lekiem koszmaru – zamiast jednak pomyśleć: dzięki Bogu, to był tylko sen, zrozumiała, że to rzeczywistość i że trwa dalej.

Ogarnęło ją okropne poczucie winy. Oszukiwała samą siebie, teraz to było jasne. Wmówiła sobie, że musi znaleźć Nata, żeby go ostrzec, bez względu na ryzyko, naprawdę jednak szukała tylko pretekstu, by się z nim zobaczyć. Katastrofalne skutki tego, co zrobiła, były normalnym następstwem jej niejasnej motywacji. Wprawdzie Natowi rzeczywiście groziło niebezpieczeństwo, ale teraz, z jej winy, było znacznie większe.

Myślała także o tym, że jest na morzu, na polskim statku z rosyjską załogą, dowodzonym przez wrogów Nata, otoczona zgrają rosyjskich zbirów; mocno zacisnęła oczy i nakryła głowę poduszką usiłując opanować wzbierającą w gardle histerię.

Potem ogarnęła ją złość i to sprawiło, że nie postradała zmysłów. Pomyślała o ojcu, o tym, że chciał ją wykorzystać dla swoich politycznych celów – i poczuła złość do niego. Pomyślała o Hasanie, który manipulował ojcem, kładł jej dłoń na kolanie – i pożałowała, że mając po temu okazję nie dała mu w twarz. W końcu pomyślała o Rostowie, człowieku o twardej, inteligentnej twarzy i zimnym uśmiechu, który zamierzał staranować statek Nata, i wtedy wpadła w furię.

Dickstein należy do niej. Jest zabawny, silny, dziwnie bezbronny, pisze listy miłosne, uprowadza statki… to jedyny człowiek, którego kocha aż tak. Nie ma zamiaru go stracić.

Jest w obozie nieprzyjacielskim, uwięziona, ale tylko ona tak to widzi. Wrogowie sądzą, że stoi po ich stronie, ufają jej. Może nadarzy się okazja, by wsadzić im kij w szprychy. Musi szukać takiej szansy. Zacznie się kręcić po statku i ukrywając lęk będzie z nimi rozmawiać, zyskiwać coraz większe zaufanie, udawać, że dzieli ich ambicje i obawy – aż trafi się okazja.

Zadrżała na tę myśl. Potem powiedziała sobie: Stracę go, jeśli tego nie zrobię, a jeśli go stracę, nie chcę już żyć…

Wstała z łóżka. Zdjęła ubranie, w którym spała, umyła się i przebrała w czysty sweter i spodnie z walizki. Usiadła przy zamocowanym do podłogi stoliku i zjadła trochę zostawionej jej wczoraj kiełbasy i sera. Uczesała się i dla poprawy samopoczucia trochę się podmalowała.

Sprawdziła drzwi. Nie były zamknięte na klucz. Wyszła. Schodnią, kierując się zapachem jedzenia, trafiła do pentry. Weszła i szybko się rozejrzała.

Rostow był sam, powoli jadł jajecznicę. Podniósł wzrok i zobaczył Suzę. Nagle jego twarz wydała się dziewczynie mrożąco zła, wąskie usta bezlitosne, oczy pozbawione uczuć. Po chwili wahania zmusiła się, by do niego podejść. Przy stoliku na chwilę oparła się o krzesło, bo poczuła słabość w nogach…

– Siadaj – powiedział Rostow.

Padła na krzesło.

– Jak ci się spało?

Oddychała za szybko, jak po prędkim marszu.

– Dobrze – odparła. Głos jej drżał.

Jego bystre podejrzliwe oczy jakby przewiercały jej mózg.

– Wyglądasz na zdenerwowaną. – Mówił obojętnie, bez sympatii i wrogości.

– Ja… – słowa grzęzły jej w krtani i dławiły. – Wczorajszy dzień wytrącił mnie z równowagi. – Zresztą mówiła prawdę, więc jakoś to poszło. – Nie widziałam jeszcze, jak ktoś umiera.

– Rozumiem. – Na twarzy Rostowa pojawił się na koniec cień ludzkich uczuć; może przypomniał sobie, jak sam po raz pierwszy zobaczył umierającego. Sięgnął po dzbanek z kawą i nalał jej filiżankę. – Jesteś bardzo młoda – powiedział. – Nie możesz być wiele starsza od mojego pierworodnego.

Suza z wdzięcznością popijała gorącą kawę, w nadziei, że Rostow zachowa ten ton, co pomogło by jej się uspokoić.

– Pańskiego syna? – zapytała.

– Jurija Dawidowicza, ma dwadzieścia lat.

– Co robi?

Uśmiech Rostowa nie był już tak lodowaty, jak przedtem.

– Niestety, większość czasu spędza na słuchaniu dekadenckiej muzyki. Nie uczy się tak pilnie, jak powinien. Inaczej niż brat.

Oddech Suzy wracał do normy, a dłoń, kiedy teraz podniosła filiżankę, już nie drżała. Wiedziała, że fakt posiadania rodziny nie czyni tego człowieka mniej niebezpiecznym; gdy mówił o rodzinie, po prostu mniej się chyba bała.

– A co z tym drugim? – zapytała. – Młodszym?

– Władimir – skinął głową Rostow. Teraz wcale nie był straszny: z ciepłą pobłażliwością patrzył ponad ramieniem Suzy. – Jest bardzo zdolny. Zostanie wybitnym matematykiem, jeśli otrzyma odpowiednie wykształcenie.

– To nie powinno stanowić problemu – powiedziała nie spuszczając zeń oka. – Sowiecki system edukacji jest najlepszy na świecie.

Sądziła, że powiedziała rzecz bezpieczną, ale jej słowa musiały mieć dla Rostowa jakieś szczególne znaczenie; zaduma zniknęła i twarz z powrotem stała się twarda i zimna.

– Tak – zgodził się. – To nie powinno stanowić problemu. – Wrócił do jajecznicy.

Suza pomyślała gorączkowo: już zaczął być przyjazny, nie wolno mi go teraz stracić. Rozpaczliwie szukała następnego tematu i nagle doznała olśnienia:

– Szkoda, że nie pamiętam pana z czasów, kiedy pan był w Oksfordzie.

– Byłaś wtedy bardzo mała. – Dolał sobie kawy. – Wszyscy pamiętają twoją matkę. Najpiękniejsza kobieta na świecie. Jesteś wypisz-wymaluj jak ona…

To już lepiej, pomyślała Suza.

– Co pan studiował? – spytała.

– Ekonomię.

– Zdaje się, że nie była to wtedy nauka ścisła.

– Dziś jest niewiele lepiej.

Suza przybrała z lekka uroczysty wyraz twarzy.

– Mówimy, rzecz jasna, o ekonomii burżuazyjnej.

– Oczywiście. – Rostow spojrzał na nią, jakby nie wiedział, czy Suza mówi poważnie, czy nie. Uznał chyba, że tak.

Do pentry wszedł oficer i powiedział coś do Rostowa po rosyjsku. Rostow z żalem popatrzył na Suzę.

– Muszę iść na mostek.

Musi pójść z nim. Zmusiła się, by mówić spokojnie:

– Mogę iść z panem?

Zawahał się. Suza pomyślała: Powinien mi pozwolić. Rozmowa sprawiła mu przyjemność, jest przekonany, że stoję po ich stronie… i jeśli poznam jakieś ich sekrety, nie wyobraża sobie chyba, że zdołam zrobić z nich użytek tkwiąc na statku KGB.

– Czemu nie? – powiedział Rostow.

Ruszyła za nim. W kabinie radiowej Rostow z uśmiechem przestudiował depesze i przetłumaczył je Suzie. Pomysłowość Dicksteina zdawała się budzić w nim podziw.

– Ten facet jest szczwany jak diabli – powiedział.

– Co to jest Savile Shipping? – zapytała Suza.

– Fasada wywiadu izraelskiego. Dickstein eliminuje wszystkich, którzy mieliby powód interesować się losami uranu. Spółka żeglugowa straciła to zainteresowanie, bo nie jest już armatorem statku. Teraz zdejmuje kapitana i załogę. Na pewno ma również jakiegoś haka na ludzi, do których należy uran. Przepiękna kombinacja.

Tego właśnie pragnęła Suza. Rostow rozmawiał z nią jak ze wspólniczką, była w centrum wydarzeń; musi znaleźć sposób, żeby mu pokrzyżować szyki.

– Sądzę, że do awarii doprowadzono umyślnie – powiedziała.

– Tak. Teraz Dickstein może opanować statek bez jednego wystrzału.

Suza myślała szybko. “Zdradzając” Dicksteina dowiodła lojalności wobec strony arabskiej. Strona arabska rozbiła się na dwa obozy: w jednym był Rostow, KGB i wywiad egipski, w drugim – Hasan i fedaini. Teraz Suza może się wykazać lojalnością wobec obozu Rostowa, zdradzając Hasana. Powiedziała tonem najbardziej obojętnym, na jaki potrafiła się zdobyć:

– Tak samo, oczywiście, Jasif Hasan.

– Co?

– Hasan też może opanować “Coparellego” bez jednego wystrzału.

Rostow wytrzeszczył na nią oczy. Pobladł, jakby z jego szczupłej twarzy odpłynęła cała krew. Suza patrzyła wstrząśnięta, jak nagle traci całe swoje opanowanie i pewność siebie.

– Hasan zamierza uprowadzić “Coparellego”? – zapytał. Suza udała zaskoczenie.

– To znaczy, że pan o tym nie wiedział?

– Ale z kim? Bo przecież nie z Egipcjanami?

– Z fedainami. Hasan mówił, że to jest pański plan!

Rostow z wściekłością uderzył pięścią w grodź. Wyglądał leraz rzeczywiście jak Rosjanin.

– Hasan to łgarz i zdrajca!

Suza pojęła, że oto ma swą szansę. Pomyślała: Boże, dodaj mi sił. Powiedziała zaś:

– Może zdołamy go powstrzymać…

Rostow popatrzył na nią.

– Jakie ma plany?

– Uprowadzić “Coparellego”, zanim dotrze tam Dickstein, potem urządzić zasadzkę na Izraelczyków i płynąć do… nie powiedział mi dokładnie, ale do jakiegoś portu w Afryce Północnej. A na czym polegał pański plan?

– Na staranowaniu statku, kiedy Dickstein dokona już kradzieży uranu…

– Czy nadal możemy to zrobić?

– Nie. Jesteśmy za daleko. Nigdy ich nie dościgniemy.

Suza wiedziała, że jeśli bezbłędnie nie przeprowadzi następnej rozmowy, zarówno ją, jak Dicksteina czeka śmierć. Aby opanować drżenie rąk, skrzyżowała ramiona.

– Pozostaje nam tylko jedno – powiedziała.

Rostow spojrzał na nią:

– Czyli?

– Musimy ostrzec Dicksteina o zasadzce fedainów, żeby mógł odbić “Coparellego”.

Stało się. Powiedziała to. Obserwowała twarz Rostowa. Musi to kupić, jest logiczne, to jedyne, co mógłby teraz zrobić! Rostow myślał intensywnie.

– Ostrzec Dicksteina, aby mógł odebrać statek fedainom – powiedział. – Wówczas będzie mógł dalej realizować swój plan, a my – nasz.

– Właśnie! – powiedziała Suza. – To jedyny sposób! Prawda?


***

OD: Savile Shipping, Zurych

DO: Angeluzzi e Bianco, Genua

W związku z awarią na morzu nie da się określić zwłoki w dostawie waszego ładunku uranu od F.A. Pedlera. Najszybciej jak można powiadomimy o nowym terminie. Papagopulos.


***

Kiedy w zasięgu wzroku pojawił się “Gil Hamilton”, Piotr Tyrin przyłapał młodego narkomana Ravla, na międzypokładzie “Coparellego”. Działał z pewnością siebie, której wcale nie czuł. Brutalnie chwycił Ravla za sweter. Był masywnym mężczyzną, Ravlo zaś wątłym chłopcem.

– Słuchaj, musisz coś dla mnie zrobić. – powiedział Tyrin.

– Jasne, co tylko zechcesz.

Tyrin zawahał się. Pomysł był ryzykowny. Nie miał jednak wyboru.

– Muszę zostać na pokładzie, kiedy wszyscy przejdziecie na “Gila Hamiltona”. Jak mnie zaczną szukać, powiesz, że widziałeś, jak przechodziłem.

– W porządku, jasne.

– Jeżeli wpadnę i będę musiał przejść na “Hamiltona”, możesz być pewien, że cię sypnę.

– Zrobię, co będę mógł.

– Radzę ci.

Puścił Ravla. Wcale nie czuł się uspokojony: taki ćpun obieca człowiekowi wszystko, a potem pęknie przy byle nacisku.

Do przesiadki wezwano na pokład całą załogę. Morze było zbyt niespokojne, aby “Gil Hamilton” mógł podejść do “Coparellego” burta w burtę, spuszczono więc szalupę. Wszyscy musieli włożyć kamizelki ratunkowe. Oficerowie i załoga stali milcząc w ulewnym deszczu, kiedy ich liczono, po czym pierwszy marynarz zszedł po drabince i skoczył do szalupy. Łódź była za mała, aby pomieścić wszystkich, mieli zejść w dwóch albo trzech grupach, jak sobie uświadomił Tyrin. Kiedy uwaga wszystkich skierowana była na pierwszego, który przekraczał reling, Tyrin szepnął do Ravla:

– Postaraj się zejść na końcu.

– W porządku.

Obaj cofnęli się za tłum na pokładzie. Oficerowie spoglądali przez burtę na szalupę. Ludzie stali czekając, zwróceni twarzami w stronę “Gila Hamiltona”.

Tyrin wśliznął się za grodź. Od szalupy, której plandekę wcześniej poluzował, dzieliły go dwa kroki. Ze śródokręcia, gdzie stali marynarze, widać było tylko dziób łodzi, rufy – nie. Tyrin podsunął się ku rufie, uniósł plandekę, wszedł i zaciągnął ją ponownie. Jeśli teraz mnie odkryją, będzie krewa, pomyślał.

Był dużym mężczyzną, a w kamizelce ratunkowej jeszcze większym. Z niejakim trudem przeczołgał się po dnie łodzi do miejsca, skąd przez remizkę w plandece mógł obserwować pokład. Wszystko zależało teraz od Ravla. Patrzył, jak po drabince schodzi do szalupy druga grupa, po czym usłyszał słowa pierwszego oficera:

– Gdzie radiooperator?

Tyrin poszukał wzrokiem Ravla. Gadaj, do diabła!

– Zszedł z pierwszą grupą, panie pierwszy – odezwał się z wahaniem Ravlo. Porządny chłopak!

– Jesteś pewien?

– Tak jest panie pierwszy. Widziałem.

Oficer skinął głową i wspomniał coś o tym, jak trudno odróżnić jednego z drugim w tym parszywym deszczu. Kapitan przywołał Kocha i stanęli obaj po zawietrznej grodzi, w pobliżu kryjówki Tyrina. Kapitan powiedział:

– W życiu nie słyszałem o Savile Shipping, a pan?

– Nie, panie kapitanie.

– Do czego to podobne – sprzedawać statek w trakcie rejsu i zostawiać łajbę pod opieką mechanika, zdejmując kapitana.

– Tak jest, panie kapitanie. Zdaje mi się, że nowi właściciele nie mają żadnego doświadczenia w sprawach morskich.

– Inaczej nie robiliby takich głupstw. To pewnie jacyś księgowi. – Nastąpiła pauza. – Pan, oczywiście, może odmówić pozostania na statku samotnie, wtedy będę musiał zostać z panem. Później bym pana poparł.

– Obawiam się, że mógłbym stracić licencję.

– Ma pan słuszność. Nie powinienem był tego doradzać. No, to powodzenia.

– Dziękuję, panie kapitanie.

Miejsca w szalupie zajęła trzecia grupa. Pierwszy oficer stał na najwyższym szczeblu drabinki czekając na kapitana. Ten mrucząc coś jeszcze o księgowych, odwrócił się, przeszedł przez pokład i w ślad za pierwszym oficerem przekroczył reling.

Tyrin skierował uwagę na Kocha, który myślał teraz, że jest jedynym człowiekiem na “Coparellim”. Mechanik popatrzył, jak szalupa podpływa do “Gila Hamiltona”, i wspiął się na mostek.

Tyrin zaklął głośno. Chciał, żeby Koch zszedł pod pokład, wtedy sam mógłby pójść do składa na dziobie i połączyć się z “Karolinką”. Obserwował mostek i co jakiś czas widział za szybą twarz Kocha. Jeśli Koch tam zostanie, będzie musiał czekać do zmroku, nim zdoła nawiązać łączność z Rostowem i złożyć meldunek.

Wyglądało na to, że Koch zamierza przesiedzieć na mostku cały dzień. Tyrin nastawił się na długie czekanie.


***

Kiedy “Nablus” osiągnął punkt na południu od Ibizy, w którym Hasan spodziewał się spotkać “Coparellego”, w zasięgu wzroku nie było ani jednego statku. Krążyli, zataczając coraz szersze koła, a Hasan przez lornetkę obserwował pusty horyzont.

– Popełniłeś błąd – powiedział Mahmud.

– Niekoniecznie – Hasan był zdecydowany nie okazać paniki. – To był po prostu najwcześniejszy termin spotkania. “Coparelli” nie musi płynąć z maksymalną prędkością.

– Dlaczego mieliby się spóźniać?

Hasan wzruszył ramionami, udając mniej zaniepokojonego, niż był.

– Może mają kłopoty z silnikiem. Może mieli gorszą pogodę niż my. Powodów jest mnóstwo.

– Więc co radzisz?

Hasan pojął, że Mahmud również jest bardzo zdenerwowany. Na tym statku nie on sprawował władzę: decyzje podejmował Hasan.

– Ruszamy na południowy zachód, cofając się wzdłuż trasy “Coparellego”. Wcześniej czy później musimy się z nim spotkać.

– Wydaj rozkaz kapitanowi – powiedział Mahmud. Zostawił Hasana na mostku i zszedł pod pokład do swoich żołnierzy.

Spalał go irracjonalny gniew i napięcie. Tak samo zresztą, jak zauważył Hasan, jego ludzi. Spodziewali się walki około południa, a teraz muszą czekać, stłoczeni w kubryku i mesie, czyszcząc broń, grając w karty i chełpiąc się dawnymi sukcesami. Opętani żądzą walki wdawali się w niebezpieczne zawody w rzucaniu nożem, by sobie i innym dowieść odwagi. Jeden pokłócił się z dwoma marynarzami o jakąś rzekomą zniewagę: zanim ich rozdzielono, obydwu poorał szkłem twarze. Teraz załoga trzymała się od fedainów z daleka.

Hasan zastanawiał się, jak by sobie z nimi radził na miejscu Mahmuda. Ostatnio dużo o tym myślał. Dowódcą nadal był Mahmud, ale to on, Hasan, wykonał najważniejszą robotę: wytropił Dicksteina, doniósł o jego zamiarach, wymyślił plan kontrabordażu i ustalił miejsce pobytu “Stromberga”. Zaczynał się zastanawiać, jaką zajmie pozycję w ruchu po zakończeniu akcji. Najwyraźniej Mahmud zastanawiał się nad tym samym.

Cóż. Jeśli nawet ma dojść pomiędzy nimi do walki o władzę, teraz ta sprawa musi poczekać. Najpierw trzeba porwać “Coparellego” i zaskoczyć Dicksteina. Na myśl o tym Hasan czuł lekkie mdłości. Łatwo było tym zaprawionym w boju zbirom spod pokładu wmawiać sobie, że się cieszą perspektywą walki, ale Hasan nigdy dotąd nie brał udziału w wojnie i po raz pierwszy spojrzał w otwór lufy dopiero w zrujnowanej willi, kiedy wymierzył ją w niego Cortone. Bał się, lecz jeszcze większym strachem napawała go myśl, że się skompromituje okazując strach, że zawróci i ucieknie, że zwymiotuje, jak wtedy w willi. Zarazem jednak czuł podniecenie, bo jeśli zwyciężą… jeśli zwyciężą!

O szesnastej trzydzieści nastąpił fałszywy alarm, gdy dostrzegli zbliżający się statek, ale kiedy Hasan przyjrzał mu się przez lornetkę, oświadczył, że to nie “Coparelli”, i kiedy ich mijał, mogli odczytać nazwę na burcie: “Gil Hamilton”.

Z nadejściem zmroku Hasan się zaniepokoił. Przy takiej pogodzie dwa statki, nawet z zapalonymi światłami nawigacyjnymi, mogły się minąć nie dostrzeżone w odległości pół mili. Przez całe popołudnie nie było też z “Coparellego” ani jednego sygnału tajnego radionadajnika, choć – wedle meldunku Jakowa – Rostow usiłował wywołać Tyrina. Aby się upewnić, że “Coparelli” nie rozminie się z “Nablusem” nocą, będą musieli trzymać się w pobliżu i zmierzać ku Genui z prędkością “Coparellego”, a potem o świcie wznowić poszukiwania. Do tej pory jednak będzie w pobliżu “Stromberg” i fedaini mogą stracić szansę złapania Dicksteina w pułapkę.

Hasan już miał to wyjaśnić Mahmudowi – który przed chwilą wrócił na mostek – gdy w oddali zamigotało pojedyncze światełko.

– Stoi na kotwicy – powiedział kapitan.

– Skąd pan to wie? – zapytał Mahmud.

– To właśnie oznacza pojedyncze białe światło.

– To by wyjaśniało, dlaczego nie pojawił się w pobliżu Ibizy, gdzieśmy go oczekiwali – odezwał się Hasan. – Jeśli to “Coparelli”, przygotuj się do abordażu.

– Racja – zgodził się Mahmud i poszedł powiadomić swoich ludzi.

– Wygasić światła nawigacyjne – polecił Hasan kapitanowi. Kiedy “Nablus” zbliżał się do zakotwiczonego statku, zapadła noc.

– Jestem prawie pewien, że to “Coparelli” – oświadczył Hasan.

Kapitan opuścił lornetkę.

– Ma trzy dźwigi i nadbudówkę w części rufowej, za lukami ładunkowymi.

– Ma pan lepszy wzrok niż ja – powiedział Hasan. – To “Coparelli”.

Zszedł do mesy, gdzie Mahmud przemawiał do swoich żołnierzy. Spojrzał na Hasana. Ten skinął głową.

– Jest.

Mahmud odwrócił się z powrotem do swoich ludzi.

– Nie spodziewamy się silnego oporu. Załoga składa się ze zwykłych marynarzy i nie ma żadnych powodów, by była uzbrojona. Ruszamy w dwie łodzie, pierwsza atakuje lewą, druga prawą burtę. Na pokładzie nasze pierwsze zadanie to opanować mostek i nie dopuścić, by załoga posłużyła się radiem. Następnie całą załogę spędzamy na pokład. – Przerwał i zwrócił się do Hasana: – Powiedz kapitanowi, żeby podszedł do “Coparellego” jak najbliżej i zastopował maszyny.

Hasan zawrócił. Znów stał się chłopcem na posyłki. Poczuł, jak upokorzenie zalewa mu krwią policzki. Mahmud pokazywał, że to on dowodzi.

– Jasif!

Obejrzał się.

– Twoja broń – Mahmud rzucił mu pistolet. Hasan go złapał. To była prawie zabawka, damski pistolecik do noszenia w torebce. Fedaini ryknęli śmiechem.

Hasan pomyślał: też jestem niezły w te klocki. Odszukał coś, co wyglądało na bezpiecznik. Zwolnił. Wymierzył w pokład i nacisnął spust. Huk był bardzo głośny. Celując w deski pokładu opróżnił cały magazynek. Zapadła cisza.

– Chyba zobaczyłem mysz. – powiedział Hasan i odrzucił pistolet Mahmudowi.

Fedaini roześmieli się jeszcze głośniej.

Hasan wyszedł. Wrócił na mostek, przekazał kapitanowi polecenie i zeszedł na pokład. Było już bardzo ciemno. Przez jakiś czas “Coparelli” był tylko jednym światełkiem. Potem wytężywszy wzrok, na ciemnoszarym tle nocy Hasan rozróżnił czarny masywny kształt.

Fedaini, zachowując teraz ciszę, wyszli z mesy i stanęli na pokładzie razem z załogą. Silniki statku zamarły. Marynarze spuścili łodzie na wodę. Mahmud i fedaini przeleźli przez burtę.

Hasan płynął tą samą łodzią co Mahmud. Szalupa podskakiwała na falach, które z bliska wydawały się ogromne. Podchodzili do burty “Coparellego”. Na statku nie było śladu życia. Przecież, pomyślał Hasan, oficer wachtowy musi słyszeć odgłos dwóch zbliżających się silników? Nie zabrzmiał sygnał alarmowy, światła nie zalały pokładu, nikt nie wykrzyknął rozkazu i nie podbiegł do relingu.

Pierwszy po drabince wspiął się Mahmud. Zanim Hasan wszedł na pokład “Coparellego”, na prawej burcie zaroiło się od ludzi z drugiej grupy. Rzucili się do włazów i skoczyli na drabinki. Wciąż ani śladu załogi “Coparellego”. Hasana tknęło okropne przeczucie, że stało się coś strasznego. Wszedł za Mahmudem na mostek. Było tam już dwóch ludzi.

– Zdążyli użyć radia? – zapytał Hasan.

– Kto? – powiedział Mahmud.

Wrócili na pokład. Ludzie powoli wyłazili z wnętrza statku, skonsternowali, z zimną bronią w rękach.

– “Mary Celeste”, statek widmo – stwierdził Mahmud.

Dwóch ludzi podeszło przez pokład, prowadząc między sobą wystraszonego marynarza.

– Co tu się stało? – zapytał Hasan po angielsku. Marynarz odpowiedział w jakimś innym języku. Hasanowi przyszła nagle do głowy zatrważająca myśl.

– Sprawdźmy ładownię – powiedział do Mahmuda.

Znaleźli zejściówkę, którą dotarli do ładowni. Hasan odszukał kontakt i włączył światło. Ładownię wypełniały szczelnie zalutowane i zablokowane drewnianymi klinami wielkie blaszane beki. Na każdej z nich widniało namalowane szablonem słowo “Plumbat”.

– To jest to – powiedział Hasan. – Uran.

Popatrzyli na beczki, a potem na siebie. Na chwilę zapomnieli o rywalizacji.

– Udało się – powiedział Hasan. – Na Boga, udało się.


***

Z zapadnięciem zmroku Tyrin zobaczył, że mechanik idzie na dziób, żeby włączyć białe światło. W drodze powrotnej minął mostek i zszedł do pentry – zamierzał coś zjeść. Tyrin też był głodny. Dałby sobie uciąć rękę za talerz solonego śledzia i bochenek razowca. Kiedy skulony w szalupie przez całe popołudnie czekał na ruch Kocha, myślał tylko o tym, że jest głodny i zadręczał się wizjami kawioru, wędzonego łososia, grzybków marynowanych i – przede wszystkim – razowca.

Jeszcze nie, Piotrze, powiedział sobie.

Ledwie Koch zniknął mu z oczu, Tyrin wygramolił się z szalupy i przezwyciężając opór zesztywniałych mięśni pognał do składziku na dziobie. Poprzestawiał pudła i rupiecie w głównym magazynku, tak aby zasłaniały wejście do jego małej kabiny radiowej. Teraz musiał posuwać się na czworakach, odsunąć jedno z pudeł i przez wąski tunel wpełznąć do środka. Aparat powtarzał krótki dwuliterowy sygnał. Tyrin sprawdził w książce szyfrów: przed potwierdzeniem odbioru musi przejść na inną częstotliwość. Włączył nadawanie i postąpił według instrukcji.

Odpowiedź Rostowa przyszła natychmiast: Zmiana planu. Hasan zaatakuje Coparellego.

Tyrin z niedowierzaniem zmarszczył czoło. Nadał: Proszę powtórzyć.

Hasan zdrajca. Fedaini zaatakują Coparellego.

Tyrin powiedział głośno:

– Jezu, co się dzieje: “Coparelli” jest na miejscu, on na nim… Dlaczego Hasan miałby… dla uranu, rzecz jasna.

Rostow nadawał dalej: Hasan zamierza pochwycić Dicksteina w pułapkę. Musimy o tym uprzedzić Dicksteina, aby zrealizować nasz plan.

Rozszyfrowując tę informację, Tyrin zmarszczył brwi. Potem zrozumienie rozjaśniło mu twarz.

– Potem wrócimy wyrównać rachunki – mruknął pod nosem. – Sprytnie. Ale co ja mam robić?

Nadał: Jak?

Wywołasz Stromberga na zwykłej częstotliwości Coparellego i nadasz słowo w słowo, powtarzam: słowo w słowo, dyktuję: Coparelli do Stromberga. Opanowano statek, przypuszczalnie Arabowie, uważajcie. Koniec.

Tyrin skinął głową. Dickstein pomyśli, że Koch zdążył nadać kilka słów, zanim Arabowie go wykończyli. Ostrzeżony, Dickstein zdoła przejąć “Coparellego”. Potem zgodnie z planem “Karolinka” staranuje statek Dicksteina. Ale co ze mną? – pomyślał Tyrin.

Nadał: Zrozumiałem. Usłyszał dalekie stukniecie, jak gdyby coś uderzyło w burtę statku. Zrazu to zignorował, ale po chwili przypomniał sobie, że na pokładzie prócz niego jest tylko Koch. Dotarł do drzwi głównego składziku i wyjrzał.

Fedaini.

Zamknął drzwi i pośpieszył z powrotem do aparatu. Nadał: Hasan już tu jest.

Rostow odpowiedział: Natychmiast powiadom Dicksteina.

Co mam robić potem?

Ukryj się.

Serdeczne dzięki, pomyślał Tyrin. Nadał potwierdzenie odbioru i przestroił nadajnik, żeby wywołać “Stromberga”. Przez głowę przemknęła mu złowieszcza myśl, że może już nigdy nie posmakuje solonego śledzika.


***

– Słyszałem wprawdzie, że jesteśmy uzbrojeni po zęby – powiedział Nat Dickstein – ale to jest po prostu groteskowe.

Wszyscy się roześmieli.

Wiadomość z “Coparellego” odmieniła nastrój Dicksteina. Najpierw był zaskoczony. Jakim cudem przeciwnikom udało się na tyle poznać jego plany, że przed nim zdołali opanować statek? Musiał się co do kogoś strasznie pomylić. Suza…? W tej chwili samobiczowanie nie miało jednak sensu. Czekała ich walka. Jego ponury nastrój rozwiał się jak dym. Napięcie jednak zostało, tkwiło w nim jak stalowa sprężyna, tylko że teraz mógł je wykorzystać jako siłę napędową, mogło się na coś przydać.

Dwunastka mężczyzn w mesie “Stromberga” wyczuła w Dicksteinie zmianę i zaraziła się jego żądzą walki, choć wiedzieli, że niejeden wkrótce zginie.

Byli istotnie uzbrojeni po zęby. Każdy miał dziewięciomilimetrowy automat Uzi – niezawodną, poręczną broń, ważącą wraz z załadowanym dwudziestoma pięcioma pociskami magazynkiem zaledwie dziewięć fontów i mierzącą, przy rozłożonej szkieletowej kolbie, dwie stopy i cal długości. Każdy miał trzy zapasowe magazynki. U boku przy pasie każdego tkwił w kaburze pistolet Luger kaliber 9 mm – nadawała się do niego amunicja z Uzi – przy drugim zaś boku – wiązka czterech granatów. Niemal na pewno każdy miał oprócz tego ekstra uzbrojenie, oręż własnego wyboru: noże, pojemniki z gazem, bagnety, kastety, a także broń bardziej egzotyczną, raczej jako talizman niż narzędzie wałki.

Dickstein rozumiał, co czują, wiedział, że to on ich zaraził swoim nastrojem. Przeżywał już to z ludźmi przed walką. Bali się, lecz – co paradoksalne – właśnie ze strachu rwali się, by zacząć, bo najgorsze było czekanie. Sama walka była jak narkoza – po niej albo człowiek żył, albo leżał martwy i wszystko było mu już obojętne.

Dickstein szczegółowo opracował plan i zapoznał z nim swoich ludzi. “Coparelli” był zbudowany jak miniaturowy tankowiec – ładownie na dziobie i śródokręciu, główna nadbudówka na pokładzie rufowym, pomocnicza zaś na samej rufie. W głównej nadbudówce mieścił się mostek, kabiny oficerów i mesa; pod pokładem były pomieszczenia załogi. W nadbudówce pomocniczej mieściła się pentra, niżej – składy, a pod nimi – maszynownia. Nadbudówki, stojące osobno, pod pokładem połączone były schodniami.

Mieli atakować w trzech grupach. Grupa Abasa uderzy od dziobu. Dwie pozostałe – pod dowództwem Badera i Gibliego – od rufy; jedna wejdzie na pokład po drabince z lewej, druga zaś z prawej burty. Obie grupy rufowe miały się posuwać pod pokładem, wypierając nieprzyjaciela na śródokręcie, pod ogień Abasa i jego ludzi idących od dziobu. Taka strategia mogła umożliwić stworzenie gniazda oporu na mostku, mostek zatem Dickstein wziął na siebie. Atak powinien nastąpić nocą – za dnia przy próbie abordażu zostaliby wystrzelani jak kaczki. Pozostawał problem odróżnienia nieprzyjaciół od swoich: miał go rozwiązać z jednej strony sygnał rozpoznawczy, hasło “Alija”, z drugiej zaś przyjęta strategia zakładająca, że naprzeciwko siebie staną dopiero pod koniec akcji.

Teraz czekali. Siedzieli luźnym kręgiem w mesie “Stromberga” – takiej samej jak mesa na “Coparellim”, gdzie niebawem będą walczyć i umierać. Dickstein mówił do Abasa:

– Z dziobu panujesz nad pokładem przednim i masz wolne pole ostrzału. Rozmieść ludzi w ukryciu i nie ruszajcie się na krok. Zdejmujcie tych nieprzyjaciół, którzy zdradzą swoje pozycje. Wasz główny problem to intensywny ostrzał z mostka.

– No i nie strzelamy pierwsi – skinął głową. Rozwalony w krześle Abas bardziej niż kiedykolwiek przypominał czołg. Dickstein był rad, że ma Abasa po swojej stronie.

– Tak. Macie sporą szansę wejść na pokład niepostrzeżenie. Nie ma sensu strzelać, póki się nie upewnicie, że weszliśmy wszyscy.

Abas przytaknął.

– Widzę, że mam u siebie Porusza. Wiesz, że to mój szwagier?

– Tak. I wiem, że to nasz jedyny żonaty facet. Pomyślałem, że może zechcesz go mieć na oku.

– Dzięki.

Chudy nowojorczyk Feinberg podniósł wzrok znad czyszczonego noża, teraz już się nie uśmiechał.

– Co sądzisz o tych Arabach?

Dickstein pokręcił głową:

– Regularne wojsko albo fedaini.

– Miejmy nadzieję, że to regularni… – Wyszczerzył zęby Feinberg. – Pokażemy im język, a oni się poddadzą.

Dowcip był lichy, ale wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Wieczny pesymista Isz, który siedział z nogami na stole i zamkniętymi oczami, zauważył:

– Najgorsze będzie przejście przez reling. Będziemy jak na patelni.

– Pamiętajcie – rzekł Dickstein – oni myślą, że jesteśmy przekonani, iż statek jest opuszczony. Zasadzka ma nas zupełnie zaskoczyć. Liczą na łatwe zwycięstwo… ale my jesteśmy przygotowani. No i będzie ciemno…

Otworzyły się drzwi i wszedł kapitan:

– Dostrzegliśmy “Coparełlego”.

Dickstein wstał.

– Idziemy. Powodzenia i nie brać jeńców.

Загрузка...