Miasto Oksford nie zmieniło się tak bardzo jak jego mieszkańcy. Zaszły w nim typowe, łatwe do przewidzenia zmiany: pojawiło się więcej samochodów i sklepów, ulice stały się bardziej zatłoczone. Ale ton wciąż nadawały kremowe fasady budynków uniwersytetu, przez których łukowato sklepione bramy widać było soczystą, oślepiającą zieleń dziedzińców. Dicksteinowi rzuciło się też w oczy, że światło w Anglii jest dziwnie blade, tak różne od oślepiającego słońca Izraela. Oczywiście dopiero teraz było to dla niego odkryciem – gdy tu mieszkał, nie zauważał tego. Studenci jednak wyglądali zupełnie jak przybysze z innej planety. Na Bliskim Wschodzie i w całej Europie widywał młodych mężczyzn z włosami opadającymi na uszy, z pomarańczowymi albo różowymi chustkami na szyjach, w spodniach-dzwonach i butach na wysokim obcasie. Nie oczekiwał co prawda, że studenci będą się tutaj nosić tak jak w 1948 roku – że będą ubrani w tweedowe marynarki, sztruksowe spodnie, koszule oksfordzkie i krawaty od Halla – ale zupełnie nie był przygotowany na to, co zobaczył. Wielu z nich spacerowało po ulicach boso albo miało na bosych stopach sandały o dziwacznym fasonie. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety nosili spodnie, które wydawały się Dicksteinowi nieprzyzwoicie obcisłe. A gdy zobaczył kilka kobiet, których biusty falowały swobodnie pod luźnymi, kolorowymi koszulami, doszedł do wniosku, że biustonosze wyszły z mody. Wszędzie widać było mnóstwo niebieskiego dżinsu – szyto z niego nie tylko spodnie, lecz także koszule, kurtki, spódnice i nawet płaszcze. No a włosy! To naprawdę go szokowało. Włosy mężczyzn nie tylko zasłaniały uszy, ale sięgały do połowy pleców. Widział nawet dwóch facetów z włosami związanymi w koński ogon. Cała reszta, dziewczyny i chłopcy, tonęła w kudłach; miało się wrażenie, że wyglądają przez dziurę w zmierzwionym żywopłocie. A na domiar wszystkiego faceci zapuszczali Chrystusowe brody, meksykańskie wąsy albo bujne bokobrody. Naprawdę wyglądali na przybyszów z Marsa.
Lekko oszołomiony przeszedł przez centrum miasta i ruszył dalej. Nie przemierzał tej trasy od dwudziestu lat, ale ją pamiętał. Przypominał sobie różne szczegóły z czasów uniwersyteckiej młodości: wspaniałą grę na trąbce Louisa Armstronga; ukrywanie swego akcentu z przedmieścia; zdziwienie, dlaczego wszyscy prócz niego tak lubią się upijać; wypożyczanie książek na zapas, nim zdołał przeczytać te, które już miał, ich wciąż rosnący stos na stole w pokoju.
Zastanawiał się, czy te lata go zmieniły. Nie bardzo, pomyślał. Wtedy był jak przestraszony człowiek szukający oparcia i schronienia. Teraz jego fortecą był Izrael, ale zamiast się tam skryć, musiał wyjść i walczyć, by tej fortecy bronić. I wtedy, i teraz skłaniał się ku socjalizmowi, dostrzegał przejawy niesprawiedliwości społecznej, ale nie wiedział, jak społeczeństwo może się zmienić na lepsze. W miarę upływu lat nabywał różnych umiejętności, ale mądrości mu nie przybywało. W istocie zdawało mu się, że wie coraz więcej, ale rozumie coraz mniej.
Uznał jednak, że czuje się teraz jakby szczęśliwszy. Wiedział, kim jest i co ma robić. Wiedział, o co chodzi w życiu i jak sobie w nim radzić. Wprawdzie jego poglądy od 1948 roku prawie się nie zmieniły, lecz dziś był ich bardziej pewien. Inna rzecz, że niektóre jego nadzieje z lat młodości nie spełniły się, zwłaszcza marzenia o szczęściu innego rodzaju, i zdawał sobie sprawę, że jest coraz mniej prawdopodobne, by się spełniły. To miasto niestety mu o tym przypomniało. A w szczególności ten dom.
Stał przed nim i patrzył. Dom wcale się nie zmienił: te same zielono-białe ściany, ten sam zarośnięty od frontu ogród. Otworzył bramę, ścieżką dotarł do drzwi, zastukał. Nie był to chyba najlepszy pomysł. Ashford mógł się przeprowadzić, umrzeć albo zwyczajnie pojechać na wakacje. Dickstein powinien był zadzwonić na uniwersytet i sprawdzić to. Jeśli jednak trzeba zachować dyskrecję, lepiej już stracić trochę czasu. Poza tym podobała mu się myśl odwiedzenia starych kątów po tylu latach. Drzwi się otworzyły. Stała w nich kobieta.
– Słucham pana?
Dicksteina oblał zimny pot. Szczęka mu opadła. Zakręciło mu się w głowie i musiał się oprzeć ręką o ścianę. Jego twarz wyrażała krańcowe zdumienie. To była ona. Miała wciąż dwadzieścia pięć lat.
– Eila? – spytał z niedowierzaniem.
Wpatrywała się w dziwacznego, niepokaźnego mężczyznę na schodach. W okrągłych okularach, starym szarym garniturze, z włosami ostrzyżonymi na jeża wyglądał na wykładowcę. Kiedy otworzyła drzwi, nie było widać, żeby czuł się słabo, ale jak tylko na nią spojrzał, twarz mu poszarzała.
Coś takiego zdarzyło jej się już kiedyś, gdy spacerowała po High Street. Uroczy starszy dżentelmen wbił w nią wzrok, zdjął kapelusz i powiedział: „Wiem, ze nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale…” Teraz zaszło najwyraźniej coś podobnego, odparła wiec spokojnie:
– Nie jestem Eila. Jestem Suza.
– Ach, Suza! – wykrzyknął nieznajomy.
– Mówią, że wyglądam dokładnie jak matka, kiedy była w moim wieku. Pan oczywiście ją znał. Może pan wejdzie?
Nieznajomy stał nieporuszony. Chyba już ochłonął ze zdumienia, ale nadal był blady.
– Jestem Nat Dickstein – powiedział z nieśmiałym uśmiechem.
– Witam – powiedziała Suza. – Czy… – Nagle uprzytomniła sobie, co powiedział. Teraz ją ogarnęło zdumienie. – Ach, pan Dickstein! – wykrzyknęła, a właściwie pisnęła. Nagle zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go.
– Pamięta pani – mruknął, kiedy wypuściła go z uścisku. Był jednocześnie uradowany i zawstydzony.
– Oczywiście! – powiedziała. – Bawił się pan z Ezechiaszem. Tylko pan rozumiał, co on mówi.
Dickstein znów uśmiechnął się nieśmiało.
– Kot Ezechiasz… zupełnie zapomniałem.
– Ależ proszę, proszę do środka!
Wszedł. Suza zamknęła drzwi. Wzięła go pod ramię i przeprowadziła przez kwadratowy hall.
– To cudowne – powiedziała. – Proszę do kuchni, właśnie usiłuję upiec ciasto.
Podsunęła mu taboret. Usiadł i rozejrzał się powoli, rozpoznając po kolei stary kuchenny stół, kominek, widok za oknem.
– Może kawy? – zaproponowała Suza. – Chyba że woli pan herbatę.
– Poproszę o kawę. Dziękuję.
– Zgaduję, że chce się pan widzieć z tatą. Ma teraz wykłady, ale zaraz powinien wrócić na lunch. – Wsypała ziarna kawy do ręcznego młynka.
– A co z pani matką?
– Umarła czternaście lat temu. Rak. – Suza spojrzała na niego, oczekując odruchowego „ach, przepraszam”. Słowo nie padło, ale można je było wyczytać z jego twarzy. Nawet jej się to spodobało. Mełła kawę. Hałas młynka wypełniał ciszę.
Kiedy skończyła, Dickstein powiedział:
– A wiec profesor Ashford wciąż wykłada… Usiłuję sobie przypomnieć, ile ma lat.
– Sześćdziesiąt pięć – odparła. – Nie ma zbyt wiele pracy. – Sześćdziesiąt pięć lat to sporo, ale tatuś nie wygląda staro – pomyślała z zadowoleniem. Umysł ma ciągle bystry. Zastanawiała się, czym zajmuje się Dickstein. – Czy pan wyemigrował do Palestyny? – spytała.
– Do Izraela. Mieszkam w kibucu. Uprawiam winogrona i wyrabiam wino.
Izrael. W tym domu mówi się zawsze Palestyna. Ciekawe, jak tatuś zareaguje na tego starego znajomego, który obstaje za tym wszystkim, przeciw czemu występował on sam? Znała odpowiedź: nie będzie mu to robiło różnicy. Dla taty polityka to sfera czysto teoretyczna. Zastanawiała się, dlaczego Dickstein ich odwiedził.
– Czy jest pan na wakacjach?
– Nie, przyjechałem w interesach. Uznaliśmy, że nasze wino jest dostatecznie dobre, by je eksportować do Europy.
– To świetnie. I pan je sprzedaje?
– Szukam zbytu. Ale proszę powiedzieć mi coś o sobie, Założę się, że nie jest pani nauczycielem akademickim.
Ta uwaga trochę ją zirytowała. Poczuła rumieniec na twarzy. Nie chciała, żeby ten facet myślał, że nie jest dość uzdolniona, by pracować jako wykładowca.
– Dlaczego pan tak myśli? – spytała chłodno.
– Ma pani w sobie tyle ciepła… – Dickstein odwrócił wzrok, jakby nagle pożałował swoich słów. – Tak czy owak, jest pani za młoda.
Źle go osądziła. Nie chciał przybierać wobec niej protekcjonalnego tonu.
– Mam jak ojciec zdolności do języków, ale brak mi jego umysłu naukowca, więc zostałam stewardesą – powiedziała, ale natychmiast się zastanowiła, czy rzeczywiście nie ma umysłu naukowca, czy rzeczywiście nie jest dość uzdolniona, by pracować na uniwersytecie. Zalała wrzątkiem kawę i zapach jej rozszedł się po domu. Nie bardzo wiedziała, co teraz powiedzieć. Spojrzała na Dicksteina; patrzył na nią, pogrążony w myślach. Miał duże ciemnobrązowe oczy. Nagle okropnie się speszyła, co naprawdę rzadko jej się zdarzało. Powiedziała mu to.
– Speszyła się pani? – zapytał. – To dlatego, że ja wpatruję się w panią jak w obraz czy coś w tym rodzaju. Staram się oswoić z faktem, że nie jest pani Eilą, ale małą dziewczynką ze starym szarym kotem.
– Ezechiasz zakończył żywot chyba wkrótce po pańskim wyjeździe.
– Wiele się zmieniło.
– Czy bardzo przyjaźnił się pan z rodzicami?
– Byłem jednym ze studentów pani ojca. Z daleka podziwiałem matkę. Eila… – Znów odwrócił wzrok, jak gdyby udawał, że to mówi ktoś inny. – Była nie tylko piękna, ale zniewalająca.
Suza spojrzała mu w oczy. Pomyślała: kochałeś ją. Ta myśl przyszła niespodziewanie, intuicyjnie. Nagle Suza pomyślała, że może się myli. A jednak to mogło tłumaczyć jego reakcję na jej widok, gdy otworzyła drzwi.
– Moja matka była prawdziwą hipiską, wiedział pan o tym?
– Nie wiem, co to znaczy.
– Chciała być wolna. Walczyła przeciw ograniczeniom, które narzucono arabskim kobietom, choć pochodziła z zamożnej liberalnej rodziny. Poślubiła ojca, żeby wydostać się z Bliskiego Wschodu. Oczywiście potem odkryła, że społeczeństwo zachodnie ma swoje własne sposoby dyskryminowania kobiet, więc zaczęła łamać większość reguł. – Nagle przypomniało jej się, że gdy dorosła i zrozumiała, czym jest namiętność, zrozumiała też, że jej matka bardzo lubiła seks. Suza była tym wstrząśnięta, to pewne, ale teraz jakoś nie potrafiła przywołać tego uczucia.
– I dlatego nazywa ją pani hipiską? – spytał Dickstein.
– Hipisi wierzą w wolną miłość.
– Rozumiem.
Z jego reakcji wywnioskowała, że matka nie kochała Nata Dicksteina. Jakoś ją to zasmuciło.
– Niech mi pan opowie o swoich rodzicach – powiedziała, jakby byli w tym samym wieku.
– Pod warunkiem, że naleje mi pani kawy.
– Ach, zapomniałam. – Roześmiała się.
– Mój ojciec był szewcem – zaczął Dickstein. – Dobrym szewcem, ale niewiele miał w sobie z człowieka interesu. Lata trzydzieste były pomyślne dla szewców z East Endu. Ludzie nie mogli sobie pozwolić na nowe buty, więc co roku oddawali do naprawy stare. Nigdy nie byliśmy bogaci, ale mieliśmy trochę więcej pieniędzy niż większość ludzi wokół nas. I oczywiście rodzina mego ojca zaczęła nalegać, by rozszerzył interes, otworzył drugi sklep, zatrudnił ludzi.
Suza podsunęła mu kawę.
– Mleko, cukier?
– Cukier tak, mleko nie. Dziękuję.
– I co dalej?
Był to dla niej inny świat. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że szewcy mogli nieźle prosperować w czasie kryzysu.
– Dostawcy skóry myśleli, że ojciec musi się świetnie znać na rzeczy. Sprzedawali mu wyłącznie najlepszą skórę. Kiedy któryś miał towar w gorszym gatunku, mówili: “Nie trudź się z tym do Dicksteina, bo i tak ci to odeśle”. – Znów uśmiechnął się blado.
– Czy on jeszcze żyje? – spytała Suza.
– Zmarł przed wojną.
– Co się stało?
– Cóż, w latach trzydziestych w Londynie pojawili się faszyści. Każdej nocy odbywali wiece. Opowiadali, jak to Żydzi na całym świecie wysysają krew ciężko pracujących ludzi. Mówcy, organizatorzy to byli cieszący się szacunkiem mieszczanie, ale tłum stanowili głównie bezrobotni. Po wiecu maszerowali przez ulice, tłukli okna i bili przechodniów. Nasz dom stanowił dla nich świetny cel. Byliśmy Żydami. Mój ojciec miał warsztat, więc musiał być krwiopijcą. Poza tym, zgodnie z tym, co głosili, żyliśmy nieco lepiej niż ludzie w okolicy.
Zamilkł i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Suza czekała na dalszy ciąg. Gdy opowiadał, sprawiał wrażenie, że się kuli – zakładał nogę na nogę i zaciskał je jakby w supeł, krzyżował ręce na piersi, garbił się. Siedząc na taborecie, w źle skrojonym garniturze szarym jak ubranie urzędnika, z ramionami, udami, kolanami i łokciami sterczącymi na wszystkie strony, wyglądał jak wiązka chrustu w worku.
– Mieszkaliśmy nad warsztatem. Każdej z tych przeklętych nocy leżałem bezsennie czekając, że przyjdą. Bałem się strasznie, bo wiedziałem, że ojciec się boi. Czasem nie działo się nic, tylko przechodzili. Zwykle wykrzykiwali różne hasła. Bardzo często wybijali szyby. Parę razy wpadli do warsztatu i splądrowali go. Myślałem, że chcą wejść na górę. Wsuwałem głowę pod poduszkę, płakałem i przeklinałem Boga, że stworzył mnie Żydem.
– Czy policja nic nie robiła?
– Coś usiłowała robić. Kiedy akurat była w pobliżu, starała się temu przeciwdziałać. Ale miała wtedy sporo innych spraw na głowie. Jedynie komuniści byli skłonni nam pomagać, a mój ojciec nie chciał ich pomocy. Oczywiście, wszystkie partie polityczne występowały przeciw faszystom, ale tylko czerwoni potrafili się uzbroić w łomy i budować barykady. Próbowałem wstąpić do partii, ale nie przyjęli mnie, byłem za młody.
– A ojciec?
– Chyba się poddał. Kiedy po raz drugi zdemolowali warsztat, nie było pieniędzy na remont. Chyba nie miał siły, by zaczynać gdzie indziej. Przeszedł na zasiłek i bardzo podupadł. Zmarł w 1938 roku.
– A pan?
– Szybko dorastałem. Jak tylko zacząłem wyglądać wystarczająco dorośle, zgłosiłem się do wojska. Dostałem się do niewoli. Przyjechałem do Oksfordu po wojnie, ale po jakimś czasie rzuciłem wszystko i wyjechałem do Izraela.
– Czy ma pan tam rodzinę?
– Cały kibuc jest moją rodziną… Ale nigdy się nie ożeniłem.
– Z powodu mojej matki?
– Może. Częściowo. Jesteś bardzo bezpośrednia.
Znów poczuła, że się rumieni. Było to bardzo intymne pytanie, a przecież zadała je komuś, kogo nie znała. Ale nasunęło się właściwie samo.
– Przepraszam – powiedziała.
– Nie przepraszaj – odparł Dickstein. – Rzadko tak mi się rozmawia. Ta cała podróż jest, powiedziałbym, wypełniona przeszłością. Ma zapach przeszłości.
– To znaczy zapach śmierci.
Wzruszył ramionami.
Zapadła cisza. On mi się bardzo podoba, pomyślała Suza. Podoba mi się, gdy mówi i gdy milczy, podobają mi się jego duże oczy i ten stary garnitur. I jego wspomnienia. Chciałabym, żeby został jeszcze chwilę.
Zebrała filiżanki ze stołu, otworzyła zmywarkę. Ze spodka spadła łyżeczka i potoczyła się pod wielką starą lodówkę.
– Cholera – wyrwało się Suzie.
Dickstein ukląkł, zajrzał pod lodówkę.
– No to klops, już tam zostanie – powiedziała Suza. – To pudło jest za ciężkie, nie da się ruszyć.
Dickstein uniósł prawą ręką róg lodówki, a lewą wsunął pod spód. Po chwili wstał i wręczył łyżeczkę Suzie. Spojrzała na niego.
– Kto ty jesteś, kapitan America? To jest naprawdę ciężkie.
– Pracuję w polu. Ale co ty możesz wiedzieć o kapitanie America? Był bohaterem mojego dzieciństwa.
– Teraz też jest. Rysunki w tych komiksach są fantastyczne.
– A to ci dopiero – zdziwił się. – My musieliśmy je czytać w tajemnicy, bo uchodziły za śmiecie. A teraz się je podziwia. Zresztą słusznie.
Uśmiechnęła się.
– Naprawdę pracujesz w polu? – Wyglądał na urzędnika, nie na kogoś, kto pracuje na roli.
– Oczywiście.
– Sprzedawca wina, który rzeczywiście urabia sobie ręce w winnicy. To niezwykłe.
– Nie w Izraelu. Chyba mamy lekkiego fioła… wiesz, na punkcie ziemi.
Suza spojrzała na zegarek i zdziwiła się, że jest już tak późno.
– Tata powinien być za chwilę. Zjesz z nami, dobrze? Ale będą tylko kanapki.
– Doskonale.
Pokroiła francuski chleb i chciała się zabrać do przyrządzania sałaty. Dickstein zaproponował, że ją opłucze, wiec dała mu fartuch. Po chwili spostrzegła, że znów jej się przygląda. Z uśmiechem.
– O czym myślisz?
– Coś sobie przypomniałem. Ale może cię to wprawić w zakłopotanie.
– Wszystko jedno. Mów.
– Zaszedłem tu pewnego wieczoru, około szóstej – zaczął. – Twojej matki nie było w domu. Chciałem pożyczyć książkę od twojego ojca. Ty leżałaś w wannie. Ojciec miał właśnie telefon z Francji, nie pamiętam w jakiej sprawie. Rozmawiał, a ty zaczęłaś płakać. Poszedłem na górę, wytarłem cię i ubrałem w nocną koszulę. Musiałaś mieć wtedy cztery lata, może pięć.
Suza się roześmiała. Stanął jej nagle przed oczami Dickstein w zaparowanej łazience, jak pochyla się i bez wysiłku wyjmuje ją z wanny pełnej piany. Ale w tej wizji nie była dzieckiem, lecz dorosłą kobietą z mokrym biustem i pianą między udami, a jego ręce były silne i pewne, gdy przytulał ją do siebie. Otworzyły się drzwi kuchni, wszedł ojciec i marzenie uleciało, zostawiając po sobie posmak miłostki i ślad winy.
Nat Dickstein pomyślał, że profesor Ashford trzyma się dobrze. Był łysy i tylko wianuszek białych włosów okalał mu tył czaszki. Trochę przytył, ruchy miał wolniejsze, ale w oczach wciąż błyszczały iskierki intelektualnej ciekawości.
– Niespodziewany gość, tatusiu – powiedziała Suza. Ashford spojrzał na niego i bez wahania wykrzyknął:
– Młody Dickstein! A niech to! Mój drogi chłopcze!
Podali sobie ręce. Uścisk był mocny.
– Jak się pan miewa, profesorze?
– Jak w raju, drogi chłopcze, zwłaszcza że moja córka jest tutaj i mnie dogląda. Pamiętasz Suzę?
– Spędziliśmy cały ranek na wspomnieniach – odparł Dickstein.
– Właśnie widzę, że już cię ubrała w fartuch. Szybko, nawet jak na nią. Mówiłem jej, że w ten sposób nigdy nie złapie męża. Zdejmuj to, chodź, napijemy się.
Uśmiechnąwszy się smętnie do Suzy, Dickstein zrobił, co mu kazano, i ruszył za Ashfordem do gabinetu.
– Sherry? – zapytał profesor.
– Odrobinę. Dziękuję. – Przypomniał sobie nagle o celu swojej wizyty. Musi wydobyć od Ashforda informacje bez wzbudzania podejrzeń. Na parę godzin mógł zapomnieć o obowiązkach, lecz teraz czas wracać do pracy. Spokojnie, tylko spokojnie, pomyślał.
Profesor podał mu szklaneczkę jasnego sherry.
– No a teraz powiedz mi, co się z tobą działo przez te wszystkie lata?
Dickstein sączył sherry. Było bardzo wytrawne, takie, jakie lubiano pić w Oksfordzie. Opowiedział profesorowi historyjkę, którą wcześniej uraczył Hasana i Suzę: szukanie rynków zbytu na izraelskie wino. Pytania Ashforda zdradzały znawcę problemów regionu. Czy młodzi ludzie przenoszą się z kibuców do miast? Czy czas i dobrobyt nie naruszyły idei komunalizmu wśród mieszkańców kibuców? Czy europejscy Żydzi wchodzą w związki rodzinne z Żydami afrykańskimi i lewantyńskimi? Odpowiedzi Dicksteina brzmiały „tak”, “nie” i “raczej nie”. Ashford kurtuazyjnie unikał wszelkich kwestii dotyczących ich poglądów na moralność polityczną Izraela, bo tu się różnili, niemniej w jego pytaniach, jakkolwiek bezstronnych, dał się wyczuć cień nadziei na złe wieści.
Zanim Dickstein miał okazję wypytać profesora, Suza zawołała ich do kuchni na lunch. Francuskie kanapki były wielkie i smakowite. Otworzyła butelkę czerwonego wina. Dickstein zrozumiał, dlaczego Ashford przybrał na wadze.
– Parę tygodni temu wpadłem na kolegę. W Luksemburgu, kto by pomyślał? – powiedział, kiedy wypili kawę.
– Na Jasifa Hasana? – spytał profesor.
– Skąd pan wie?
– Byliśmy w kontakcie. Wiem, że mieszka w Luksemburgu.
– Często pan go widywał? – Spokojnie, tylko spokojnie.
– Kilka razy w ciągu tych wszystkich lat. – Ashford przerwał. – Trzeba tu zaznaczyć, Dickstein, że wojny, które dały ci wszystko, jemu wszystko zabrały. Jego rodzina straciła majątek i poszła do obozu uchodźców. Nic dziwnego, że czuje pewne rozgoryczenie wobec Izraela.
Dickstein pokiwał głową. Był już prawie pewien, że Hasan bierze udział w grze.
– Widziałem go bardzo krótko, śpieszyłem się na samolot. Co jeszcze u niego słychać?
Ashford zmarszczył brwi.
– Sprawiał wrażenie, jakby był… distrait – dokończył nie znajdując odpowiedniego słowa w języku angielskim. – Nagłe zlecenia, umówione spotkania, dziwne telefony o najróżniejszych porach, tajemnicze zniknięcia. Możliwe, że to typowe dla wywłaszczonego arystokraty.
– Możliwe – przyznał Dickstein. Faktycznie zaś było to typowe dla agenta. Teraz miał już stuprocentową pewność, że spotkanie z Hasanem go spaliło. – Widuje pan kogoś jeszcze z mojego roku? – zapytał.
– Tylko starego Toby’ego. Zasiada w parlamencie z ramienia konserwatystów.
– Kapitalne! – rzucił rozbawiony Dickstein. – Zawsze przemawiał jak rzecznik opozycji, pompatycznie i zarazem trzymając się w defensywie. Świetnie, że znalazł miejsce dla siebie.
– Jeszcze kawy, Nat? – zaproponowała Suza.
– Nie, dziękuję. – Wstał. – Pomogę ci w sprzątaniu, a potem muszę już wracać do Londynu. Tak się cieszę, że was zastałem.
– Tata posprząta. – Suza uśmiechnęła się. – Mamy taką umowę.
– Obawiam się, że tak – przyznał Ashford. – Ona nie zamierza się dla nikogo zaharowywać, a już najmniej dla mnie. – Ta uwaga zdziwiła Dicksteina, gdyż była zupełnie nieprawdziwa. Być może Suza nie stoi przy ojcu na posterunku dzień i noc, ale opiekuje się nim jak żona.
– Wyjdę z tobą na miasto – powiedziała. – Poczekaj, tylko coś na siebie włożę.
Profesor na pożegnanie uścisnął mu dłoń.
– Prawdziwa przyjemność widzieć cię, chłopcze, prawdziwa przyjemność.
Suza wróciła w sztruksowej kurtce. Ashford odprowadził ich do drzwi, z uśmiechem pomachał ręką.
Na ulicy Dickstein odzywał się tylko po to, by móc na nią patrzeć. Oprócz kurtki i spodni, z takiego samego czarnego sztruksu, miała jeszcze na sobie luźną kremową bluzkę, chyba z jedwabiu. Podobnie jak matka, wiedziała, w co się ubrać, żeby podkreślić piękno lśniących ciemnych włosów i smagłej skóry. Dickstein podał jej ramię – gest trochę staromodny, lecz chciał czuć jej dotyk. Bez wątpienia, miała w sobie taki sam fizyczny magnetyzm jak matka, coś, co przepełniało mężczyzn pożądaniem, chęcią posiadania. Nie była to jednak zwykła żądza, raczej pragnienie posiadania pięknego przedmiotu, który nigdy nie zostanie odebrany. Dickstein miał już swoje lata, toteż wiedział, jak zwodnicze okazują się takie uczucia, wiedział też, że Eila Ashford nie mogła dać mu szczęścia. Ale córka promieniowała jeszcze czymś, czego brakowało matce – ciepłem. Jaka szkoda, że już nigdy nie zobaczy Suzy. Kto wie, z czasem mógłby… No cóż. To przecież niemożliwe.
Dotarli na stację.
– Jeździsz czasem do Londynu? – zapytał.
– Oczywiście. Wybieram się tam jutro.
– Po co?
– Na kolację z tobą – odparła.
Kiedy matka Suzy umarła, ojciec zachowywał się nadzwyczajnie.
Miała jedenaście lat. Wystarczająco dużo, by rozumieć, co to śmierć, ale za mało, by sobie z nią poradzić. Tatuś był łagodny i we wszystkim pomocny. Wiedział, kiedy zostawić ją w spokoju, żeby mogła się wypłakać, a kiedy zabrać do miasta na obiad. Bez zakłopotania opowiedział jej o menstruacji i chodził z nią kupować nowe biustonosze. Ofiarował jej nową rolę w życiu. Została panią domu, instruującą sprzątaczki, spisującą bieliznę do prania, częstującą sherry w niedzielny poranek. Gdy miała czternaście lat, ojciec powierzył jej pieczę nad domowymi finansami. Dbała o niego lepiej niż Eila. Wyrzucała stare koszule i zastępowała je nowymi identycznymi, o czym tatuś wcale im wiedział. Odkryła, że nawet bez matki można żyć w poczuciem bezpieczeństwa i miłości.
Tatuś powierzył jej rolę taką samą jak matce. I tak jak matka, Suza zbuntowała się przeciw tej roli.
Chciał, by została w Oksfordzie, zrobiła dyplom i została na uczelni. Dzięki temu mogłaby się nim stale opiekować. Oświadczyła, że nie jest dość zdolna, z niejasnym poczuciem, że to tylko wymówka służąca czemuś innemu. Podjęła pracę, która całymi tygodniami trzymała ją z dala od domu, a tym samym uniemożliwiała stałą opiekę nad ojcem. Wysoko w powietrzu, tysiące mil od Oksfordu, podawała drinki i posiłki mężczyznom w średnim wieku, zastanawiając się przy tym, czy naprawdę cokolwiek udało jej się w ten sposób zmienić.
Wracając ze stacji myślała, w jakim okropnym dołku się znalazła. Czy kiedykolwiek z niego wyjdzie.
Właśnie zakończyła romans, który, jak reszta jej życia, dokładnie powielał znajomy wzorzec. Julian miał trzydzieści kilka lat, był wykładowcą filozofii i zajmował się głównie filozofami greckimi z czasów przed Sokratesem. Błyskotliwy, oddany studiom i bezradny życiowo. Przy każdej okazji coś brał – marihuanę, żeby się kochać, amfetaminę, żeby pracować, inne prochy, żeby spać. Był rozwiedziony, bezdzietny. Na początku wydał jej się interesujący, czarujący i seksowny. W łóżku lubił, kiedy przejmowała inicjatywę. Zabierał ją do awangardowych teatrów w Londynie i na ekscentryczne studenckie prywatki. Ale w końcu cały urok prysł. Uświadomiła sobie, że naprawdę nie interesuje go seks, że bywają razem, bo ona dobrze przy nim wygląda, że Julian lubi jej towarzystwo, ponieważ jego intelekt robi na niej tak wielkie wrażenie. Pewnego dnia, kiedy poszedł na zajęcia, z własnej inicjatywy wzięła się do prasowania jego ubrań. Był to odpowiedni moment na zerwanie.
Czasem szła do łóżka z mężczyznami w swoim wieku albo młodszymi, głównie dlatego, że podniecały ją ich ciała. Zwykle kończyło się to rozczarowaniem, a wszyscy oni prędzej czy później ją nudzili.
Zaczęła już żałować tego impulsu, który kazał jej się umówić z Natem Dicksteinem. Całkowicie pasował do schematu: był o pokolenie starszy od niej, bez wątpienia potrzebował troski i zainteresowania. A najgorsze, że kiedyś kochał jej matkę. Na pierwszy rzut oka miał w sobie, jak wszyscy inni, coś z ojca.
Pod pewnymi względami jednak się różnił, mówiła sobie. Był rolnikiem, nie naukowcem. Najprawdopodobniej najmniej oczytanym facetem, z jakim kiedykolwiek poszła na randkę. Wyjechał do Palestyny, zamiast tylko gadać o tym w oksfordzkich kawiarniach. Potrafił podnieść lodówkę jedną ręką. W czasie, który spędzili razem, więcej niż raz ją zaskoczył, zachowując się niezgodnie z jej oczekiwaniami.
Być może Nat Dickstein złamie schemat, pomyślała. A może znów sama siebie oszukuje.
Do ambasady Izraela Nat Dickstein zadzwonił z budki telefonicznej na stacji Paddington. Uzyskawszy połączenie, zapytał o Handlowe Biuro Kredytowe. Taki wydział w ogóle nie istniał: był to kod centrum informacyjnego Mosadu. Odpowiedział mu młody człowiek z hebrajskim akcentem. Ucieszyło to Dicksteina; dobrze wiedzieć, że są jeszcze ludzie, dla których hebrajski jest mową ojczystą, a nie martwym językiem. Zdawał sobie sprawę, że rozmowa będzie nagrywana, wiec od razu przeszedł do rzeczy:
– Szybko do Billa – powiedział. – Sprzedaż zagrożona przez obecność konkurencyjnej grupy. Henry. – Nie czekając na odzew, odwiesił słuchawkę.
Z dworca ruszył do hotelu, myśląc o Suzie Ashford. Miał spotkać ją na stacji Paddington jutro wieczorem. Dziewczyna zatrzyma się na noc w mieszkaniu przyjaciółki. Dickstein naprawdę nie wiedział, od czego zacząć. O ile pamiętał, nigdy nie zabierał kobiety na kolację po prostu dla przyjemności. Jako młody chłopak był zbyt biedny, po wojnie zbyt nieśmiały i nerwowy, a z biegiem lat także jakoś nie nabrał tego zwyczaju. Oczywiście, bywał tu i ówdzie z kolegami, z ludźmi z kibucu po zakupach w Nazarecie. Ale z kobietą, tylko we dwoje, tylko po to, żeby się cieszyć jej towarzystwem…
Coś ty zrobił? Myśli pewnie, że włożysz wieczorową marynarkę, wyjedziesz po nią własnym samochodem, wręczysz jej pudełko czekoladek przewiązane elegancką wstążką. Mają się spotkać na dworcu, a tu ani samochodu, ani wieczorowego ubrania. Gdzież mógł ją zabrać? Nawet w Izraelu nie znał żadnej eleganckiej restauracji, co dopiero w Anglii.
Idąc przez Hyde Park, naraz uśmiechnął się szeroko. Bo śmieszna to sytuacja dla mężczyzny po czterdziestce. Nie był szczególnie wygadany, na czym jej pewnie nie zależało, bo sama się zaprosiła na kolację. Chyba zna restauracje i wie, co zamówić. Nie była to bynajmniej sprawa życia lub śmierci. Cokolwiek się zdarzy, pragnął się z tego cieszyć.
Praca musi poczekać. Skoro został spalony, nie może zrobić nic, póki nie pomówi z Pierre’em Borgiem; Borg zadecyduje, co dalej. Tego wieczoru wybrał się na francuski film Kobieta i mężczyzna. Prosta historia miłosna, pięknie opowiedziana, na ścieżce dźwiękowej powracający, natarczywy motyw południowo-amerykańskiej melodii. Wyszedł z kina, nim film dobiegł do połowy, bo poruszony tą filmową opowieścią omal się nie rozpłakał. Muzyka dźwięczała mu w głowie przez całą noc.
Rano z budki telefonicznej niedaleko hotelu znów zadzwonił do ambasady.
– Tu Henry. Jaka odpowiedź? – zapytał, kiedy odezwało się centrum informacji.
– Idziesz na dziewięćdziesiąt trzy tysiące, konferencja jutro? – odrzekł głos.
– Odpowiedź: program konferencji w informacji na lotnisku – rzucił Dickstein.
Pierre Borg przylatuje jutro o dziewiątej trzydzieści.
Czterej mężczyźni czekali w samochodzie ze szpiegowską cierpliwością, milczący i czujni. Ściemniało się. Za kierownicą siedział Tyrin. Zwalisty mężczyzna w średnim wieku, ubrany w płaszcz nieprzemakalny; uderzał palcami o tablicę rozdzielczą. Hasan siedział obok. Rostow i Bunin z tyłu.
Człowieka od teczki Nik znalazł trzeciego dnia, gdy obserwował gmach Jeana Monneta na Kirchbergu. Zameldował, że tożsamość się zgadza.
– W tym swoim urzędniczym garniturze nie wygląda tak bardzo na pedała, ale daję głowę, że to on. Pewno tu pracuje.
– Powinienem był się domyślić – powiedział Rostow. – Jeśli Dickstein poluje na informacje, nie będzie brał informatorów z lotniska ani z “Alfy”. Trzeba było najpierw wysłać Nika do Euratomu.
Zwracał się do Tyrina, ale Hasan usłyszał i wtrącił:
– Nie możesz myśleć o wszystkim.
– Owszem, mogę – odparł Rostow.
Kazał Hasanowi zdobyć duży ciemny samochód. Amerykański buick, w którym teraz siedzieli, rzucał się trochę w oczy, ale był czarny i pojemny. Nik śledził człowieka z Euratomu, kiedy ten wracał z pracy, a teraz czterej agenci czekali na brukowanej ulicy blisko domu z tarasem.
Rostow nienawidził tego stylu “płaszcza i szpady”. To było takie staromodne, dobre w latach dwudziestych i trzydziestych, w miejscach takich jak Wiedeń, Istambuł lub Bejrut; zupełnie natomiast nie pasował do zachodniej Europy w roku 1968. To piekielnie niebezpieczne – porywać obywatela z ulicy, ładować go do samochodu i bić w celu uzyskania informacji. Mogą cię zobaczyć przechodnie, którzy nie zawahają się pójść na policję i opowiedzieć o tym, co widzieli. Rostow lubił sytuacje proste, jasne, łatwe do rozpracowania. Wolał używać raczej mózgu niż pięści. Ale skoro Dickstein zniknął, człowiek z Euratomu z każdym dniem stawał się ważniejszy. Rostow musiał się dowiedzieć, co tamten dał Dicksteinowi, i musiał się tego dowiedzieć dzisiaj.
– Chciałbym, żeby wreszcie wyszedł – powiedział Piotr Tyrin.
– Nie ma pośpiechu – rzucił Rostow, co nie było prawdą, ale nie chciał, by jego ludzie, zdenerwowani i zniecierpliwieni, zaczęli popełniać błędy. Chcąc rozładować napięcie ciągnął: – Dickstein oczywiście to zrobił. To, co myśmy zrobili i co robimy. Obserwował gmach Jeana Monneta, śledził faceta aż do domu i czekał tu, na ulicy. Facet później poszedł do klubu dla homoseksualistów i wtedy Dickstein odkrył tę jego słabość, a następnie wykorzystał ją, żeby zdobyć informacje.
– Od dwóch dni nie pokazywał się w klubie – powiedział Bunin.
– Uznał, że wszystko, a szczególnie miłość, ma swoją cenę – stwierdził Rostow.
– Miłość? – w głosie Bunin zadźwięczała pogarda.
Rostow nie odpowiedział.
Ciemność zgęstniała, na ulicy zapaliły się latarnie. Powietrze miało lekki posmak wilgoci. Wokół latarń snuła się mgiełka. Napływała znad rzeki. W czerwcu nie ma co liczyć na prawdziwą mgłę.
– A to co? – zapytał Tyrin.
Ulicą szedł szybko w ich stronę jasnowłosy mężczyzna w dwurzędowej marynarce.
– Siedźcie cicho! – nakazał Rostow.
Mężczyzna skierował się do domu, przed którym czekali. Zadzwonił do drzwi. Hasan położył dłoń na klamce.
– Nie teraz – syknął Rostow.
W oknie na poddaszu na chwilę uniosła się firanka. Jasnowłosy czekał przytupując.
– Pewnie kochanek – powiedział Hasan.
– Zamknij się, na litość boską! – warknął Rostow.
Po minucie drzwi się otworzyły i jasnowłosy wszedł do środka. Rostow zauważył tego, który otwierał. Był to gość z Euratomu. Drzwi się zamknęły i znów musieli czekać na okazję.
– Za szybko – powiedział Rostow. – Cholera.
Tyrin znowu zaczął bębnić palcami, Bunin drapał się w głowę, a Hasan, zirytowany, jasno dawał do zrozumienia, że jego zdaniem całe to czekanie nie ma sensu.
Przez godzinę nic się nie działo.
– Spędzą wieczór w domu – powiedział Tyrin.
– Jeśli mieli przygodę z Dicksteinem, to pewnie teraz boją się wychodzić – przyznał Rostow.
– Wejdziemy tam? – zapytał Bunin.
– Kłopot w tym – przypomniał mu Rostow – że przez okno mogą zobaczyć, kto jest przy drzwiach. Założę się, że nie otworzą obcym.
– Kochanek może zostać na noc – zauważył Tyrin.
– Może.
– Musimy się włamać – rzucił Bunin.
Rostow zignorował go. Nik Bunin zawsze chciał się włamywać, ale nie pójdzie na całego, dopóki mu się nie każe. Pomyślał, że teraz w grę wchodzi dwóch ludzi, co jest trudniejsze i bardziej niebezpieczne.
– Mamy jakąś broń? – zapytał.
Tyrin otworzył schowek i wyciągnął pistolet.
– W porządku – powiedział Rostow. – Tylko nie zacznij strzelać.
– Nie jest nabity – uspokoił go Tyrin. Włożył pistolet do kieszeni płaszcza.
– Jeśli kochanek zostanie na noc, moglibyśmy wziąć ich rano – zaproponował Hasan.
– W żadnym razie – sprzeciwił się Rostow. – Nie można tego robić za dnia.
– Więc co?
– Jeszcze się nie zdecydowałem.
Myślał nad tym do północy, a wtedy problem rozwiązał się sam. Rostow obserwował drzwi domu spod półprzymkniętych powiek. Zauważył, że się uchyliły.
– Teraz – rzucił.
Nik pierwszy wypadł z samochodu. Tyrin po nim. Hasan potrzebował chwili, żeby zrozumieć, co się dzieje, potem dołączył.
Dwaj mężczyźni właśnie się żegnali. Młodszy stał na chodniku, starszy, ten z Euratomu, w drzwiach. Miał na sobie szlafrok. Raz jeszcze uścisnął rękę kochanka. Obaj spojrzeli wystraszeni, gdy Nik i Tyrin wyskoczyli z samochodu i dopadli ich.
– Nie ruszać się, milczeć – polecił Tyrin cicho po francusku, pokazując pistolet.
Rostow zauważył, że instynkt Nika kazał mu stanąć obok młodszego mężczyzny, trochę z tyłu.
– Och, Boże, nie, już nie, proszę! – jęknął starszy.
– Do samochodu – rozkazał Tyrin.
– Skurwiele jedne, dlaczego nie zostawicie nas w spokoju? – oburzył się młodszy.
Przyglądając się temu z tylnego siedzenia wozu, Rostow pomyślał: właśnie teraz się zdecyduje, czy spokojnie się poddadzą, czy będą stwarzać kłopoty. Szybko zlustrował ulicę. Była pusta.
Nik czując, że młodszy chce się zbuntować, chwycił go z tyłu za ręce.
– Nie rób mu krzywdy, pójdę – powiedział starszy. Wyszedł z domu.
– Nigdzie nie pójdziesz, do diabła! – parsknął jego przyjaciel.
A niech to, pomyślał Rostow.
Młodszy wyrywał się z uścisku Nika, potem próbował nastąpić mu na nogę. Nik odskoczył i uderzył chłopaka pięścią w nerkę.
– Nie, Pierre! – krzyknął starszy za głośno.
Tyrin zatkał mu usta. Mężczyzna oswobodził głowę i wrzasnął:
– Na pomoc! – zanim Tyrin zdołał go znowu uciszyć.
Pierre jęcząc osunął się na kolana. Rostow wychylił się z samochodu i zawołał:
– Jedziemy!
Tyrin powlókł starszego do wozu. Pierre nagle się wyrwał Nikowi i zaczął uciekać. Hasan podstawił mu nogę. Chłopak upadł na bruk.
Na piętrze w sąsiednim domu zapaliło się światło. Przedłużająca się bójka groziła, że wszyscy czterej znajdą się za kratkami.
Tyrin pchnął człowieka z Euratomu na tylne siedzenie. Rostow chwycił go i powiedział:
– Trzymam go. Zapalaj. Szybko!
Nik podniósł młodszego i taszczył go do wozu. Tyrin siadł za kierownicą, a Hasan otworzył drugie drzwi.
– Hasan, zamknij drzwi do domu, idioto! – rozkazał Rostow.
Nik wepchnął młodszego do samochodu, obok przyjaciela, i usiadł przy drzwiach, tak że obaj porwani tkwili między nim a Rostowem. Hasan zamknął drzwi domu i wskoczył na miejsce obok kierowcy. Tyrin ruszył.
– Panie Boże Wszechmogący, co za burdel – rzucił Rostow po angielsku.
Pierre wciąż jęczał.
– Przecież nic wam nie zrobiliśmy – powiedział starszy więzień.
– Naprawdę? – odezwał się Rostow. – Trzy dni temu, w klubie na rue Dicka, dałeś teczkę Anglikowi.
– Edowi Rodgersowi?
– Nie tak się nazywa – sprostował Rostow.
– Jesteście z policji?
– Niezupełnie. – Niech gość wierzy, w co tylko chce. – Nie interesuje mnie zbieranie dowodów, przygotowywanie sprawy i wytoczenie ci procesu. Chodzi mi tylko o tę teczkę.
Zapadła cisza. Przerwał ją Tyrin:
– Mam wyjechać z miasta, w jakieś spokojne miejsce?
– Zaczekaj – powstrzymał go Rostow.
– Powiem wam – powiedział starszy.
– Jedź wokół miasta – polecił Rostow Tyrinowi. Popatrzył na człowieka z Euratomu. – No to mi powiedz.
– To był wydruk komputerowy z Euratomu.
– Czego dotyczył?
– Szczegółów licencji na transport materiałów rozszczepialnych.
– Rozszczepialnych? To znaczy nuklearnych?
– Ruda uranu, czysty uran, odpady radioaktywne, pluton.
Rostow oparł się wygodnie, patrząc na migające światła miasta. Aż mu krew zawrzała z podniecenia. Zaczynał rozumieć sens działań Dicksteina. Licencje na transport substancji rozszczepialnych… Izrael potrzebuje paliwa nuklearnego. Dickstein chciał w tym spisie poszukać jednej z dwóch rzeczy – albo gdzie można kupić uran na czarnym rynku, albo skąd można go ukraść. Inna rzecz, co zrobią z tym towarem, kiedy go już będą mieli…
Człowiek z Euratomu przerwał mu tok myśli.
– Puścicie nas teraz?
– Muszę mieć kopię tego wydruku – zażądał Rostow.
– To niemożliwe, zniknięcie pierwszej było wystarczająco podejrzane!
– Obawiam się, że nie masz wyjścia. Ale jeśli chcesz, możesz to zanieść z powrotem do biura, jak już to sfotografujemy.
– Och, Boże! – jęknął tamten.
– Nie masz wyboru.
– W porządku.
– Zawracaj – polecił Rostow Tyrinowi. Do człowieka z Euratomu powiedział: – Przyniesiesz wydruk jutro wieczorem. Ktoś zgłosi się do ciebie do domu, żeby to sfotografować.
Duży samochód przemierzał ulice miasta. Rostow czuł, że akcja wypadła całkiem nieźle.
– Przestań się na mnie gapić – rzucił Nik Bunin, zwracając się do Pierre’a.
Wjechali w brukowaną ulicę. Tyrin zatrzymał wóz.
– W porządku – powiedział Rostow. – Starszy wysiada. Młodszy zostanie z nami.
Człowiek z Euratomu jęknął jak zranione zwierzę.
– Czemu?
– Na wypadek gdyby przyszło ci do głowy wyspowiadać się swoim szefom. Młody Pierre będzie naszym zakładnikiem. Wychodź.
Nik otworzył drzwi. Mężczyzna przez chwilę stał na chodniku. Nik wrócił do wozu, Tyrin ruszył.
– Czy on to zrobi? – zapytał Hasan.
– Będzie dla nas pracował, dopóki mamy jego przyjaciela – odparł Rostow.
– A potem?
Rostow nie odpowiedział. Pomyślał, że trzeba chyba będzie zabić ich obu. Ostrożności nigdy za wiele.
Oto nocny koszmar Suzy.
Zielono-biały dom nad rzeką. Wieczór. Jest sama. Bierze kąpiel. Długo leży w gorącej wonnej wodzie. Potem idzie do sypialni, siada naprzeciw trójskrzydłowego lustra i pudruje się pudrem z onyksowego puzderka, które należało do jej matki.
Otwiera szafę spodziewając się, że znajdzie tam nadjedzone przez mole ubrania matki, spadające z wieszaków łachmany, zetlałe, niemal przezroczyste ze starości. Ale tak nie jest: wszystkie są czyste i nowiutkie, zalatują tylko zapachem naftaliny. Wybiera koszulę nocną, białą jak całun, i wkłada na siebie. Idzie do łóżka.
Leży nieruchomo przez długi czas, czeka, aż Nat Dickstein przyjdzie do swojej Eili. Wieczór zmienia się w noc. Rzeka szepcze. Otwierają się drzwi. W nogach łóżka staje mężczyzna i rozbiera się. Kładzie się na niej, a jej zaskoczenie rozpłomienia się pożarem od jednej małej iskierki, gdy uświadamia sobie, że to nie Nat Dickstein, ale jej ojciec. Ona zaś jest od dawna martwa. Koszula rozsypuje się w proch, jej wypadają włosy, ciało wiotczeje, a skóra na twarzy wysycha i kurczy się, odsłaniając zęby i czaszkę. Ona sama powoli zamienia się w szkielet, chociaż ten mężczyzna porusza jej ciałem. Krzyczy więc, krzyczy, krzyczy i budzi się. Leży spocona, drżąca, przerażona. Dlaczego nikt nie przychodzi i nic pyta, co się stało? W końcu z ulgą uświadamia sobie, że krzyczała we śnie. Uspokojona zastanawia się nad znaczeniem tego snu, dopóki znów nie zaśnie.
Rano jest jak zwykle radosna. I tylko jakiś nieuchwytny cień kładzie się chmurką na jej nastrój. Nie pamięta już wcale swego snu. Wie tylko, że coś odebrało jej spokój. Lecz już się nie martwi, bo przecież sen przychodzi czasem zamiast zmartwienia.