ROZDZIAŁ SZESNASTY

Trzy łodzie odbiły od “Stromberga” na parę minut przed świtem. W ciągu kilku sekund statek rozpłynął się w mroku. Światła nawigacyjne się nie paliły, wygaszono światła pokładowe, a nawet lampy w kabinach poniżej linii zanurzenia, by mieć pewność, że nie przedostanie się najmniejszy błysk, który ostrzegłby “Coparellego”.

W nocy pogoda się pogorszyła. Kapitan “Stromberga” utrzymywał wprawdzie, że nie zasługuje to jeszcze na miano sztormu, ale siekł ulewny deszcz, wiatr był tak silny, że z klekotem przetaczał po pokładzie blaszane wiadro, a fale tak wysokie, że siedząc już w motorówce Dickstein musiał kurczowo trzymać się ławki.

Przez chwilę trwali w próżni – przed sobą ani za sobą nie widzieli nic. Dickstein nie widział nawet twarzy czterech płynących z nim mężczyzn. Milczenie przerwał Feinberg:

– Wciąż twierdzę, że ten wypad na ryby powinniśmy byli przełożyć na jutro.

Rychło w czas.

Dickstein był równie przesądny jak pozostali: pod sztormiakiem i kamizelką ratunkową miał starą ojcowską kamizelkę w paski, a w niej, w kieszonce na piersi, zgnieciony zegarek z dewizką. Ten zegarek zatrzymał kiedyś niemiecką kulę.

Dickstein myślał logicznie, czuł jednak, że powoli ogrania go szaleństwo. Romans z Suzą, jej zdrada potężnie nim wstrząsnęły: dawne zasady i motywacje odrzucił na rzecz nowych, zdobytych przy niej, które teraz rozsypały się w proch na jego oczach. Ale nie wszystko było mu obojętne: chciał wygrać tę bitwę, chciał zdobyć uran dla Izraela, chciał wreszcie zabić Jasifa Hasana. Nie obchodziło go tylko to, co stanie się z nim samym. Nagle przestał się bać pocisków, bólu i śmierci. Suza go zdradziła i nie pragnął wcale żyć z taką zadrą w sercu. Jeśli Izrael będzie miał bombę, Ester umrze w pokoju, Motie skończy Wyspę Skarbów, a Jigaela zajmie się winnicą.

Mocno zacisnął palce na lufie automatu pod sztormiakiem.

Wspięli się na grzbiet fali i nagle, gdy byli już w następnej dolinie, ukazał się “Coparelli”. Manewrując silnikiem Levi Abas podprowadził łódź pod dziób “Coparellego”. Biała latarnia na górze rzucała dosyć światła, a rozłożyste burty zasłaniały łódź przed wzrokiem ludzi na mostku czy pokładzie. Kiedy szalupa znalazła się obok drabinki, Abas sięgnął po linę i obwiązał się nią pod sztormiakiem. Po krótkim wahaniu zdjął sztormiak, a broń zawiesił na szyi. Stojąc jedną nogą na dnie łodzi, a drugą na burcie, doczekał się właściwego momentu i skoczył. Trafił na szczeble drabinki obiema stopami i dłońmi. Odwiązał linkę od pasa i przymocował ją do szczebla. Potem wspiął się na prawie samą górę i tam się zatrzymał. Przez reling powinni przeskakiwać w możliwie najmniejszych odstępach.

Spojrzał w dół. Szaret i Sapir pięli się już po drabince. Kiedy się oglądał, skoczył Porusz, ale źle wycelował, nie chwycił drabinki i Abasowi na chwilę zaparło oddech. Porusz jednak obsunął się tylko o jeden szczebel, udało mu się przerzucić rękę przez linę drabinki i zapobiec upadkowi.

Abas zaczekał, aż Porusz znajdzie się pod Sapirem i wtedy przeskoczył przez reling. Wylądował miękko na czworakach i przycupnął tuż za krawędzią nadburcia. Inni szybko podążyli za nim: jeden, drugi, trzeci. Białe światło płonęło wprost nad nimi, byli bardzo widoczni.

Abas rozejrzał się dokoła. Szaret był najniższy z jego grupy i potrafił pełzać jak wąż. Abas dotknął jego ramienia i wskazał pokład.

– Kryj się przy lewej burcie.

Szaret przeczołgał się przez dwumetrowy pas otwartego pokładu i częściowo teraz osłaniany wystającą pokrywą luku ładowni cal po calu sunął przed siebie.

Abas omiótł spojrzeniem całą długość pokładu. Mogą zostać wykryci lada chwila: dowiedzą się o tym dopiero, gdy przeszyje ich salwa. Szybko, szybko! Na samym dziobie, obok windy kotwicznej piętrzył się zwój luźnego łańcucha.

– Sapir – Abas wskazał ręką i Sapir popełzł w tym kierunku.

– Mnie się podoba dźwig – powiedział Porusz.

Abas spojrzał w górę na dźwig pokładowy, dominujący nad całą dziobową partią statku. Kabina operatora wisiała jakieś dziesięć stóp nad poziomem pokładu. Byłoby to stanowisko niebezpieczne, ale dogodne w sensie taktycznym.

– Idź – powiedział.

Porusz poczołgał się za Szaretem. Patrząc za nim Abas pomyślał: Ma grube dupsko… siostra za dobrze go karmi. Porusz dotarł do podstawy dźwigu i wszedł na drabinkę. Abas wstrzymał oddech – jeśli teraz, kiedy Porusz jest na drabinie, któryś z wrogów spojrzy w tę stronę… Porusz był już w kabinie.

Za plecami Abasa, na dziobie, niewielka budka osłaniała zejściówkę – kilka stopni prowadziło na dół do drzwi. Miejsce za małe, żeby je nazwać pokładem dziobowym, a sama budka niemal na pewno bez odpowiedniego wyposażenia, po prostu magazynek dziobowy. Abas podczołgał się do niej, przycupnął u podnóża schodów i ostrożnie uchylił drzwi. W środku było ciemno. Zamknął drzwi i odwrócił się do nich plecami, opierając broń o najwyższy stopień, uspokojony, że jest sam.

Na rufie panowały ciemności i łódź Dicksteina musiała podejść bardzo blisko do prawej burty “Coparellego”. Gibli, dowódca grupy, miał kłopoty z utrzymaniem szalupy w miejscu. Dickstein znalazł w łodzi bosak i przytrzymywał się przyciągając do “Coparellego”, gdy morze próbowało ich rozdzielić, lub odpychając, gdy groziło zderzenie boczne.

Gibli, dawny wojskowy, upierał się przy starej izraelskiej tradycji, że oficerowie prowadzą swoich ludzi do boju, a nie dowodzą nimi zza pleców: chciał iść pierwszy. Zawsze nosił kapelusz, żeby ukryć powiększającą się łysinę, teraz był w berecie. Kucnął na burcie łodzi, kiedy zjeżdżała z grzbietu fali; potem, gdy znalazła się w bruździe i zbliżyła do statku – skoczył. Trafił szczęśliwie i natychmiast ruszył w górę. Przyszła kolej Feinberga.

– Jak to jest… liczę do trzech, a potem otwieram spadochron? – powiedział i skoczył.

Następny skoczył Katzen, potem Raoul Dovrat. Dickstein rzucił bosak i skoczył za nimi. Na drabince odchylił się do tyłu i przez ulewny deszcz zobaczył, że Gibli jest już na górze… podnosi nogę i przerzuca się przez reling.

Dickstein odwrócił się przez ramię i dojrzał daleko na niebie jaśniejszą szarą smugę – pierwszą oznakę świtu. Potem nagle rozległo się krótkie kaszlnięcie pistoletu maszynowego i krzyk. Dickstein znów spojrzał w górę i zobaczył, jak Gibli powoli odrywa się od szczytu drabinki. Beret spadł mu z głowy i porwany przez wiatr zniknął w ciemnościach. Gibli przeleciał obok Dicksteina i runął do morza.

– Naprzód, naprzód, naprzód! – wrzasnął Dickstein.

Feinberg przeleciał nad relingiem. Dickstein wiedział, że upadłszy na pokład odtoczy się na bok, a potem… tak, odezwała się jego broń osłaniająca ogniem pozostałych… Kiedy skoczył Katzen, terkotało już cztery, pięć, wiele karabinków. Dickstein szybko podciągnął się po drabince, wyszarpnął zębami zawleczkę granatu, cisnął go za reling jakieś trzydzieści metrów dalej, żeby spowodować zamieszanie, ale nie zranić żadnego z ludzi, którzy się już wdarli na pokład. Teraz nadburcie przesadził Dovrat i Dickstein widział, jak toczy się po pokładzie, zrywa na nogi i daje susa pod osłonę nadbudówek rufowych.

– Jestem, skurwysyny! – ryknął Dickstein; przeleciał nad relingiem przewrotką jak skoczek nad poprzeczką, wylądował na dłoniach i kolanach, skulił się pod serią ognia osłaniającego i przeskoczył na rufę.

– Gdzie oni są?! – wrzasnął.

Feinberg przerwał ogień, żeby ma odpowiedzieć.

– W pentrze – powiedział, wskazując kciukiem nadbudówkę za nimi – w szalupach i drzwiach na śródokręciu.

– Dobra. – Dickstein wstał. – Utrzymujemy te pozycje, póki grupa Badera nie wejdzie na pokład. Ruszacie, jak usłyszycie jej ogień. Dovrat i Katzen, uderzacie na drzwi pentry i schodzicie w dół. Feinberg, ty ich osłaniasz, potem przebijasz się do dziobu po tej stronie pokładu. Ja startuję do pierwszej szalupy. Na razie trzeba czymś odwrócić ich uwagę od lewej burty i grupy Badera. Walcie, gdzie popadnie.


***

Kiedy wybuchła strzelanina, Mahmud i Hasan przesłuchiwali marynarza. Byli w kabinie nawigacyjnej między mostkiem a rufą. Marynarz mówił tylko po niemiecku, ale Hasan znał niemiecki. Według jego wersji “Coparelli” miał awarię, załogę ewakuowano, on zaś miał czekać na dostarczenie części zamiennej. Nic nie wiedział o uranie, uprowadzeniu czy Dicksteinie. Hasan mu nie wierzył, gdyż – jak zapewniał Mahmuda – jeżeli Dickstein mógł zaaranżować awarię statku, na pewno mógł też zadbać, by na pokładzie został któryś z jego ludzi. Przywiązali marynarza do krzesła i Mahmud obcinał mu nożem jeden palec po drugim, chcąc go zmusić, żeby zmienił swoją śpiewkę.

Usłyszeli krótką serię, po której zapadła cisza, potem drugą serię, a po niej gęsty ogień z broni ręcznej. Mahmud schował nóż do pochwy i zszedł po schodach prowadzących z nawigacyjnej do kabin oficerskich.

Hasan próbował ocenić sytuację. Fedaini zgrupowali się w trzech miejscach – w szalupach, pentrze i głównej nadbudówce. Ze swego stanowiska Hasan widział lewą i prawą stronę pokładu; gdyby przeszedł z nawigacyjnej na mostek, widziałby również pokład dziobowy. Wyglądało na to, że większość Izraelczyków dokonała abordażu w części rufowej. Fedaini – ci pod Hasanem i ci przy szalupach po obu burtach – ostrzeliwali właśnie rufę. Pentra milczała, co oznaczało, że została opanowana przez Izraelczyków. Musieli zejść pod pokład, ale zostawili na górze dwóch ludzi jako straż tylną.

Zasadzka Mahmuda zakończyła się więc fiaskiem. Izraelczycy mieli zostać wykoszeni już podczas wchodzenia na pokład. W rzeczywistości zdołali się ukryć i teraz obie strony miały równe szanse.

Walka na pokładzie utkwiła w martwym punkcie – obie strony ostrzeliwały się spod dobrej osłony. Taki właśnie, wywnioskował Hasan, był zamysł Izraelczyków: chcieli związać przeciwnika na pokładzie, jednocześnie zyskując teren poniżej. Po przebiciu się przez całą długość śródokręcia zaatakują od dołu główną nadbudówkę – twierdzę fedainów.

Gdzie jest lepsze miejsce? Tu właśnie, gdzie jestem, uznał Hasan. Aby do niego dotrzeć, Izraelczycy musieliby się przebić przez śródokręcie na górę do pomieszczeń oficerskich i jeszcze wyżej na mostek i do nawigacyjnej. Była to pozycja trudna do zdobycia.

Na mostku rozległa się potężna eksplozja. Ciężkie drzwi, oddzielające mostek od nawigacyjnej, zadygotały, wypadły z zawiasów i powoli runęły do środka. Hasan wyjrzał przez otwór. Na mostek spadł granat. Ciała trzech fedainów leżały rozciągnięte przy grodziach. Nie ostała się ani jedna szyba. Granat musiał wpaść z części dziobowej statku, co oznaczało, że na dziobie jest inna grupa Izraelczyków. Jakby na potwierdzenie jego domysłów, odezwała się krótka seria z dźwigu dziobowego.

Hasan podniósł z podłogi automat, oparł go o framugę okna i zaczął się ostrzeliwać.


***

Lewi Abas obserwował, jak granat Porusza szybuje w powietrzu, wpada na mostek i eksplodując wymiata resztki szyb. Strzały z tego kierunku na chwilę ucichły, ale zaraz odezwał się inny automat. Przez chwilę Abas nie mógł się zorientować, do czego mierzy ten nowy, bo ani jedna kula nie wylądowała w pobliżu. Rozejrzał się na obie strony. Sapir i Szaret ostrzeliwali mostek, ale ten ogień nie kierował się na żadnego z nich. Abas spojrzał na dźwig. Porusz… celem ostrzału był Porusz. Z kabiny dźwigu rozległa się seria: Porusz odpowiadał ogniem.

Strzelanina z mostka była amatorska, chaotyczna i niecelna – facet walił po prostu gdzie popadło. Lecz miał doskonałą pozycję. Siedział wysoko, osłaniany ścianami mostka. Trafi kogoś prędzej czy później. Abas cisnął granat… rzut okazał się za krótki. Tylko Porusz był na tyle blisko, by dorzucić granat na mostek, zużył jednak wszystkie swoje granaty, nim czwarty, ostatni, sięgnął celu.

Abas znowu strzelił, po czym spojrzał na kabinę dźwigu. Właśnie wtedy zobaczył, jak Porusz tyłem wypada z kabiny, koziołkuje w powietrzu i bezwładnie spada na pokład.

Abas pomyślał: I co ja powiem siostrze?

Strzelec z mostka przerwał ogień, a potem wznowił serią wymierzoną w Szareta. W przeciwieństwie do Abasa i Sapira, Szaret miał lichą osłonę, stał wciśnięty pomiędzy kabestan a reling. Abas i Sapir walili w mostek. Niewidoczny snajper poprawiał się: z sekundy na sekundę: jego kule równym ściegiem przeszyły pokład w kierunku kabestanu Szareta. Potem Szaret wrzasnął, skoczył w bok i szarpnął się jak człowiek rażony prądem, gdy kolejne pociski głucho wbiły mu się w ciało, a wreszcie legł nieruchomo i krzyk się urwał.

Sytuacja była niedobra. Grupa Abasa miała panować nad pokładem dziobowym, ale w tej chwili dyktował tu warunki strzelec z mostka. Abas musiał go wyeliminować. Cisnął następny granat, który upadł i eksplodował tuż przed mostkiem: błysk mógł oślepić strzelca na sekundę lub dwie. Kiedy rozległ się huk, Abas już był na nogach i gnał ku dźwigowi, osłaniany ogniem przez Sapira. Dopadł do stóp drabinki i zaczął strzelać, zanim facet z mostka go dostrzegł. Potem pociski zadzwoniły o dźwigary wokół niego. Pokonanie każdego stopnia zdawało się trwać wieki. Jakaś oszalała cząstka jego duszy zaczęła liczyć stopnie: siedem, osiem, dziewięć, dziesięć…

Dostał rykoszetem. Kula weszła w udo poniżej kości biodrowej. Szok sparaliżował wszystkie mięśnie dolnej połowy ciała. Stopy osunęły mu się z drabinki. Czując, że nogi ma bezwładne, Abas na chwilę wpadł w panikę. Instynktownie usiłował chwycić dłońmi któryś ze szczebli, ale chybił i spadł. Lecąc w dół obrócił się niefortunnie, padając na pokład skręcił kark i umarł.

Drzwi składziku dziobowego odrobinę się uchyliły i wyjrzała z nich rosyjska twarz o okrągłych ze strachu oczach. Cofnęła się, zanim ktokolwiek ją dostrzegł. Drzwi się zamknęły.


***

Kiedy Katzen i Dovrat szturmowali pentrę, Dickstein skorzystał z osłony ogniowej Feinberga i ruszył do przodu. Przebiegł, zgięty we dwoje, obok miejsca, gdzie weszli na pokład, i obok drzwi pentry, po czym rzucił się za pierwszą, obrzuconą już granatami szalupę. Stąd, w słabym jeszcze, ale coraz lepszym świetle widział zarys nadbudówki śródokręcia, przypominającej kształtem trzy wznoszące się stopnie. Na poziomie pokładu głównego znajdowała się mesa oficerska, salon, izba chorych i kabina pasażerska, wykorzystywana jako suchy składzik. Wyżej były kajuty oficerskie, toalety i kabina kapitańska, na pokładzie górnym zaś – mostek z przyległą kabiną nawigacyjną i radiową.

Większość przeciwników będzie teraz na poziomie pokładu głównego, w mesie i salonie. Może ich ominąć wspinając się po drabince wzdłuż komina do galeryjki otaczającej drugi pokład. Ale jedyna droga na mostek prowadziła przez pomieszczenia drugiego pokładu. Będzie musiał o własnych siłach wyeliminować wszystkich żołnierzy, jakich spotka w kabinach.

Spojrzał za siebie. Feinberg cofnął się za pentrę, pewno by załadować broń. Poczekał, aż Feinberg znów zaczął strzelać, a wtedy zerwał się na nogi. Waląc na oślep z biodra, wyskoczył zza szalupy i pognał przez pokład rufowy do drabinki. Z rozbiegu dał susa na czwarty szczebel i słysząc grzechot kuł o komin, świadom, że w tej chwili stanowi łatwy cel, piął się wściekle pod górę, wreszcie wszedł na górny pokład, przesadził galeryjkę i rozdygotany z wysiłku padł pod drzwiami do kajut oficerskich.

– Możecie mi skoczyć – mruknął.

Załadował broń. Oparł się plecami o drzwi i jął się z wolna prostować, dopóki bulaj w drzwiach nie znalazł się na wysokości jego twarzy. Zaryzykował rzut oka. Ujrzał korytarz z trojgiem drzwi po każdej stronie, a w głębi schodki wiodące w dół do mesy i w górę – do kabiny nawigacyjnej. Wiedział, że na mostek można się dostać albo jedną z dwóch schodni zewnętrznych, biegnących z pokładu głównego, albo też tędy – przez nawigacyjną. Arabowie jednak wciąż panowali nad tą częścią pokładu i mogli kryć ogniem schodki zewnętrzne, zostawała więc tylko ta droga na mostek.

Otworzył drzwi i wszedł. Podkradł się korytarzem do pierwszej kabiny, otworzył drzwi i wrzucił granat. Zobaczył, że jeden z fedainów zaczyna się odwracać i zatrzasnął drzwi. Granat eksplodował w maleńkim pomieszczeniu. Dickstein podbiegł do następnych drzwi po tej stronie, otworzył je i wrzucił drugi granat. Tu granat wybuchł w pustce.

Przed nim po tej stronie były jeszcze jedne drzwi, ale nie miał więcej granatów. Podbiegł do drzwi, otworzył je i strzelając wpadł do środka. Był tam jeden człowiek. Strzelał przez bulaj, ale właśnie próbował cofnąć lufę. Seria Dicksteina przecięła go na pół.

Dickstein odwrócił się i stanął przed otwartymi drzwiami, czekając. Kiedy drzwi kabiny po drugiej stronie korytarza rozwarły się na oścież, zastrzelił człowieka, który stał za nimi.

Wyskoczył na korytarz, strzelając na oślep. Musiał się zająć dwiema pozostałymi kabinami. Drzwi bliższej otworzyły się, kiedy puszczał w nie serię, i na korytarz runęło czyjeś ciało.

Ostatnia kabina. Dickstein czekał. Drzwi uchyliły się i ponownie zamknęły. Dickstein podbiegł korytarzem, wywalił je kopnięciem i ostrzelał kajutę. Nikt nie odpowiedział mu ogniem. Wszedł do środka: na koi leżał trafiony rykoszetem, zakrwawiony Arab.

Dicksteina ogarnęło szaleńcze uniesienie: sam jeden zdobył cały pokład!

Teraz kolej na mostek. Pobiegł korytarzem. Schodnia w głębi prowadziła w górę do nawigacyjnej, a w dół do mesy oficerskiej. Postawił stopę na schodku, spojrzał w górę, odskoczył i rzucił się na podłogę korytarza w chwili, gdy wycelowana w niego lufa plunęła ogniem.

Nie miał już granatów. Z automatem był bez szans wobec człowieka w nawigacyjnej. Tamten mógł z ukrycia strzelać w dół prawie na oślep. Dickstein musiał wejść na schodki, by się dostać na górę.

Wszedł do jednej z kabin dziobowych, żeby spojrzeć na pokład i ocenić sytuację. Ogarnęła go zgroza, gdy zobaczył, co się stało na dziobie: leżały tam trzy ciała i tylko jeden z czterech ludzi Abasa jeszcze strzelał. Dwa albo trzy automaty strzelały z mostka do pozostałego przy życiu Izraelczyka, trzymając go za zwojem łańcucha kotwicznego. Dickstein spojrzał w bok. Feinberg tkwił nadal w części rufowej – nie zdołał posunąć się do przodu. I w dalszym ciągu nie było śladu po tych, którzy zeszli pod pokład.

Fedaini dobrze się obwarowali w mesie na dole. Mogli z tej korzystnej pozycji trzymać w szachu zarówno ludzi na pokładzie, jak i na międzypokładzie pod sobą. Jedynym sposobem zdobycia mesy byłby jednoczesny atak ze wszystkich stron – także z góry. Ale w tym celu trzeba by wcześniej zdobyć mostek. A mostek był nie do zdobycia.

Dickstein przebiegł z powrotem korytarz i wyszedł przez drzwi rufowe. Wciąż lało, lecz na niebie widniała wyraźna jasna smuga. Dostrzegł Feinberga przy jednej burcie, a Dovrata przy drugiej. Tak długo wołał obu po nazwisku, aż zwrócił ich uwagę, a potem wskazał im pentrę. Zeskoczył z galeryjki na pokład rufowy, przeciął go pędem i dał nura do wnętrza.

Zrozumieli jego intencje. Za chwilę poszli jego śladem.

– Musimy zdobyć mesę – powiedział Dickstein.

– Nie widzę sposobu – odparł Feinberg.

– Zamknij się i słuchaj. Zaatakujemy ich ze wszystkich stron naraz – z lewej i prawej burty, z góry i z dołu. Najpierw musimy wziąć mostek. Ja się tym zajmę. Jak już tam będę, dam sygnał syreną przeciwmgłową. Zejdźcie pod pokład i powiedzcie tamtym.

– Jak się dostaniesz na mostek? – zapytał Feinberg.

– Przez dach – odrzekł Dickstein.


***

Na mostku do Jasifa Hasana dołączył Mahmud i jeszcze dwóch fedainów, którzy zajęli pozycje strzeleckie, kiedy przywódcy zasiedli na podłodze, by się naradzić.

– Nie mogą wygrać – stwierdził Mahmud. – Panujemy stąd nad zbyt wielką częścią pokładu. Nie mogą zaatakować mesy od dołu, bo trzymamy w szachu schodnię. Nie mogą uderzyć z boków ani z przodu, bo wystrzelamy ich stąd jak kaczki. Nie mogą zaatakować z góry, bo mamy w garści zejściówkę. Będziemy strzelać tak długo, aż się poddadzą.

– Jeden próbował wziąć zejściówkę kilka minut temu. Zatrzymałem go – powiedział Hasan.

– Byłeś tam na górze sam?

– Tak.

Mahmud położył dłonie na ramionach Hasana.

– Jesteś teraz jednym z fedainów – powiedział.

Hasan wyraził myśl, która dręczyła ich obu:

– A potem?

– Równorzędni partnerzy – skinął głową Mahmud.

Podali sobie dłonie. Hasan powtórzył:

– Równorzędni partnerzy.

– Teraz, jak sądzę – powiedział Mahmud – spróbują znowu tej zejściówki… to ich jedyna szansa.

– Będę ją osłaniał z nawigacyjnej – odrzekł Hasan.

Podnieśli się z podłogi; nagle wystrzelona z dziobu zbłąkana kula świsnęła przez pozbawione szyb okno i wbiła się w mózg Mahmuda. Skonał natychmiast. Przywódcą fedainów został Hasan.


***

Na brzuchu, z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami, by się jak najbardziej spłaszczyć, Dickstein posuwał się po dachu. Dach był pochyły i pozbawiony punktów zaczepienia, a do tego śliski od deszczu. Kiedy “Coparelli” kołysał się i skakał na fali, dach przechylał się do przodu, do tyłu i na boki. Dicksteinowi pozostawało tylko przywrzeć do blachy i starać się zmniejszyć poślizg.

Na skraju dachu od strony dziobu umieszczone było światło nawigacyjne. Kiedy dotrze do niego, będzie bezpieczny, przytrzyma się latarni. Posuwał się koszmarnie powoli. Był o ćwierć metra od światła, gdy odsunął go przechył statku na lewą burtę. Przechył był głęboki i zepchnął go na sam skraj dachu. Przez chwilę zawisł uczepiony jedną ręką i nogą nad pięciometrową przepaścią. Przechył pogłębił się jeszcze trochę, noga straciła resztkę oparcia i Dickstein usiłował wbić paznokcie prawej dłoni w malowany metal dachu.

Chwila wyczekiwania i lęku. “Coparelli” odchylił się z powrotem. Dickstein poddał się rozkołysaniu na fali, zsuwając się coraz szybciej ku światłu nawigacyjnemu.

Ale statek wspiął się, dach pochylił się do tyłu i Dickstein zjechał długim łukiem, mijając się ze światłem o metr. Jeszcze raz przywarł rękami i nogami do metalu, próbując wyhamować, jeszcze raz znalazł się na krawędzi i zawisł nad przepaścią. Tym razem prawą ręką i prawą nogą. Automat zsunął mu się z ramienia i spadł do szalupy.

Teraz statek położył się na lewą burtę i na dziób: Dickstein zjeżdżał coraz szybciej ku latarni. Tym razem dojechał. Uchwycił się jej oburącz. Latarnię od przedniego skraju dachu dzieliło jakieś ćwierć metra. Tuż poniżej było główne okno mostku z dawno wybitą szybą; z okna sterczały dwie lufy.

Dickstein trzymał się latarni, ale nie mógł wyhamować poślizgu. Jego ciało zjeżdżało szerokim łukiem ku krawędzi dachu. Zauważył, że z przodu – inaczej niż po bokach – biegnie wąska stalowa rynna, chroniąca przednią szybę przed deszczem. Kiedy przerzuciło go za krawędź dachu, puścił latarnię, dał się zepchnąć przechyłowi, czubkami palców chwycił rynienkę i wycelował nogami w dół i do środka na mostek. Przeleciał przez wybite okno i wylądował w środku. Ugiął kolana, żeby zamortyzować upadek i wyprostował się. Stracił automat, a nie miał czasu, by wydobyć pistolet lub nóż. Na mostku było dwóch Arabów; kiedy wylądował między nimi, obaj ostrzeliwali pokład z broni automatycznej. Gdy Dickstein się prostował, już się odwracali do niego z wyrazem zdumienia na twarzach.

Dickstein był o włos bliżej tego z lewej burty. Kopnął go z rozmachem, trafiając raczej przypadkowo w najwrażliwszy punkt łokcia, co na moment sparaliżowało tamtemu rękę, w której trzymał broń. Dickstein skoczył do drugiego. Automat fedaina zwrócił się w stronę napastnika o ułamek sekundy za późno. Dickstein zanurkował pod lufą i zadał Arabowi ręką najbardziej morderczy dwutaktowy cios ze swego repertuaru – silnym uderzeniem otwartej dłoni w podbródek odrzucił do tyłu jego głowę, a potem zmiażdżył pozbawioną ochrony krtań kantem tej samej, usztywnionej teraz dłoni.

Zanim Arab zdążył upaść, Dickstein chwycił go za kurtkę i cisnął między siebie a tego drugiego. Tamten już unosił automat. Dickstein dźwignął martwe ciało i pchnął je przez mostek, kiedy automat wystrzelił. Zwłoki przyjęły w siebie pociski i zwaliły się na drugiego Araba, który stracił równowagę, wyleciał tyłem przez otwarte drzwi i spadł na pokład.

Trzeci był w nawigacyjnej i bronił zejściówki. W czasie tych trzech sekund, odkąd Dickstein znalazł się na mostku, tamten zdążył wstać i odwrócić głowę; Dickstein rozpoznał w nim Jasifa Hasana.

Dickstein przysiadł, wyrzucił nogę i kopnął wyłamane drzwi, leżące na podłodze miedzy nim a Hasanem. Drzwi ruszyły po pokładzie i uderzyły Hasana w stopy. Hasan stracił tylko równowagę, ale kiedy zamachał rękami, żeby ją odzyskać, Dickstein ruszył. Do tej chwili działał jak maszyna, reagując odruchowo na wszystko, co mu stało na drodze, pozwalając, aby system nerwowy sam planował kolejne posunięcia bez jego świadomości, zdając się w pełni na instynkt i wyszkolenie; teraz jednak to było coś więcej. Teraz, kiedy miał przed sobą tego, który zniszczył wszystko, co Dickstein ukochał, ogarnęła go ślepa nienawiść i szaleńcza furia. To dodało mu szybkości i sił.

Chwycił uzbrojoną rękę Hasana za ramię i nadgarstek, a potem ostrym szarpnięciem w dół złamał ją na swoim kolanie. Hasan wrzasnął i broń wypadła muz bezwładnej dłoni. Odchyliwszy się lekko, Dickstein wyprowadził następnie cios łokciem, który trafił Hasana pod uchem. Hasan okręcił się padając. Dickstein złapał go od tyłu za włosy i pociągnął; kiedy Hasan zawisł bezwładnie, Dickstein uniósł wysoko stopę i kopnął. Obcasem rąbnął Hasana w kark i jednocześnie szarpnął go za głowę. Rozległ się trzask, mięśnie Hasana zwiotczały, a niczym nic podtrzymywana głowa bezwładnie opadła. Dickstein rozluźnił chwyt i zwłoki osunęły się na podłogę. Wlepił wzrok w nieruchome ciało. W uszach szumiało mu z uniesienia.

Potem zobaczył Kocha. Mechanik przywiązany był do krzesła, siedział bezwładnie, blady jak śmierć, ale przytomny. Ubranie miał zakrwawione. Dickstein wyjął nóż i rozciął więzy. Wtedy zobaczył jego dłonie.

– Boże – powiedział.

– Przeżyję to – wymamrotał Koch. Nie wstawał z krzesła.

Dickstein podniósł automat Hasana i sprawdził magazynek. Był prawie pełny. Wyszedł na mostek i odnalazł przycisk syreny.

– Koch – zapytał – dasz radę wstać z tego krzesła?

Koch wstał, lecz się zachwiał. Dickstein podszedł, podparł go i przeprowadził na mostek.

– Widzisz ten guzik? Chcę, żebyś powoli policzył do dziesięciu, a potem go przycisnął.

Koch potrząsnął głową. Próbował odzyskać jasność myśli.

– Chyba dam radę.

– Zaczynaj. Już.

– Jeden – powiedział Koch. – Dwa.

Dickstein zszedł zejściówką na drugi pokład, ten, który osobiście oczyścił. Wciąż było tam pusto. Potem zszedł niżej i zatrzymał się w miejscu, gdzie schodnia prowadziła do mesy. Spodziewał się, że są tam wszyscy pozostali fedaini: stoją wzdłuż ścian, strzelają przez bulaje i drzwi. Może ktoś pilnuje zejściówki. Nie było sposobu, by zdobyć tak silny punkt obrony bez wielkiego ryzyka.

Zasuwaj, Koch!

Dickstein zamierzał kryć się w zejściówce przez sekundę lub dwie. W każdej chwili mógł tu zajrzeć któryś z Arabów. Jeśli Koch zemdlał, będzie musiał wracać na górę i…

Zahuczała syrena.

Dickstein skoczył. Zaczął strzelać, nim jego stopy dotknęły pokładu. Prawie u stóp drabinki stało dwóch mężczyzn. Tych zastrzelił w pierwszej kolejności. Ogień z zewnątrz był coraz głośniejszy. Dickstein szybko wykonał półobrót, przypadł na kolano, żeby utrudnić przeciwnikom celowanie, i pociągnął serią po stojących wzdłuż ścian fedainach. Nagle zawtórował mu drugi automat – to Isz wyszedł spod pokładu; zaraz potem w jednych drzwiach stanął Feinberg, a w drugich – ranny Dovrat. A potem, jak na komendę, wszyscy przerwali ogień i zapanowała przytłaczająca cisza. Wszyscy fedaini zginęli.

Dickstein, nie wstając z kolana, ze znużeniem opuścił głowę. Po chwili podniósł się i popatrzył na swoich ludzi.

– Gdzie reszta? – zapytał.

Feinberg dziwnie na niego spojrzał.

– Jest tam ktoś na dziobie, chyba Sapir.

– A reszta?

– To wszyscy – powiedział Feinberg. – Reszta zginęła.

Dickstein bezsilnie wsparł się o grodź.

– Straszna cena – powiedział cicho.

Spojrzawszy przez wybity bulaj zobaczył, że jest już dzień.

Загрузка...