ROZDZIAŁ PIERWSZY

Megafon na lotnisku kairskim zabrzęczał niczym dzwonek u drzwi, Po czym zapowiedziano po arabsku, włosku, francusku i angielsku przylot samolotu linii Alitalia z Mediolanu. Toufik el-Masiri wstał od stolika w barze i skierował się na taras. Włożył ciemne okulary, bez których trudno mu było patrzeć na rozmigotaną płytę lotniska. Caravelle była już na ziemi i kołowała.

Sprowadziła go tu depesza. Przyszła rano od “wujka„ z Rzymu, zaszyfrowana. Prawo do używania szyfru w telegramach międzynarodowych mają właściwie wszystkie firmy, o ile klucz do niego zdeponują w urzędzie pocztowym. Szyframi takimi posługiwano się coraz częściej, głównie ze względów oszczędnościowych – zamiast pełnych zdań używano pojedynczych słów – a nie w celu zachowania tajemnicy. Depesza do Toufika zgodnie z rejestrem szyfrów podawała szczegóły testamentu jego zmarłej ciotki. Toufik jednak miał inny klucz, według którego wiadomość brzmiała następująco:

obserwuj i śledź profesora friedricha schulza stop przylot do kairu z mediolanu w środę 28 lutego stop na kilka dni stop wiek 51 wzrost 180 cm waga 150 funtów włosy jasne oczy niebieskie stop narodowość austriacka stop towarzyszy mu tylko żona stop.

Niebawem z samolotu zaczęli wychodzić pasażerowie i Toufik niemal natychmiast wypatrzył opisanego mężczyznę. Był tam tylko jeden wysoki szczupły blondyn. Miał na sobie jasnoniebieski garnitur, białą koszulę i krawat, niósł plastikową torbę ze sklepu wolnocłowego oraz aparat fotograficzny. Obok szła żona, o wiele niższa, w modnej sukience mini i blond peruce. Szli przez płytę lotniska, rozglądali się i wdychali ciepłe, suche pustynne powietrze, jak robi to większość ludzi, którzy po raz pierwszy lądują w Afryce Północnej.

Pasażerowie znikali w hali przylotów. Toufik stał na tarasie dopóty, dopóki z samolotu nie zaczęto wyładowywać bagaży. Wtedy wszedł do hali i wmieszał się w grupę ludzi czekających z drugiej strony barierki.

Nie znosił czekania. Była to umiejętność, której po prostu nie potrafił opanować. Uczono go strzelania, zapamiętywania mapy, otwierania sejfów i zabijania ludzi gołymi rękami – wszystko to w ciągu pierwszych sześciu miesięcy szkolenia. Kurs nie obejmował wykładów na temat cierpliwości, ćwiczeń zapobiegających mrowieniu nóg czy seminariów o nudzie. Tymczasem instynkt podpowiadał mu, że coś tutaj śmierdzi, uwaga, uwaga!…

W tłumie stał inny agent.

W podświadomości Toufika zapaliło się światełko alarmowe. Nadal jednak rozważał problem cierpliwości. Ludzie oczekujący krewnych, przyjaciół, wspólników okazywali zniecierpliwienie. Palili papierosy, przestępowali z nogi na nogę, wyciągali szyje, nie mogli sobie znaleźć miejsca. Stała tam rodzina z czworgiem dzieci, dwóch Arabów w tradycyjnych galabijach, biznesmen w ciemnym garniturze, młoda biała kobieta, kierowca ze znaczkiem Ford Motor Company i… Tylko jeden mężczyzna stał spokojnie.

Podobnie jak Toufik, miał ciemną skórę, krótkie włosy i nosił się po europejsku. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie typowego przedstawiciela klasy średniej. Przypadkowy obserwator mógłby go wziąć za biznesmena, podobnie jak Toufika.

Facet stał swobodnie, z rękami założonymi do tyłu, wpatrzony w wyjście z hallu bagażowego. Nie przyciągał niczyjej uwagi. Wzdłuż jego nosa biegł jasny ślad, jakby dawna blizna, którego raz dotknął nerwowym gestem, ale zaraz znów schował rękę za plecy.

Toufika dręczyło pytanie, czy tamten już go zauważył. Odwrócił się do stojącego za nim biznesmena.

– Nie rozumiem, dlaczego to zawsze tak długo trwa. – Uśmiechał się i mówił spokojnie; zagadnięty przysunął się bliżej.

– Formalności zabierają więcej czasu niż sam lot – stwierdził i odwzajemnił uśmiech. Wyglądali jak dwaj wspólnicy zajęci swoimi sprawami.

Toufik znowu zerknął na agenta. Tamten stał wciąż w tej samej pozycji i spoglądał w stronę wyjścia. Nie silił się na żaden kamuflaż; czy miało to znaczyć, że zauważył Toufika? Czy raczej, że się obawia, żeby nawet najmniejszym kamuflażem się nie zdradzić?

Pasażerowie zaczęli już wychodzić i Toufik uświadomił sobie, że ma niewielkie pole manewru. Żywił nadzieję, że osoby, których oczekuje agent, opuszczą halę przed profesorem Schulzem i że nie o Schulza tu chodzi.

Tak się jednak nie stało. Schulz i jego żona przekroczyli barierkę pośród pierwszej grupki podróżnych gotowych do wyjścia. Agent podszedł do nich i uścisnął im ręce.

A więc wszystko jasne. Agent był tu po to, by spotkać się z Schulzem.

Toufik bacznie obserwował, jak tamten przywołuje bagażowych i odprowadza Schulzów; wtedy wymknął się innymi drzwiami do swojego samochodu. Zanim wsiadł, zdjął marynarkę i krawat, włożył zaś ciemne okulary, i białą bawełnianą czapkę. Teraz nikt nie powinien rozpoznać w nim człowieka, który wykonywał zadanie na punkcie kontaktowym.

Toufik zakładał, że agent parkuje wóz nieco dalej od głównego wyjścia, i ruszył w tamtą stronę. Nie pomylił się. Zobaczył, że bagażowi ładują walizki Schulzów do pięcioletniego szarego mercedesa. Minął go i pojechał dalej.

Swoje brudne renault skierował na główną autostradę, prowadzącą z Heliopolis, gdzie znajdowało się lotnisko, do Kairu. Jechał sześćdziesiątką, trzymając się wolnego pasa. Szary mercedes minął go dwie-trzy minuty później, więc przyśpieszył, by nie stracić go z oczu. Zapamiętał jego numer, co jest zawsze pożyteczne, gdy chodzi o rozpoznanie wozów przeciwnika.

Zaczęło się chmurzyć. Toufik sunął autostradą wysadzaną z obu stron palmami i zastanawiał się, co tu jest grane. Depesza nie mówiła o Schulzu nic prócz tego, jak wygląda, i że jest austriackim naukowcem. Cokolwiek by o tym sądzić, spotkanie na lotnisku musiało mieć znaczenie. Wyglądało jak sekretne powitanie ważnej osobistości. Agent niewątpliwie pochodzi stąd, sądząc po ubraniu, samochodzie i sposobie zachowania. Schulz przyleciał z pewnością na zaproszenie rządu, który stara się utrzymać tę wizytę w tajemnicy.

I na tym koniec informacji. Nawet nie wiadomo, czym zajmuje się profesor Schulz. Może jest finansistą, producentem broni, specjalistą w dziedzinie rakiet albo handluje bawełną, choć równie dobrze mógłby mieć powiązania z Al-Fatah; krótko mówiąc, nie wygląda tylko na byłego hitlerowca. A zresztą wszystko jest możliwe.

Najwyraźniej Tel-Awiw nie uważał Schulza za nikogo ważnego. W przeciwnym razie nie posłużono by się młodym i niedoświadczonym Toufikiem. Całkiem możliwe, że zadanie miało charakter ćwiczebny.

W Kairze, na Szari Ramzes Toufik skrócił dystans, już tyko jeden pojazd dzielił go od mercedesa. Szary wóz skręcił w prawo, w Kornisz an-Nil, rzekę przeciął mostem 26 Lipca i dotarł do dzielnicy Zamalek na wyspie Dżazira.

Ruch się zmniejszył; była to bogata, spokojna dzielnica. Toufik mocno się wystraszył, bo agent za kierownicą mercedesa miał zbyt dogodne warunki, by go nie dostrzec. Odczekał zatem dwie minuty, aż inny samochód skręcił w willową ulicę przy Klubie Oficerskim i zatrzymał się przed eleganckim budynkiem z drzewem dżakarandy w ogrodzie. Wówczas błyskawicznie ruszył jego śladem, po czym również stanął, kierując się za tamtym wozem. Zaparkował, wyskoczył z samochodu i pobiegł do rogu. Zobaczył agenta i Schulzów, jak wchodzili do budynku. Za nimi podążał dozorca w galabii, dźwigając bagaże.

Toufik zlustrował ulicę. Nie było nikogo, kto by się wałęsał ot tak, bez celu. Wrócił do samochodu i zaparkował go pomiędzy dwoma innymi wozami, po tej samej stronie co mercedes.

Pół godziny później wyszedł agent. Sam. Wsiadł do samochodu i odjechał.

Toufik mógł się sposobić do czekania.


***

Przez dwa dni nie działo się nic szczególnego. W tym czasie Schulzowie udawali turystów, co, jak można sądzić, bardzo im się podobało. Pierwszego wieczoru zjedli kolację w nocnym klubie, gdzie podziwiali taniec brzucha. Następnego dnia zaliczyli piramidy i Sfinksa, lunch u Groppiego i kolację w Hiltonie. Dzisiaj – był to już trzeci dzień ich pobytu – wstali wcześnie rano i pojechali taksówką do meczetu Ibn Tuluna.

Toufik zostawił samochód w pobliżu Gayer-Anderson Museum i śledził ich. Na meczet zaledwie rzucili okiem, by zaraz udać się w kierunku wschodnim na Szari an-Salibah. Tu interesowały ich fontanny i zabudowania, mroczne wnętrza sklepików, tudzież kobiety kupujące na straganach cebulę, pieprz oraz wielbłądzie kopyta.

Przy skrzyżowaniu zatrzymali się i weszli do herbaciarni. Podczas gdy byli w środku, Toufik studiował reliefy barokowej sebili – tak się nazywa fontanna kryta dachem z ażurowymi oknami kutymi w metalu. Zmitrężył też trochę czasu przy czterech olbrzymich niekształtnych pomidorach, które kupował u bosego straganiarza w białej czapce, nie spuszczając oka z herbaciarni.

Kiedy Schulzowie stamtąd wyszli, skierowali się na północ. Toufik nadal ich śledził. Wyglądało to bardziej naturalnie, bo mógł udawać kogoś, kto po prostu sobie spaceruje, raz szedł przed nimi, innym razem zostawał z tyłu. Frau Schulz kupiła pantofle i złotą bransoletkę; półnagiemu dziecku zapłaciła wygórowaną cenę za gałązkę mięty. Toufik, ciągle zachowując właściwą odległość, zdążył wypić w kawiarni “U Nasifa” filiżankę mocnej, gorzkiej kawy po turecku.

Z ulicy targowej skręcili na suk – czyli bazar – z wyrobami ze skóry. Schulz spojrzał na zegarek i powiedział coś do żony – Toufik po raz pierwszy poczuł lekki dreszczyk niepokoju – po czym nieznacznie przyśpieszyli kroku i znaleźli się na ulicy Bab Zuwejla, prowadzącej do śródmieścia.

Na chwile pole obserwacji zasłonił Toufikowi osioł ciągnący wózek pełen słoików pozatykanych papierem. Kiedy przejechał, Schulz żegnał się z żoną i wsiadał do szarego mercedesa.

Toufik zaklął w duchu.

Drzwiczki trzasnęły i wóz ruszył. Frau Schulz machała na pożegnanie. Toufik odczytał tablicę rejestracyjną. To był ten sam samochód, który śledził od Heliopolis; właśnie odjeżdżał; skręcał w lewo, na zachód, w kierunku Szari Port Said.

Toufik odwrócił się i, zapominając o Frau Schulz, rzucił się pędem przed siebie.

Spacer Schulzów trwał wprawdzie godzinę, ale nie uszli więcej niż milę. Toufik w mgnieniu oka przebiegł przez suk i targową ulicę, klucząc między straganami, potrącając dwoje ludzi – mężczyznę i kobietę ubranych na czarno – gubiąc torbę z pomidorami w zderzeniu z nubijskim zamiataczem ulic, aż dopadł swego samochodu zaparowanego przy muzeum.

Usiadł za kierownicą, ciężko dysząc i czując kłucie w boku. Zapalił i pełnym gazem pomknął na skróty w kierunku Szari Port Said.

Ruch nie był duży. Toufik znalazłszy się na głównej drodze, spodziewał się niebawem ujrzeć mercedesa. Jechał wciąż na południowy zachód przez wyspę Roda, most i autostradę Giza.

Gdyby Schulz chciał się pozbyć ogona, zrobiłby to raz a dobrze, pomyślał Toufik. Po prostu odbył poranny spacer przez targ, zanim udał się na punkt kontaktowy. Zarówno miejsce spotkania, jak i ta przechadzka zostały zaplanowane przez agenta – co do tego Toufik nie miał wątpliwości.

Dokądkolwiek zmierzali, wyglądało na to, że opuszczają miasto – w przeciwnym razie Schulz przy Bab Zuwejla po prostu wziąłby taksówkę; Bab Zuwejla to główna ulica wylotowa, prowadząca w kierunku zachodnim. Toufik jechał bardzo szybko. Wkrótce miał przed sobą już tylko szarą drogę, prostą jak strzała, żółty piasek po bokach i błękitne niebo nad głową.

Dotarł do piramid, a wciąż jeszcze nie widział mercedesa. Tutaj droga rozwidlała się: na północ do Aleksandrii i na południe od Fajum. Sądząc po miejscu, z którego mercedes zabrał Schulza, nie wydawało się, by mieli jechać do Aleksandrii. Toufik ruszył w stronę Fajum.

W końcu zauważył za sobą jakiś samochód jadący z dużą szybkością. Ale zanim się zbliżył, skręcił w prawo i zjechał z głównej szosy. Toufik przyhamował i zawrócił. Wóz był już o milę dalej. Toufik ruszył za nim.

Robiło się niebezpiecznie. Droga prowadziła w głąb Pustyni Zachodniej, być może aż do pól naftowych Kattary. Wyglądała na rzadko uczęszczaną, silny wiatr łatwo mógł zasypać ją piachem. Agent w mercedesie z pewnością zdawał sobie sprawę, że jest śledzony. Jeśli był dobrym agentem, powinien skojarzyć sylwetkę renaulta z jazdą z Heliopolis.

W takim wypadku wszelkie sztuczki i cały kamuflaż traciły sens. Skoro się już złapało ślad faceta, nieważne, czy widział cię wcześniej, czy nie, chodzi tylko o to, żeby się dowiedzieć, dokąd jedzie. Jak sobie z tym nie poradzisz, jesteś do niczego. Dlatego Toufik zaniechał wszelkich środków ostrożności i rzucił się w pogoń. Ale wkrótce stracił tamtych z oczu. Mercedes był szybszy i lepiej przystosowany do wąskiej, wyboistej drogi. Toufik miał nadzieję, że się jednak gdzieś zatrzymają albo przynajmniej osiągną wreszcie cel swej podróży.

Na sześćdziesiątym kilometrze zaczynał się już martwić, czy starczy mu benzyny, ale trafił na niewielką oazę u skrzyżowania dróg. Wokół zamulonego bajora pasło się kilka wychudzonych zwierząt. Słoik z fasolą i trzy puszki oranżady Fanta na prowizorycznej ladzie obok chaty oznaczały miejscową kawiarnię. Toufik wysiadł z samochodu i zagadnął starca, który poił kościstego bawołu.

– Widziałeś szarego mercedesa?

Wieśniak wlepił w niego tępy wzrok, jakby Toufik mówił w obcym języku.

– Czy widziałeś szary samochód?

Starzec spędził z czoła wielką czarną muchę i skinął głową.

– Kiedy?

– Dzisiaj.

Nie należało się spodziewać dokładniejszej odpowiedzi.

– Którą drogą pojechał?

Stary wskazał na zachód, w kierunku pustyni.

– Gdzie mogę zdobyć benzynę?

Człowiek wskazał na wschód, w stronę Kairu. Toufik wręczył mu drobną monetę i wrócił do wozu. Włączył silnik i raz jeszcze spojrzał na wskaźnik paliwa. Wystarczyłoby benzyny, żeby dotrzeć do Kairu. Gdyby jednak chciał jechać dalej na zachód, musiałby wracać na piechotę. Uznał, że zrobił, co w jego mocy, i zniechęcony odjechał w stronę miasta.


***

Toufik nie lubił swojej pracy. Nudziła go, kiedy się nic nie działo, a gdy się już zaczynało dziać – wtedy się bał. Ale powiedzieli mu, że w Kairze czeka na niego ważne i niebezpieczne zadanie, że on, Toufik, posiada kwalifikacje potrzebne dobremu szpiegowi, a państwo Izrael odczuwa niedostatek egipskich Żydów, na tyle uzdolnionych, by w każdej chwili mogli zastąpić innych i mieli wszystkie wymagane kwalifikacje, więc nie ma mowy, żeby on powiedział nie. A zatem, rzecz oczywista, zgodził się. Nie ryzykował bynajmniej życia dla ojczyzny z pobudek ideowych. To było coś więcej; to był interes własny: zguba Izraela mogła oznaczać i jego zgubę; walcząc dla Izraela, walczył dla siebie; ryzykował życiem, żeby ocalić życie. Ot, cała filozofia. Tylko jak długo to potrwa – pięć lat, dziesięć, dwadzieścia – zanim wreszcie będzie za stary na pracę w terenie, przeniosą go do zajęć za biurkiem i będzie mógł poznać jakąś miłą żydowską dziewczynę, ożenić się i osiąść spokojnie w kraju, za który walczył?

Tymczasem, straciwszy z oczu profesora Schulza, zajął się jego żoną.

Nadal spędzała czas na zwiedzaniu, teraz w towarzystwie młodego Araba, najwyraźniej przydzielonego przez Egipcjan do opieki nad nią pod nieobecność męża. Wieczorem Arab zabrał ją na kolację do egipskiej restauracji, potem odprowadził do domu i pocałował w policzek pod drzewem dżakarandy w ogrodzie.

Następnego ranka Toufik poszedł na pocztę główną i nadał zaszyfrowaną depeszę do wujka w Rzymie:

schulz spotkał się na lotnisku z podejrzanym miejscowym agentem stop spędził dwa dni na zwiedzaniu stop wspomniany agent zabrał go samochodem w kierunku kattary stop inwigilacja niemożliwa stop żona pod obserwacją stop.

Wrócił do Zamaleku o dziesiątej rano. O wpół do dwunastej widział Frau Schulz na balkonie; piła kawę. Mógł wreszcie się zorientować, które pokoje należą do Schulzów.

W południe wnętrze renaulta było potwornie rozgrzane. Toufik jadł jabłko i prosto z butelki napił się ciepłego piwa.

Schulz wrócił późnym popołudniem, przywiózł go ten sam szary Mercedes. Profesor wyglądał na zmęczonego, jak człowiek w średnim wieku po zbyt długiej podróży. Wszedł do budynku, nie oglądając się za siebie. Za to agent, kiedy go wysadził i przejeżdżał obok renaulta, dobrze się przyjrzał Toufikowi. Toufik nic nie mógł na to poradzić.

Gdzie zatem przebywał Schulz do tej pory? Na dojazd tam musiał poświęcić większą cześć dnia, rozważał Toufik. Tam spędził noc, cały dzień i następną noc. Powrót stamtąd zabrał mu większą cześć dnia dzisiejszego. Kattara to tylko jedna z kilkunastu możliwości. Pustynna droga prowadziła aż do Matruh nad Morzem Śródziemnym. Nie da się wykluczyć, że skręcił do Karkur Tol na dalekim południu. Zmieniając wóz i najmując przewodnika, mógł odbyć spotkanie nawet na granicy z Libią.

O dziewiątej wieczór Schulzowie wyszli z domu. Profesor był znów w dobrej formie. Wnioskując z ubrania, wybierali się na kolację. Po krótkim spacerze zatrzymali taksówkę.

Toufik podjął decyzję – nie pojechał za nimi. Wysiadł z auta i zakradł się do ogrodu. Stąpał po piaszczystej ścieżce, nim przycupnął w krzakach; mógł stąd obserwować hall przez drzwi frontowe – były otwarte. Nubijski dozorca siedział na drewnianej ławeczce i dłubał w nosie.

Toufik czekał. Dwadzieścia minut później Nubijczyk wstał i znikł na zapleczu.

Toufik był już w hallu, wbiegł po cichu na piętro. Miał przy sobie trzy yalowskie wytrychy, ale żaden nie pasował do zamka. W końcu udało się go otworzyć kawałkiem wygiętego plastiku, wyłamanego ze szkolnej ekierki.

Wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi. Wszędzie panowały ciemności, odrobina światła z ulicznej latarni docierała przez nie zasłonięte okna. Toufik wyciągnął z kieszeni niewielką latarkę, ale nie zapalał jej jeszcze.

Apartament był rozległy i przewiewny, miał białe ściany i meble w stylu kolonialnym. Wyglądał na chłodne, nieco zbyt przestronne locum, w którym chwilowo nikt nie mieszka. Składał się z dużego salonu, pokoju jadalnego, trzech sypialni i kuchni.

Toufik najpierw z grubsza się rozejrzał, potem rozpoczął właściwe przeszukanie. W dwóch mniejszych sypialniach nie było nic, gołe ściany. W większej Toufik przemknął szybko pośród półek i szafek. W szafie wisiała jaskrawa kolorowa garderoba; należała do kobiety, która najlepsze lata ma już za sobą – turkusowe, pomarańczowe i różowe sukienki, jasne desenie, cekiny. Metki amerykańskie. Z depeszy wynikało, że Schulz jest Austriakiem, być może mieszkał w USA. Toufik nie miał okazji słyszeć, z jakim tamten mówi akcentem.

Na nocnym stoliku leżał przewodnik po Kairze w języku angielskim, egzemplarz “Vogue’a” oraz odbitka wykładu o izotopach.

A wiec Schulz był naukowcem.

Toufik przekartkował odbitkę. Nie bardzo chwytał, o co chodzi w tekście. W każdym razie doszedł do wniosku, że Schulz musi być albo wybitnym chemikiem, albo fizykiem. Jeśli przybył tu pracować nad bronią, ci z Tel-Awiwu na pewno chcieliby o tym wiedzieć.

Nie znalazł żadnych dokumentów osobistych. Schulz najwyraźniej nosił paszport i portfel przy sobie. Poza tym ktoś usunął z walizek przywieszki linii lotniczych.

Dwie puste szklanki na stole w salonie pachniały dżinem: Schulzowie wypili koktail przed wyjściem.

W łazience Toufik natknął się na ubrania, w których Schulz podróżował po pustyni. Znalazł dużo piachu w butach oraz małe szare okruchy w mankietach spodni – chyba cement. W górnej kieszeni marynarki wymacał niebieskie plastikowe pudełko; było bardzo płaskie. Wewnątrz znajdowała się koperta, chroniąca przed światłem, taka, jakich używa się do zabezpieczania klisz fotograficznych.

Toufik schował pudełko do kieszeni.

Przywieszki linii lotniczych odnalazły się w koszu na śmieci, który stał w przedpokoju. Zawierały adres Schulzów: Boston, Massachusetts; oznaczało to, że profesor wykładał w Harvardzie, w Massachusetts Institute of Technology lub w innej tamtejszej uczelni. Toufik szybko obliczył w pamięci: podczas drugiej wojny światowej Schulz miał dwadzieścia kilka lat. Mógł być jednym z tych niemieckich specjalistów od rakiet, którzy po wojnie wyjechali do USA. Albo i nie. Nie trzeba być nazistą, żeby pracować dla Arabów.

Tak czy owak, Schulz okazał się sknerą. Jego mydło, pasta do zębów i płyn po goleniu pochodziły z samolotów i hoteli.

Na podłodze pod trzcinowym fotelem, obok stołu ze szklankami po koktajlu, Toufik zobaczył blok liniowanego papieru kancelaryjnego. Pierwsza kartka była czysta. Leżał na niej ołówek. Jak gdyby Schulz, popijając koktajl, sporządzał jakieś notatki z podróży. Toufik przetrząsnął pokój w poszukiwaniu kartek pochodzących z tego notesu. Znalazł je na balkonie, spalone w dużej szklanej popielnicy.

Noc była chłodna. To jeszcze nie ta pora roku, która przynosi powietrze cieplejsze i przesycone zapachem kwiatów z drzewa dżakarandy. Z oddali dobiegały odgłosy miasta. Toufik przypomniał sobie mieszkanie swojego ojca w Jerozolimie. Ciekawe, ile czasu upłynie, mim znów zobaczy Jerozolimę.

Jak na razie, zrobił tutaj wszystko, co do niego należało. Mógłby jeszcze sprawdzić, czy ołówek Schulza nie odcisnął pisma na następnej kartce. Oderwał się od barierki i ruszył przez balkon w stronę drzwi do salonu.

Trzymał już rękę na klamce, gdy usłyszał głosy. Zamarł w bezruchu.

– Przepraszam, kochanie, ale nie mógłbym patrzeć na jeszcze jeden przypalony stek.

– Na miłość boską, powinniśmy jednak coś zjeść.

Nie było wątpliwości – wrócili Schulzowie.

Toufik zrobił w myślach błyskawiczny przegląd swoich działań: sypialnie, łazienka, salon, kuchnia… Wszystko, czego dotknął, powinno być na swoim miejscu, z wyjątkiem małego plastikowego pudełka. Ono w każdym razie musi być zabrane. Niech Schulz myśli, że je zgubił.

Skoro Toufik wydostanie się stąd nie zauważony, po co mają się domyślać, że węszył tu kiedykolwiek.

Przewinął się przez barierkę i zawisł na rękach. Było tak ciemno, że nie widział pod sobą ziemi. Ale puścił się, upadł miękko i wymknął się z ogrodu.

Był zadowolony – zaliczył swoje pierwsze włamanie.

Stąpał po cichu, jak podczas treningu – kiedy szpieg zostaje zaskoczony wcześniejszym powrotem inwigilowanych i wycofuje się upatrzoną zawczasu drogą odwrotu. Uśmiechnął się do siebie w ciemnościach. Perspektywa pracy za biurkiem nie wydawała się już tak odległa.

Wsiadł do samochodu, włączył silnik i zapalił światła. Z cienia wyłonili się dwaj mężczyźni. Stanęli po obu stronach renaulta. Kim oni są?… Nie zastanawiał się długo. Wrzucił jedynką i przycisnął gaz do dechy. Nie próbowali go zatrzymać. Wiec co tam robili? Chcieli się upewnić, że siedzi w samochodzie?…

Nacisnął hamulec i spojrzał na tylne siedzenie. Wtedy poczuł przeraźliwy smutek, bo zrozumiał, że nigdy już nie zobaczy Jerozolimy.

Wysoki Arab w ciemnym garniturze uśmiechał się do niego znad lufy małego pistoletu.

– Jedź dalej – powiedział po arabsku – ale bardzo proszę, nie tak szybko.


***

Pytanie: Nazwisko?

Odpowiedź: Toufik el-Masiri.

P: Twoja charakterystyka?

O: Wiek dwadzieścia sześć, wzrost 5,9 stóp, waga 180 funtów, brązowe, rysy semickie, skóra jasnobrązowa.

P: Dla kogo pracujesz?

O: Jestem studentem.

P: Jaki dzień mamy dzisiaj?

O: Sobotę.

P: Twoja narodowość?

O: Egipska.

P: Ile jest dwadzieścia minus siedem?

O: Trzynaście.

(Powyższe pytania zadaje się po to, żeby wykrywacz kłamstw odpowiednio wyskalować.)

P: Pracujesz dla CIA?

O: Nie. (prawda)

P: Dla Niemców?

O: Nie. (prawda)

P: Więc dla Izraela?

O: Nie. (fałsz)

P: Naprawdę jesteś studentem?

O: Tak. (fałsz)

P: Opowiedz mi o swoich studiach.

O: Studiuję chemię na Uniwersytecie Kairskim. (prawda) Interesuję się polimerami. (prawda) Chcę zostać specjalistą w dziedzinie petrochemii. (fałsz)

P: Co to są polimery?

O: Złożone związki organiczne o długim łańcuchu molekularnym – najbardziej znany jest polietylen. (prawda)

P: Jak się nazywasz?

O: Powiedziałem, Toufik el-Masiri. (fałsz)

P: Końcówki kabli umieszczone na twojej głowie i piersi mierzą twój puls, bicie serca, oddech i wydzielanie potu. Kiedy mówisz nieprawdę, zdradza cię twój metabolizm – oddychasz szybciej, pocisz się bardziej i tak dalej. To urządzenie, które otrzymaliśmy od radzieckich przyjaciół, mówi mi, kiedy kłamiesz. W dodatku wiem skądinąd, że Toufik el-Masiri nie żyje. Kim jesteś?

O: (bez odpowiedzi)

P: Drut przymocowany do czubka twojego członka to część innego urządzenia. Jest połączony z tym oto guzikiem. Jeśli go wcisnę…

O: (krzyk)

P: Prąd elektryczny przechodzi przez drut i zadaje ci ból. Wsadziliśmy ci stopy do wiadra z wodą, aby zwiększyć skuteczność aparatury. Jak się nazywasz?

O: Abram Ambache.

(Elektryczna aparatura współpracuje z wykrywaczem kłamstw.)

P: Może papierosa?

O: Dziękuję.

P: Wierz mi albo nie. Nienawidzę tej pracy. Kłopot w tym, że ludzie, którzy ją lubią, nigdy się w niej nie sprawdzają. Potrzebujesz współczucia. Ja jestem osobą wrażliwą. Nie znoszę widoku cierpiących ludzi. A ty?

O: (bez odpowiedzi)

P: Teraz obmyślasz sposób, jak mi się oprzeć. Nie trudź się. Nie ma obrony przed nowoczesną technologią… rozmowy. Jak się nazywasz?

O: Abram Ambache. (prawda)

P: Kto jest twoim przełożonym?

O: Nie wiem, co pan ma na myśli. (fałsz)

P: Czy to Bosch?

O: Nie, Friedman. (odczyt niewyraźny)

P: A więc Bosch.

O: Tak. (fałsz)

P: Nie, to nie jest Bosch. To Krantz.

O: W porządku, Krantz – jeśli tak chcecie. (prawda)

P: Jak nawiązujesz kontakt?

O: Przez radio. (fałsz)

P: Nie mówisz mi prawdy.

O: (krzyk)

P: Jak nawiązujesz kontakt?

O: Skrzynka na listy nie doręczone.

P: Myślisz, że kiedy cię boli, wykrywacz kłamstw nie funkcjonuje prawidłowo i że w torturach jesteś bezpieczny. Tylko częściowo masz rację. To bardzo zmyślne urządzenie. Spędziłem wiele miesięcy, by nauczyć się je obsługiwać, tak jak trzeba. Po zadaniu ci bólu wystarczy kilka chwil na dostosowanie maszyny do twego szybszego metabolizmu, i znowu mogę ci powiedzieć, kiedy kłamiesz. Jak nawiązujesz kontakt?

O: Przez skrzynkę na listy nie doręczone… (krzyk).

P: Ali! Rozwiązały mu się nogi – te konwulsje są cholernie silne. Zwiąż go znowu, zanim przyjdzie do siebie. Postaw wiadro i wlej więcej wody. (pauza) W porządku, budzi się, wyjdź. Słyszysz mnie, Toufik?

O: (niewyraźnie)

P: Jak się nazywasz?

O: (bez odpowiedzi)

P: Mały kop pomoże ci…

O: (krzyk)

P:… myśleć.

O: Abram Ambache.

P: Jaki dzisiaj dzień?

O: Sobota.

P: Co daliśmy ci na śniadanie?

O: Fasolę.

P: Ile jest dwadzieścia minus siedem?

O: Trzynaście.

P: Twój zawód?

O: Jestem studentem. Nie, proszę, i szpiegiem, tak, jestem szpiegiem, proszę nie dotykać guzika, proszę, o Boże, o Boże…

P: Jak nawiązujesz kontakt?

O: Przez zaszyfrowane telegramy.

P: Masz papierosa… Och, widzę, że nie możesz go utrzymać w ustach. Pozwolisz, że ci pomogę.

O: Dziękuję.

P: No, a teraz spróbuj się uspokoić. Pamiętaj, dopóki mówisz prawdę, nie ma żadnego bólu. (pauza) Czujesz się lepiej?

O: Tak.

P: Ja też. A teraz opowiedz mi o profesorze Schulzu. Dlaczego go śledziłeś?

O: Miałem takie polecenie. (prawda)

P: Z Tel-Awiwu?

O: Tak. (prawda)

P: Od kogo w Tel-Awiwie?

O: Nie wiem. (odczyt niewyraźny)

P: Spróbuj zgadnąć.

O: Bosch. (odczyt niewyraźny)

P: Czy Krantz?

O: Możliwe. (prawda)

P: Krantz to porządny facet. Można na nim polegać. A jak się czuje jego żona?

O: Bardzo dobrze, ja… (krzyk)

P: Jego żona umarła w 1958. Dlaczego zmuszasz mnie, bym sprawiał ci ból? Co robił Schulz?

O: Zwiedzał okolicę przez dwa dni, potem znikł na pustyni. W szarym mercedesie.

P: I włamałeś się do jego apartamentu.

O: Tak. (prawda)

P: Czego się dowiedziałeś?

O: Że jest naukowcem. (prawda)

P: Coś jeszcze?

O: Jest Amerykaninem. (prawda) To wszystko. (prawda)

P: Kto był twoim instruktorem na treningu?

O: Ertl. (odczyt niewyraźny)

P: Ale to nie było jego prawdziwe nazwisko.

O: Nie wiem. (fałsz) Nie! Tylko nie guzik, zaraz sobie przypomnę. Chyba ktoś mi mówił, że on naprawdę nazywa się Manner. (prawda)

P: Ach, Manner. Wstydź się. To taki staroświecki typ. Ciągle myśli, że może nauczyć agentów, jak się nie załamać w śledztwie. To jego wina, że tak cierpisz, nieprawda? A jeśli chodzi o twoich kolegów – z kim trenowałeś?

O: Nigdy nie wiedziałem, jak się naprawdę nazywają. (fałsz)

P: Nie wiedziałeś?

O: (krzyk)

P: Prawdziwe nazwiska.

O: Nie znam wszystkich…

P: Wymień te, które znasz.

O: (bez odpowiedzi)

(krzyk)

(więzień zemdlał)

(pauza)

P: Nazwisko.

O: Och… Toufik. (krzyk)

P: Co jadłeś na śniadanie?

O: Nie wiem.

P: Ile jest dwadzieścia minus siedem?

O: Dwadzieścia siedem.

P: Co przekazałeś Krantzowi o profesorze Schultzu?

O: Zwiedzał… Pustynię Zachodnią… Inwigilacja niemożliwa…

P: Z kim trenowałeś?

O: (bez odpowiedzi)

P: Z kim trenowałeś?

O: (krzyk)

P: Z kim trenowałeś?

O: Taak, chociaż idę przez dolinę śmierci…

P: Z kim trenowałeś?

O: (krzyk)

(więzień zmarł)


***

Pierre Borg zawsze stawiał się na spotkanie, kiedy Kauasz go o to prosił. Nigdy wspólnie nie ustalali terminu ani miejsca: po prostu Kauasz je wyznaczał, a Borg potwierdzał, że przybędzie. Kauasz był najlepszym podwójnym agentem, jakiego Borg miał kiedykolwiek do dyspozycji.

Szef Mosadu stał na końcu północnego peronu metra w Oxford Circus, czytając ogłoszenie o cyklu wykładów z teozofii. Czekał na Kauasza. Nie miał pojęcia, dlaczego Arab wybrał na to spotkanie Londyn, jak wytłumaczył przełożonym swoją obecność w mieście ani dlaczego nie był wobec nich lojalny.

Było to bez znaczenia, albowiem człowiek ten pomógł Izraelczykom wygrać dwie wojny i uniknąć trzeciej, i Borg go potrzebował.

Borg rozejrzał się po peronie, czy nie widać gdzieś dużej głowy z wielkim, mięsistym nosem. Domyślał się, dlaczego Kauasz chce z nim mówić. Miał nadzieję, że intuicja go nie zawiedzie.

Od jakiegoś czasu Borga trapiły nie lada kłopoty w związku ze sprawą Schulza. Zaczęła się ona od rutynowego śledztwa, w sam raz, by prowadził je najmłodszy, najmniej doświadczony agent w Kairze. Cóż w tym szczególnego, że wybitny i ustosunkowany fizyk amerykański podczas wakacji w Europie postanowił zrobić sobie wycieczkę do Egiptu? Pierwszy sygnał ostrzegawczy pojawił się, kiedy Toufik stracił go z oczu. Wtedy Borg zwiększył aktywność. Pewien dziennikarz mediolański, który od czasu do czasu zbierał informacje dla wywiadu niemieckiego, ustalił, że lot Schulza do Kairu opłaciła żona egipskiego dyplomaty w Rzymie. Później CIA rutynowo przekazała Mosadowi serię zdjęć satelitarnych z okolic Kattary, które przedstawiały elementy jakiejś budowli. Borg przypomniał sobie, że Schulz zmierzał w kierunku Kattary, kiedy urwał się spod obserwacji Toufika.

Coś się działo, a on nie wiedział co, i to właśnie go martwiło. Prawdę powiedziawszy, martwił się zawsze. Jeśli snu z powiek nie spędzali mu Egipcjanie, czynili do Syryjczycy, jeśli nie Syryjczycy, to fedaini, jeśli nie wrogowie, to przyjaciele, bo jak długo mogli pozostawać przyjaciółmi? Taką miał pracę. Jego matka powiedziała mu kiedyś, co o tym sądzi.

– Ty się już urodziłeś zmartwiony, jak twój biedny ojciec. Nie zwalaj wszystkiego na pracę. Gdybyś był ogrodnikiem, też byś się stale martwił.

Pewnie miała rację. W każdym razie paranoja to jedyna rozsądna rzecz, której powinien trzymać się superagent. A teraz, kiedy urwał się kontakt z Toufikiem – to dopiero była zgryzota. Może Kauasz coś tu wyjaśni.

Na peron wtoczył się pociąg. Tyle że Borg nie czekał na pociąg. Zaczął więc oglądać plakat filmowy. Połowa nazwisk była żydowska. Trzeba było zostać producentem filmowym pomyślał.

Kiedy pociąg odjechał, Borg zorientował się po cieniu, że ktoś obok niego stoi. Podniósł wzrok i ujrzał spokojną twarz Kauasza.

– Dzięki za przybycie – powiedział Arab. Zawsze to mówił.

Borg zbył to milczeniem. Nigdy nie wiedział, jak odpowiadać na podziękowania.

– Co nowego? – zapytał.

– W piątek w Kairze musiałem zgarnąć jednego z twoich zasrańców.

– Musiałeś?

– Wywiad wojskowy chronił pewną ważną osobę i zauważyli dzieciaka, który deptał im po piętach. Wojskowi nie mają na mieście personelu operacyjnego, więc poprosili mój wydział, żeby go zgarnąć. To było oficjalne zgłoszenie.

– Do diabła – zaklął Borg. – Co się z nim stało?

– Musiałem postępować zgodnie z regulaminem – odpowiedział Kauasz. Wyglądał na bardzo smutnego. – Chłopak był przesłuchiwany i nic przeżył. Nazywał się Abram Ambache, ale pracował jako Toufik el-Masiri.

Borg skrzywił się.

– Podał wam prawdziwe nazwisko?

– On nie żyje, Pierre.

Borg był zirytowany, bo Kauasz zawsze ociągał się z wyjaśnianiem spraw personalnych.

– Dlaczego podał wam swoje nazwisko?

– Użyliśmy rosyjskich urządzeń – wstrząs elektryczny plus wykrywacz kłamstw. Nie szkolicie ludzi na taką okoliczność.

Borg zaśmiał się krótko.

– Gdybyśmy napomknęli o czymś takim, nie znaleźlibyśmy do soboty nawet jednego obszczymura. Co jeszcze z niego wyciągnęliście?

– Nic, czego byśmy nie wiedzieli. Mógł jeszcze coś powiedzieć, ale go zabiłem.

– Ty go zabiłeś?

– Prowadziłem przesłuchanie w taki sposób, żeby nie powiedział nic ważnego. Teraz wszystkie przesłuchania są nagrywane i trafiają do archiwum. Uczymy się tego od Rosjan. – W jego brązowych oczach pojawił się smutek. – Może wolałbyś, żeby kto inny wykańczał twoich chłopaków?

Borg patrzył mu w oczy, teraz odwrócił wzrok. Raz jeszcze musiał pokierować rozmową – od sentymentów przejść do konkretu.

– Czego chłopak dowiedział się o Schulzu?

– Agent wywiózł profesora na Pustynię Zachodnią.

– Dobrze, ale po co?

– Nie wiem.

– Musisz wiedzieć, przecież pracujesz dla wywiadu egipskiego! – Borg opanował zdenerwowanie. Nakazał sobie, że przestanie faceta naciskać i da mu wolną rękę. Jeśli wie cokolwiek, powie wszystko.

– Nie mam pojęcia, co oni tam robili. Zajmuje się tym specjalna grupa – powiedział Kauasz. – Mój wydział nie otrzymuje takich informacji.

– A nie domyślasz się dlaczego?

Arab wzruszył ramionami.

– Chyba nie chcą, żeby dowiedzieli się o tym Rosjanie. Teraz Moskwa otrzymuje wszystko, co przechodzi przez nasze służby.

Borg tym razem już nie ukrywał rozczarowania.

– I z tym wszystkim Toufik miał sobie dać radę?

W łagodnym głosie Araba nagle pojawiła się złość.

– Dzieciak zginął dla ciebie – powiedział.

– Podziękuję mu w niebiosach. Czy zginął nadaremnie?

– Zabrał to z apartamentu Schulza. – Kauasz sięgnął ręką do kieszeni i pokazał Borgowi małe kwadratowe pudełko z niebieskiego plastiku.

– Skąd wiesz, gdzie to zwędził?

– Były na tym odciski paków Schulza. Aresztowaliśmy Toufika zaraz po włamaniu do mieszkania profesora.

Borg otworzył pudełko i wyjął kopertę. Była otwarta. Sięgnął po negatyw fotografii.

– Otworzyliśmy kopertę i rozwinęliśmy film. Jest nie naświetlony – powiedział Arab.

Z głębokim poczuciem satysfakcji Borg zamknął pudełko i wsadził je do kieszeni. Teraz wszystko nabierało sensu. Teraz rozumiał. Teraz już wiedział, co ma zrobić. Wjechał pociąg.

– Wsiadasz? – zapytał.

Kauasz skrzywił się nieznacznie, skinął głową i ruszył do krawędzi peronu. Pociąg właśnie się zatrzymał i drzwi się otworzyły. Wsiadł i stanął w drzwiach.

– Nie wiem, co kryje się za tym pudełkiem – powiedział.

Ty mnie nie lubisz, pomyślał Borg, a ja uważam, że jesteś naprawdę świetny. Uśmiechnął się szeroko do Araba, bo drzwi metra zaczęty się zamykać.

– Ale ja wiem – powiedział.

Загрузка...