Suza powinna była właściwie zadzwonić do ambasady Izraela i przekazać wiadomość dla Nata Dicksteina.
Ta myśl przyszła jej do głowy w godzinę po tym, jak oznajmiła ojcu, że pomoże Hasanowi. Pakowała akurat walizkę i natychmiast chwyciła za słuchawkę telefonu w sypialni, żeby zadzwonić do biura numerów. Wtedy jednak wszedł ojciec z pytaniem, do kogo dzwoni. Powiedziała, że na lotnisko, a on stwierdził, że sam się tym zajmie.
Od tej chwili nieustannie szukała okazji, by zatelefonować potajemnie, okazja taka jednak się nie nadarzała. Hasan nie opuszczał jej ani na chwilę. Pojechali na lotnisko, złapali samolot, w Nowym Jorku przesiedli się do innego, lecącego do Buffalo, a tam udali się prosto do domu Ala Cortonego.
Podczas podróży Suza zdążyła znienawidzić Jasifa Hasana. Bez końca przechwalał się swą pracą dla fedainów, uśmiechał się obleśnie, kładąc dłoń na jej kolanie, i napomykał, że z Eilą łączyło go coś więcej niż przyjaźń; nie miałby też nic przeciw temu, aby i z Suzą zostali więcej niż przyjaciółmi. Odpowiedziała, że Palestyna dopóty nie będzie wolna, dopóki nie będą wolne kobiety palestyńskie, i że arabscy mężczyźni muszą się nauczyć, na czym polega różnica pomiędzy zachowaniem męskim a chamskim. Tym go zgasiła.
Mieli kłopoty ze zdobyciem adresu Cortonego – Suza nie traciła nadziei, że go nie ustalą – ale na koniec spotkali taksówkarza, który wiedział, o jaki dom chodzi. Hasan wysadził przed nim Suzę; miał na nią czekać pół mili dalej przy drodze.
Dom był wielki, otoczony wysokim murem i strzeżony przez wartowników przy bramie. Suza powiedziała, że chce się widzieć z Cortonem i że jest przyjaciółką Nata Dicksteina.
Wiele myślała o tym, co powiedzieć Alowi Cortonemu: całą prawdę czy tylko jej część? Załóżmy, że wiedział bądź mógł ustalić, gdzie przebywa Dickstein: dlaczego miałby ją o tym informować? Powie mu, że Dickstein jest w niebezpieczeństwie, że musi go odnaleźć i ostrzec. Dlaczego miałby jej uwierzyć? Oczaruje go – wiedziała, jak postępować z mężczyzną w jego wieku – ale nie uśpi jego podejrzliwości.
Chciała przestawić Alowi Cortonemu pełny obraz sytuacji: że wprawdzie szuka Nata, aby go ostrzec, lecz jednocześnie wykorzystują ją wrogowie Dicksteina, którzy ścigają go idąc jej śladem, że pół mili od domu w taksówce czeka na nią Hasan. Wówczas jednak Cortone na pewno niczego jej nie powie.
Okazało się, że bardzo jej w tym wszystkim trudno o jasność myśli, zbyt wiele wchodziło tutaj w grę oszustw i podwójnych oszustw. A tak chciała zobaczyć Nathaniela i sama z nim pomówić!
Nie była jeszcze zdecydowana, co powie, kiedy strażnik otworzył bramę i poprowadził ją żwirowym podjazdem ku domowi. Rezydencja była piękna, lecz nieco przeładowana, jak gdyby niczym nie skrępowaną fantazję dekoratora mieszkańcy domu wzbogacili jeszcze mnóstwem kosztownych rupieci, nabytych wedle własnych upodobań. Miało się wrażenie, że jest tu dużo służby. Jeden ze służących zaprowadził Suzę na górę, informując, że pan Cortone je w sypialni spóźnione śniadanie.
Kiedy weszła, Cortone siedział przy małym stoliku nad pełnym talerzem jajecznicy z odsmażanymi ziemniakami. Był opasły i zupełnie łysy. Suza nie pamiętała go z Oksfordu, ale wtedy na pewno wyglądał inaczej. Spojrzał na nią, potem poderwał się z przerażoną miną.
– Powinnaś być stara! – wrzasnął, przy czym jakiś kęs wpadł mu nie tam, gdzie trzeba, i Cortone zaczął się krztusić.
Służący chwycił Suzę od tyłu, boleśnie przyciskając jej ręce do ciała, po czym ją puścił i skoczył walnąć Cortonego w kark.
– Co zrobiłaś?! – krzyczał. – Co zrobiłaś, na rany Boskie!?
W niepojęty sposób ta farsa trochę ją uspokoiła. Nie mogła się bać człowieka, którego tak przeraził jej widok. W poczuciu nagłej pewności siebie usiadła przy stoliku i nalała sobie filiżankę kawy. Kiedy Cortone przestał kaszleć, powiedziała:
– Ona była moją matką.
– O Boże! – wymamrotał Cortone. Kaszlnął po raz ostatni, skinieniem ręki oddalił służącego i usiadł. – Cholera, jesteś tak do niej podobna, że mało nie umarłem ze strachu. – Podniósł oczy i wysilił pamięć. – W… mhm, czterdziestym siódmym miałaś chyba cztery albo pięć lat?
– Właśnie.
– Cholera, pamiętam, nosiłaś kokardę we włosach. A teraz jesteś dziewczyną Nata.
– Więc był tutaj. – Serce jej skoczyło z radości.
– Może – odparł Cortone. Jego życzliwość rozwiała się jak dym. Suza pojęła, że nie będzie łatwo nim manipulować.
– Chcę wiedzieć, gdzie on jest – oświadczyła.
– A ja chcę wiedzieć, kto cię tu przysłał.
– Nikt mnie nie przysłał. – Suza zebrała myśli, usiłując ukryć napięcie. – Domyśliłam się, że może zwrócić się do pana o pomoc w… sprawie, nad którą pracuje. Rzecz w tym, że Arabowie o niej wiedzą, zabiją Nata, muszę go ostrzec… Proszę, jeśli pan wie, gdzie on jest, proszę mi pomóc.
Nagle omal się nie rozpłakała, ale Cortone był niewzruszony.
– Pomóc ci łatwo – stwierdził. – Trudniej zaufać. – Z namaszczeniem odwinął i zapalił cygaro. Suza przyglądała się temu niecierpliwie. Odwrócił od niej wzrok i powiedział, jakby mówił sam do siebie: – Wiesz, był czas, kiedy brałem, co chciałem, wystarczyło mi to zobaczyć. Teraz to nie takie proste. Doszły wszystkie te komplikacje. Muszę wybierać i nic nie jest tym, czego naprawdę chcę. Nie wiem, czy tak to już dziś jest, czy ja się zmieniłem.
Znów odwrócił się do niej.
– Zawdzięczani Dicksteinowi życie. Teraz, jeśli mówisz prawdę, ja mogę go ocalić. To dług honorowy i muszę spłacić go osobiście. Więc co mam zrobić? – Urwał.
Suza wstrzymała oddech.
– Dickstein siedzi gdzieś nad Morzem Śródziemnym, w starym zrujnowanym domu. Nikt tam od lat nie mieszkał, nie ma więc telefonu. Mógłbym wysłać wiadomość, ale nie miałbym pewności, że dotrze, więc jak mówiłem, musiałbym to zrobić osobiście. – Zaciągnął się dymem. – Gdybym ci powiedział, gdzie go szukać, mogłabyś przekazać tę informację niewłaściwym ludziom. Nie będę ryzykować.
– A więc? – zapytała Suza cienkim, podniesionym głosem. – Musimy mu pomóc!
– Wiem o tym – powiedział niewzruszenie Cortone. – Więc pojadę tam sam.
– Och! – Suza była zaskoczona; tego nie brała pod uwagę.
– A co z tobą? – ciągnął Cortone. – Nie zamierzam ci powiedzieć, dokąd jadę, ale i tak możesz kazać mnie śledzić. Od tej chwili muszę cię mieć przy sobie. Spójrzmy prawdzie w oczy, możesz grać na dwie strony. Więc zabieram cię ze sobą.
Wytrzeszczyła na niego oczy. Napięcie odpłynęło z niej w jednej chwili i osunęła się bezwładnie na krzesło.
– Och, dziękuję. – powiedziała. I wreszcie się rozpłakała.
Lecieli pierwszą klasą, jak to zawsze robił Al Cortone. Po posiłku Suza poszła do toalety. Z nadzieją zerknęła przez zasłonę do klasy turystycznej, ale to, co tam zobaczyła, potwierdziło tylko jej najgorsze podejrzenia: ponad rzędami zagłówków spoglądała na nią czujna, śniada twarz Hasana.
Zajrzała do kuchenki i poufnym tonem zagadnęła głównego stewarda. Ma kłopot, powiedziała, musi się skontaktować ze swoim chłopcem, a nie może zgubić włoskiego tatusia, który chce, żeby do dwudziestego pierwszego roku życia nosiła pas cnoty. Czy nie zechciałby zadzwonić do izraelskiego konsulatu w Rzymie i zostawić wiadomość dla Nathaniela Dicksteina? Tylko tyle: “Hasan wszystko mi powiedział, jedziemy do ciebie”. Dała mu pieniądze na telefon, grubo za wiele, jako napiwek. Steward zapisał wiadomość i obiecał, że ją przekaże.
Wróciła do Ala Cortonego.
– Złe wieści – powiedziała. – Jeden z Arabów leci w klasie turystycznej. Na pewno nas śledzi.
Cortone zaklął, a po chwili powiedział uspokajająco, że facetem zajmie się później. Boże, co ja zrobiłam? – pomyślała Suza.
Z wielkiego domu na szczycie skały Dickstein zbiegł na plażę wykutymi w skale schodami. Doszedł przez płyciznę do czekającej motorówki, wsiadł i skinął głową mężczyźnie u steru.
Ryknął silnik i łódź wyskoczyła na pełne morze. Słońce przed chwilą zaszło. W resztkach nikłej poświaty piętrzyły się w górze chmury, przesłaniając wschodzące gwiazdy. Dickstein głęboko się zamyślił, przetrząsając pamięć w poszukiwaniu spraw, które zaniedbał, środków ostrożności, jakie mógł jeszcze podjąć, luk, które mógł jeszcze zapełnić. Jak mówca, znający wprawdzie na pamięć tekst ważnego przemówienia, lecz mimo to usiłujący mu nadać doskonalszy kształt, wciąż od nowa analizował w myślach cały plan.
Przed nimi wynurzył się wysoki cień “Stromberga”, motorówka zatoczyła łuk i w bryzgach piany zatrzymała się przy burcie, z której zwisała drabinka sznurowa. Dickstein wspiął się po niej na pokład. Kapitan podał mu rękę i przedstawił się. Jak wszystkich oficerów na “Strombergu”, wynajęła go izraelska marynarka wojenna. Obeszli pokład.
– Jakieś problemy, panie kapitanie? – zapytał Dickstein.
– To nie jest dobry statek – odparł kapitan. – Powolny, niezwrotny i stary. Ale doprowadziliśmy go do jakiego takiego stanu.
Z tego, co Dickstein mógł dojrzeć w półmroku, “Stromberg” był w lepszym stanie niż “Coparelli”, jego bliźniaczy statek, który widział w Antwerpii. Był czysty, a na pokładzie panował wzorowy porządek.
Wspięli się na mostek, obejrzeli potężną aparaturę w kabinie radiowej, po czym weszli do mesy, gdzie załoga kończyła kolację. W przeciwieństwie do oficerów zwykli marynarze byli bez wyjątku agentami Mosadu i większość z nich miała niewielkie doświadczenie marynarskie. Z kilkoma Dickstein już współpracował. Zauważył, że wszyscy są co najmniej o dziesięć lat młodsi od niego. Byli to potężni mężczyźni o bystrych spojrzeniach, dziwacznie ubrani w różne dżinsy i ręcznej roboty swetry, twardzi, skorzy do śmiechu, dobrze wyszkoleni.
Dickstein usiadł z filiżanką kawy przy jednym ze stołów. Znacznie przewyższał wszystkich rangą, ale w izraelskich siłach zbrojnych, a zwłaszcza w Mosadzie, nie przywiązywano wielkiej wagi do hierarchii służbowej. Czterej współbiesiadnicy skinęli głowami i przywitali go krótkim “cześć”. Isz, smagły, posępny Izraelczyk urodzony w Palestynie, stwierdził:
– Pogoda się zmienia.
– Nie kracz. Chciałem się opalić w tym rejsie – odparł wysoki nowojorczyk nazwiskiem Feinberg, o popielatoblond włosach, zwodniczo urodziwej twarzy i rzęsach, których zazdrościły mu kobiety.
Określanie misji mianem “rejsu” było już dyżurnym dowcipem. Podczas zwołanej wcześniej tego dnia odprawy Dickstein zapowiedział, że w chwili uprowadzenia “Coparelli” będzie prawie opuszczony.
– Zaraz po przejściu Cieśniny Gibraltarskiej – powiedział – nawalą silniki. Nie da się tej awarii usunąć na morzu. Taką mniej więcej wiadomość kapitan nada armatorowi – armatorem zaś jesteśmy obecnie my. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znajdzie się w pobliżu inny nasz statek, “Gil Hamilton”, kotwiczący w tej chwili po drugiej stronie zatoki. Podejdzie do “Coparellego” i weźmie na pokład załogę oprócz mechanika. Potem zniknie ze sceny: odstawi załogę “Coparellego” do najbliższego portu na swoim kursie i wszyscy dostaną forsę na przejazd koleją do domu.
Mieli cały dzień na przemyślenie tych informacji i Dickstein spodziewał się pytań. Istotnie, Lewi Abas, niski, masywny mężczyzna – “o sylwetce i urodzie czołgu”, jak mawiał Feinberg – spytał Dicksteina:
– Nie powiedziałeś, skąd masz pewność, że “Coparelli” nawali we właściwym momencie.
– Prawda – Dickstein wypił łyk kawy. – Znacie Dietera Kocha z wywiadu marynarki?
Feinberg go znał.
– Jest mechanikiem na “Coparellim”.
Abas skinął głową.
– I stąd pewność, że zdołamy naprawić statek. Wiemy, co nawali.
– Właśnie.
Abas mówił dalej:
– Zamalujemy nazwę “Coparelli”, przechrzcimy statek na “Stromberga”, zamienimy dziennik okrętowy, poślemy starego “Stromberga” na dno i z ładunkiem pożeglujemy “Coparellim” – czyli obecnie “Strombergiem” – do Hajfy. Ale czemu by nie dokonać przeładunku na morzu? Mamy dźwigi.
– Taki miałem na początku zamiar – powiedział Dickstein. – Ale to za ryzykowne. Nie ma gwarancji, że się uda, szczególnie przy złej pogodzie.
– No, jeżeli pogoda się utrzyma, można to jeszcze zrobić.
– Tak, ale teraz, kiedy mamy oba bliźniacze statki, łatwiej zmienić nazwy niż ładunek.
– Pogoda i tak się nie utrzyma – oświadczył złowróżbnie Isz.
Czwartym mężczyzną przy stole był Porusz, ostrzyżony na jeża młodzieniec z klatką piersiową jak beczułka piwa. Tak się składało, że był szwagrem Abasa.
– Jak to ma być takie łatwe, to po co nas tu tylu twardzieli? – zapytał.
– Przygotowując to uganiałem się po świecie przez ostatnie pół roku – odparł Dickstein. – Raz czy dwa trafiłem na facetów z tamtej strony… było to nieuniknione. Nie sądzę, by wiedzieli, co zamierzamy zrobić… ale jeśli wiedzą, będziemy mieli doskonałą okazję sprawdzić, jak jest naprawdę z tą twardością.
Zjawił się jeden z oficerów i wręczył Dicksteinowi pasek papieru.
– Depesza z Tel-Awiwu. “Coparelli” minął właśnie Gibraltar.
– Doskonale – powiedział Dickstein wstając. – Rano wypływamy.
W Rzymie Suza Ashford i Al Cortone przesiedli się do innego samolotu i wczesnym rankiem dotarli na Sycylię. Na lotnisku powitało ich dwóch kuzynów Ala. Wywiązała się długa sprzeczka, pozbawiona wprawdzie złości, lecz zapalczywa i głośna. Z tyrad, wygłaszanych bardzo szybko w lokalnym dialekcie, Suza zrozumiała tylko, że kuzyni chcą towarzyszyć Alowi, on zaś uparcie powtarza, że sprawę musi załatwić sam, gdyż jest to dług honorowy.
Przeważyły chyba racje Cortonego. Wyjechali z lotniska wielkim białym fiatem bez kuzynów. Prowadziła Suza. Wedle wskazówek Cortonego skręciła w drogę biegnącą wzdłuż wybrzeża. Po raz setny wyobrażała sobie scenę spotkania z Nathanielem: widziała jego niską, kanciastą sylwetkę; podnosił wzrok; poznawał ją i na jego twarzy wykwitał uśmiech radości; podbiegała do niego; padali sobie w ramiona; przytulał ją mocno, aż boleśnie; ona mówiła: “Tak bardzo cię kocham” i całowała go w policzek, nos, usta… Ale czuła się także winna i przestraszona, i wyobrażała sobie – choć nieco rzadziej – zupełnie inną scenę, w której spoglądał na nią z kamienną twarzą i pytał: “Co cię tu, u diabła, sprowadza?”
Czuła się trochę jak kiedyś w dzieciństwie, gdy raz była niegrzeczna w wigilię Bożego Narodzenia, matka się rozgniewała i powiedziała, że zamiast słodyczy i zabawek Święty Mikołaj nakładzie kamieni do jej pończochy. Nie wiedząc, czy wierzyć w to, czy nie, leżała nie śpiąc i na zmianę to nie mogła się doczekać, to bała się poranka.
Zerknęła na siedzącego obok Ala Cortonego. Zmęczył go lot przez Atlantyk. Trudno jej było uwierzyć, że ten gruby, łysy mężczyzna jest rówieśnikiem Nata, emanowało zeń znużenie zepsuciem, co mogłoby być zabawne, ale w rzeczywistości było po prostu starcze.
Kiedy wzeszło słońce, wyspa zrobiła się ładna. Dla zabicia czasu i odpędzenia natrętnych myśli, Suza obserwowała krajobraz. Droga wiła się wybrzeżem od miasta do miasta, a z prawej strony za pasem kamienistych plaż skrzyło się Morze Śródziemne. Cortone zapalił cygaro.
– Kiedy byłem młodszy, robiłem takie numery często – powiedział. – Wskakiwało się do samolotu z ładną dziewczyną, leciało gdzieś, zwiedzało. Teraz mam to za sobą. Utknąłem w Buffalo, Bóg wie, jak dawno temu. To jest właśnie problem z interesami – człowiek się bogaci, ale nie ma chwili spokoju. Więc przestaje ruszać się z domu, bo inni przyjeżdżają do niego i dostarczają towar. Robi się za leniwy na balowanie.
– Sam pan dokonał wyboru – powiedziała Suza. Czuła jednak do Ala Cortonego więcej sympatii, niż okazywała. Był to ktoś, kto harował ciężko, tyle że zawsze w imię złej sprawy.
– Dokonałem – zgodził się Cortone. – Młodzi są bezlitośni. – Skrzywił twarz w nieczęstym u siebie półuśmiechu i zaciągnął się cygarem.
Po raz trzeci Suza zauważyła we wstecznym lusterku ten sam niebieski samochód.
– Ktoś za nami jedzie – powiedziała, starając się, żeby to zabrzmiało spokojnie i zwyczajnie.
– Arab?
– Na pewno. – Nie widziała twarzy za szybą. – Co zrobimy? Powiedział pan, że się tym zajmie.
– Zajmę.
Umilkł. Oczekując, że powie coś więcej, spojrzała w jego stronę. Ładował pistolet nieprzyjemnymi brązowoczarnymi nabojami. Gwałtownie wciągnęła powietrze: po raz pierwszy w życiu widziała prawdziwą broń. Cortone zerknął najpierw na nią, potem na drogę.
– Chryste, uważaj na drogę!
Odwróciła głowę i ledwie zdążyła wyhamować przed ostrym zakrętem.
– Skąd pan to ma? – zapytała.
– Od kuzyna.
Suza czuła się coraz bardziej jak w koszmarnym śnie. Nie spała w łóżku od czterech dni. Odkąd usłyszała, jak ojciec ze spokojem mówi o zabiciu Nathaniela, uciekała bez chwili przerwy przed okropną prawdą o Hasanie i ojcu w bezpieczne muskularne ramiona Dicksteina i jak w koszmarnym śnie – im szybciej biegła, tym bardziej oddalał się jej cel.
– Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć, dokąd jedziemy? – zapytała Cortonego.
– Teraz już chyba mogę. Nat prosił mnie o udostępnienie domu z przystanią i ochronę przed wścibstwem policji. Jedziemy do tego domu.
Serce Suzy zabiło szybciej.
– Daleko jeszcze?
– Parę mil.
Minutę później Cortone powiedział:
– Dojedziemy, nie spiesz się tak. Po co ginąć na szosie?
Uzmysłowiła sobie, że nieświadomie wciska pedał gazu. Zmniejszyła prędkość, ale nie potrafiła wyhamować myśli. Jeszcze chwila, zobaczy go zaraz, dotknie jego twarzy, pocałuje na powitanie, poczuje na ramionach jego dłonie…
– Teraz skręć w prawo.
Przez otwartą bramę, po zarosłej zielskiem żwirowej alejce podjechali do wielkiej zrujnowanej willi z białego kamienia. Parkując przed kolumnowym portykiem, Suza miała nadzieję, że zaraz na powitanie wybiegnie Nat. Z tej strony domu nie widać było żadnych oznak życia. Wysiedli z auta i po wyszczerbionych stopniach doszli do głównego wejścia. Ogromne drewniane drzwi były zamknięte, lecz nie zaryglowane. Suza otworzyła je i weszli do środka. Znaleźli się w wielkiej sieni ze spękaną marmurową posadzką. Sufit był wybrzuszony, a na ścianach widniały plamy wilgoci. Pośrodku sieni urwany kandelabr rozpłaszczył się na posadzce jak martwy orzeł.
– Hej, jest tam kto? – zawołał Cortone.
Nikt nie odpowiedział.
To wielki dom, pomyślała Suza, Nat musi tu być, tylko nas nie słyszy, może wyszedł do ogrodu.
Przecięli sień, omijając kandelabr weszli do przepastnego, ogołoconego salonu, gdzie ich kroki obudziły głośne echo, i wydostali się na zewnątrz przez pozbawione szyb weneckie okno na tyłach domu. Nieduży ogród opadał ku krawędzi skały. Doszli aż do niej i ujrzeli wykute w kamieniu kręte schody, prowadzące w dół, do morza. Dokoła, jak okiem sięgnąć, nie było nikogo.
Nie ma go tutaj, pomyślała Suza; tym razem Święty Mikołaj naprawdę podrzucił mi kamienie.
– Popatrz – tłusta ręka Cortonego wskazywała morze. Suza spojrzała i zobaczyła statek i motorówkę. Motorówka szybko zmierzała w ich stronę, skacząc przez fale i tnąc wodę ostrym dziobem; siedział w niej jeden człowiek. Statek zostawiając za sobą szeroki pas piany, wychodził z zatoki.
– Wygląda na to, że minęliśmy się z nim o włos – powiedział Cortone.
Suza zbiegała po schodkach; krzyczała i machała rękami jak szalona, usiłując zwrócić na siebie uwagę ludzi ze statku, choć wiedziała, że to niemożliwe, że są za daleko. W końcu pośliznęła się, ciężko klapnęła na pupę, i wybuchnęła płaczem.
Cortone, podrygując całym swoim wielkim ciałem, zbiegł za nią.
– To bez sensu – powiedział i pomógł jej wstać.
– Motorówka – wyrzuciła z siebie z rozpaczą. – Może byśmy mogli dogonić statek motorówką…
– Nie ma cudów. Zanim tu dotrze, statek będzie daleko, o wiele za daleko, zresztą płynie szybciej niż motorówka.
Wprowadził ją z powrotem na schody. Suza zdążyła zbiec daleko, więc droga pod górę kosztowała go wiele wysiłku. Zrozpaczona Suza ledwie to zauważyła. Czuła pustkę w głowie, gdy wspinali się przez pochyłość ogrodu z powrotem do domu. Kiedy przeszli przez salon, Cortone powiedział:
– Muszę usiąść.
Popatrzyła na niego uważniej. Ciężko oddychał, a jego poszarzałą twarz pokrywały krople potu. Nagle pojęła, że było to ponad jego siły przy takiej nadwadze. Na chwilę zapomniała o własnym gorzkim rozczarowaniu.
– Te schody… – powiedziała.
Przeszli do zrujnowanej sieni. Suza zaprowadziła Cortonego do spiralnych schodów i posadziła na drugim stopniu. Siadł ciężko, zamknął oczy i oparł głowę o ścianę.
– Posłuchaj – powiedział. – Na statek można zatelefonować… albo zadepeszować… nie wszystko stracone…
– Niech pan posiedzi spokojnie – poleciła. – I nic nie mówi.
– Poproś moich kuzynów… kto tam jest?
Suza odwróciła się gwałtownie. Chwilę przedtem brzęknęły odłamki kandelabru i teraz zrozumiała, dlaczego. Przez sień zmierzał w ich stronę Jasif Hasan.
Cortone wstał nagle, z ogromnym wysiłkiem. Hasan zatrzymał się. Cortone spazmatycznie łapał powietrze. Szukał czegoś w kieszeni.
– Nie… – zaczęła Suza.
Cortone wyszarpnął pistolet. Hasan zamarł jak przykuty do miejsca. Suza krzyknęła. Cortone zachwiał się, pistolet w jego dłoni zatoczył w powietrzu łuk. Nacisnął spust. Pistolet wypalił dwa razy ze strasznym, ogłuszającym, podwójnym hukiem. Strzały zostały oddane na oślep. Cortone z twarzą ciemną jak śmierć osunął się na ziemię. Pistolet wypadł mu z ręki i stuknął o popękany marmur podłogi. Jasif Hasan zwymiotował. Suza uklękła obok Cortonego. Otworzył oczy.
– Posłuchaj – powiedział ochryple.
Jasif Hasan zawołał:
– Zostaw go, idziemy!
Suza odwróciła się do niego i wrzasnęła, ile sił:
– A ty się odczep! – i znów pochyliła się nad Cortonem.
– Zabiłem wielu ludzi – powiedział Cortone. Suza pochyliła się niżej, żeby słyszeć, co mówi. – Jedenastu, własnoręcznie… łajdaczyłem się z mnóstwem kobiet… – głos mu się załamał, oczy zamknęły, po czym z wielkim wysiłkiem znów przemówił: – Całe swoje cholerne życie byłem złodziejem i bandytą. Ale umarłem dla przyjaciela, nie? To się chyba liczy, musi się liczyć?
– Tak – powiedziała. – To się naprawdę liczy.
– Okay – powiedział.
I umarł.
Suza nigdy nie widziała, jak ktoś umiera. To było straszne. Nagle nie pozostało nic prócz ciała. To dlatego – pomyślała – śmierć wywołuje płacz. Uświadomiła sobie, że po jej twarzy płyną łzy. A przecież nawet go nie lubiłam – pomyślała – aż do tej chwili.
– Świetnie się spisałaś – przerwał milczenie Hasan – ale znikajmy stąd.
Suza nie pojmowała. Spisałam się świetnie? – pomyślała. Potem zrozumiała. Hasan nie wiedział, że powiedziała Alowi Cortonemu, iż są śledzeni przez Araba. Z punktu widzenia Hasana zrobiła dokładnie to, czego od niej oczekiwał: doprowadziła go tutaj. Teraz, dopóki nie znajdzie sposobu, by skontaktować się z Natem, musi zachować pozory, że stoi po stronie Hasana. Nie mogę dłużej kłamać i oszukiwać, nie mogę, mam dość, jestem zmęczona, pomyślała.
A potem: Cortone mówił, że na statek można zadzwonić albo zadepeszować. Wciąż mogła ostrzec Nata. O Boże, kiedy się wreszcie wyśpię? Wstała.
– No, to na co czekamy?
Wyszli przez wysokie zniszczone drzwi frontowe.
– Pojedziemy moim wozem – powiedział Hasan.
Wtedy przyszło jej na myśl, by spróbować ucieczki, ale była to myśl niemądra. Hasan wkrótce pozwoli jej odejść. Czyż nie zrobiła tego, co chciał? Teraz odeśle ją do domu.
Wsiadła do samochodu.
– Poczekaj – powiedział Hasan. Podbiegi do auta Cortonego, wyjął kluczyki ze stacyjki i cisnął je w krzaki. Wrócił do swego wozu.
– Żeby ten z motorówki nie mógł za nami pojechać – wyjaśnił.
Kiedy ruszyli, oświadczył:
– Rozczarowałaś mnie swoim zachowaniem. Ten człowiek pomagał naszym wrogom. Powinnaś się cieszyć, nie płakać, kiedy umiera nieprzyjaciel.
Zakryła oczy dłonią.
– Pomagał przyjacielowi.
Hasan poklepał ją po kolanie.
– Sprawiłaś się doskonale, nie powinienem cię krytykować. Zdobyłaś informacje, której potrzebowałem.
Popatrzyła na niego.
– Zdobyłam?
– Jasne. Ten wielki statek, który wypływał z zatoki… to był “Stromberg”. Wiem, o której wyszedł w morze, i znam jego maksymalną prędkość, wiec mogę teraz wyliczyć czas najwcześniejszego spotkania z “Coparellim”. I mogę tam mieć swoich ludzi dzień wcześniej. – Znów poklepał Suzę po kolanie, tym razem zatrzymując dłoń na jej udzie.
– Nie dotykaj mnie – powiedziała.
Cofnął rękę.
Zamknęła oczy i próbowała pomyśleć. Jej działania przyniosły rezultat najgorszy z możliwych: doprowadziła Hasana na Sycylię, ale nie zdołała ostrzec Nata. Musi się teraz zorientować, jak wysłać telegram na statek, i uczynić to natychmiast po rozstaniu z Hasanem. Oprócz tego pozostawała tylko jedna szansa – steward, który obiecał, że zadzwoni do izraelskiego konsulatu w Rzymie.
– O Boże, z jaką rozkoszą znajdę się znowu w Oksfordzie – westchnęła.
– W Oksfordzie? – roześmiał się Hasan. – Nie tak od razu. Aż do końca operacji musisz pozostać przy mnie.
Pomyślała: Boże, nie zniosę tego.
– Jestem bardzo zmęczona.
– Wkrótce odpoczniemy. Nie mogę cię puścić. Względy bezpieczeństwa, rozumiesz. A poza tym nie zechcesz przecież stracić okazji obejrzenia sobie zwłok Nata Dicksteina.
Przy stanowisku linii Alitalia na dworcu lotniczym do Hasana podeszło trzech mężczyzn. Dwóch młodzieńców o bandyckim wyglądzie i wysoki facet po pięćdziesiątce o ostrych rysach.
– Cholerny głupcze – powiedział do Hasana – zasłużyłeś na kulę w łeb.
– Rostow! – wykrzyknął Hasan i Suza zobaczyła w jego oczach zwierzęcy strach.
Pomyślała: O, Boże, co teraz?
Rostow złapał Hasana za ramię. Zdawało się przez chwilę, że Arab stawi opór i zdoła się wyrwać. Dwóch młodych zbirów przysunęło się bliżej. Suza i Hasan byli otoczeni. Rostow odprowadził Hasana do kasy. Jeden z bandziorów ujął Suzę pod rękę i podążył za nim. Znaleźli się w jakimś spokojnym kącie. Rostow najwyraźniej gotował się z wściekłości, ale mówił ściszonym głosem:
– Gdybyś nie spóźnił się o parę minut, rozpieprzyłbyś całą sprawę.
– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – powiedział z desperacją Hasan.
– Myślisz, że nie wiem, jak uganiałeś się po całym świecie za Dicksteinem? Myślisz, że nie śledziłem cię, jak byle kretyna? Odkąd wyjechałeś z Kairu, co godzina dostawałem meldunki o twoich ruchach. A skąd ci przyszło do głowy, że możesz jej zaufać? – gwałtownym ruchem kciuka wskazał Suzę.
– Doprowadziła mnie, gdzie trzeba.
– Tak, ale nie wiedziałeś, czy cię doprowadzi.
Suza stała bez ruchu, milcząca i przerażona. Była beznadziejnie zagubiona. Kolejne wstrząsy, które jej przyniósł ranek – rozminięcie się z Natem, śmierć Cortonego, a teraz jeszcze ta historia – odebrały jej zdolność myślenia. Już wystarczająco trudno było nie zaplątać się w kłamstwach oszukując Hasana i mówiąc Alowi Cortonemu prawdę, którą Hasan uważał za kłamstwo. Teraz doszedł jeszcze ten Rostow, którego oszukiwał Hasan; Suza nie była nawet w stanie podjąć decyzji, czy to, co powie Rostowowi, ma być prawdą, czy jakimś nowym kłamstwem.
– Jak tu dotarłeś? – pytał Hasan.
– “Karolinką”, rzecz jasna. Odeszliśmy ledwie czterdzieści czy pięćdziesiąt mil od Sycylii, kiedy dostałem meldunek, że tu wylądowałeś. Otrzymałem również zgodę Kairu na wydanie ci rozkazu, byś natychmiast najkrótszą drogą wracał.
– Nadal uważam, że postąpiłem właściwie – powiedział Hasan.
– Zejdź mi z oczu.
Hasan odszedł. Suza ruszyła za nim, ale Rostow rzekł:
– Pani nie. – Ujął ją pod rękę i poprowadził.
Poszła z nim myśląc: Co teraz zrobię?
– Wiem, że dowiodła pani swej lojalności wobec nas, panno Ashford, ale w środku takiej jak ta operacji nie możemy pozwolić, aby nowo zwerbowani ot, tak szli do domu. Z drugiej strony, nie mam tu na Sycylii nikogo poza ludźmi, których potrzebuję na statku, wiec nie mogę odstawić pani pod eskortą gdzie indziej. Obawiam się, że aż do zakończenia operacji będzie mi pani musiała towarzyszyć na pokładzie “Karolinki”. Liczę, że nie ma pani nic przeciwko temu. Wie pani, że wygląda pani tak samo, jak pani matka?
Po wyjściu z dworca zbliżyli się do czekającego auta. Rostow otworzył przed Suzą drzwi. Teraz powinna spróbować ucieczki, potem będzie za późno. Zawahała się. Przy niej stał jeden z bandziorów. Pod lekko rozchyloną kurtką dostrzegła kolbę pistoletu. Przypomniała sobie okropny huk broni Ala Cortonego w zrujnowanej willi, przypomniała sobie swój krzyk; nagle przestraszyła się śmierci, tego, że mogłaby zmienić się w martwe ciało, jak biedny gruby Cortone; pistolet, huk i okropna przeszywająca ją kila przejęły ją zgrozą. Zadygotała.
– Co się stało? – zapytał Rostow.
– Al Cortone umarł.
– Wiemy – odrzekł Rostow. – Proszę do wozu.
Suza wsiadła do samochodu.
Pierre Borg wyjechał z Aten i zaparkował samochód przy końcu plaży, po której spacerowało kilka zakochanych par. Wysiadł i ruszył brzegiem morza na spotkanie nadchodzącego z przeciwnej strony Kauasza. Stanęli obok siebie zapatrzeni w morze, drobne fale chlupotały leniwie u ich stóp. W świetle gwiazd Borg dobrze widział przystojną twarz arabskiego podwójnego agenta. Kauasz nie okazywał zwykłej pewności siebie.
– Dziękuję, że przyszedłeś – powiedział.
Borg nie zrozumiał, dlaczego tamten mu dziękuje. W gruncie rzeczy dziękować powinien on. A potem pojął, że o to właśnie Kauaszowi chodziło. Ten człowiek wszystko robił z wyrafinowaniem, nawet obrażał.
– Rosjanie podejrzewają, że w Kairze jest przeciek – powiedział Kauasz. – Ale wszystkie atuty trzymają, że tak powiem, w swoim kolektywnym komunistycznym rękawie. – Uśmiechnął się powściągliwie. Borg nie chwycił dowcipu. – Nawet wówczas, gdy Jasif Hasan składał w Kairze okresowy meldunek, dowiedzieliśmy się niewiele, a ja nie dostałem nawet wszystkich informacji, jakie przekazał.
Borg czknął donośnie: zjadł obfity grecki obiad.
– Nie trać czasu na wymówki. Gadaj, co wiesz.
– W porządku – zgodził się Kauasz. – Orientują się, że Dickstein ma wykraść jakiś uran.
– To mi mówiłeś ostatnim razem.
– Nie sądzę, aby znali jakieś szczegóły. Zamierzają dopuścić do kradzieży, a potem to rozgłosić. Wysłali na Morze Śródziemne parę statków, ale nie wiedzą, dokąd je skierować.
Fala wyrzuciła u stóp Borga plastikową butelkę. Kopnięciem posłał ją z powrotem w morze.
– A co z tą Suzą Ashford?
– Zdecydowanie pracuje dla Arabów. Posłuchaj. Rostow posprzeczał się z Hasanem. Hasan chciał precyzyjnie ustalić miejsce pobytu Dicksteina, a Rostow uważał, że nie jest to konieczne.
– Złe nowiny. Mów dalej.
– Hasan postawił wszystko na jedną kartę. Skłonił tę małą Ashford, żeby pomogła mu odnaleźć Dicksteina. Pojechali do Buffalo w Stanach i spotkali się z gangsterem nazwiskiem Cortone, który ich zawiózł na Sycylię. Minęli się z Dicksteinem, ale tylko o włos: widzieli, jak “Stromberg” wychodzi w morze. W związku z tą sprawą Hasan wpadł w spore kłopoty. Kazano mu wracać do Kairu, ale jeszcze się nie pokazał.
– Ale dziewczyna doprowadziła ich na metę Dicksteina?
– Właśnie tak.
– Boże, ale syf. – Borg pomyślał o wiadomości, którą w konsulacie izraelskim w Rzymie zostawiła dla Nata Dicksteina jego “dziewczyna”. Opowiedział o niej Kauaszowi. “Hasan wszystko mi powiedział, jedziemy oboje spotkać się z tobą”. Co to, do cholery, znaczy? Czy ma Dicksteina ostrzec, zatrzymać, czy wprowadzić w błąd? A może to podwójny bluff – próba wmówienia Dicksteinowi, że panna Ashford działa pod przymusem?
– Sądzę, że raczej podwójny bluff – powiedział Kauasz. – Widząc, że w końcu jej rola zostanie ujawniona, panna Ashford usiłuje kupić sobie jeszcze na jakiś czas zaufanie Dicksteina. Nie przekażesz tej wiadomości…
– Oczywiście, że nie. – Borg myślał już o czymś innym. – Skoro przyjechali na Sycylię, wiedzą o “Strombergu”. Jakie wnioski mogą z tego wyciągnąć?
– Że “Stromberg” zostanie użyty przy kradzieży uranu?
– O to chodzi. Na miejscu Rostowa podążałbym za “Strombergiem”, pozwolił dokonać napadu i zaatakował dopiero potem. Do diabła, do diabła, do diabła. Chyba trzeba to odwołać. – Wbił czubek buta w miękki piasek. – Jak wygląda sytuacja w Kattarze?
– Najgorsze zostawiłem na koniec. Sprawdziliśmy i wszystko się potwierdza. Rosjanie dostarczają uran. Rozruch reaktora za trzy tygodnie od dziś.
Borg spoglądał na morze. Był bardziej rozbity, przygnębiony i zrezygnowany niż kiedykolwiek w całym swym nieszczęsnym życiu.
– Wiesz chyba, co to kurewstwo znaczy? To znaczy, że nie możemy odwołać akcji. Znaczy, że nie mogę powstrzymać Dicksteina. Znaczy, że Dickstein jest ostatnią szansą Izraela.
Kauasz milczał. Po chwili Borg spojrzał na niego. Oczy Arabii były zamknięte.
– Co robisz? – spytał Borg.
Milczenie trwało jeszcze kilka chwil. Wreszcie Kauasz otworzył oczy, spojrzał na Borga i przybrał swój uprzejmy uśmieszek.
– Modlę się – odpowiedział.
Tel-Awiw do m/s Stromberg
Osobiste Borg do wyłącznej wiadomości Dicksteina
Deszyfracji musi dokonać adresat
Potwierdzone Suza Ashford agentką arabską stop skłoniła Cortonego by zabrał na Sycylię ją i Hasana stop przybyli po twoim odpłynięciu stop Cortone nie żyje stop z tego oraz innych faktów wynika że prawdopodobnie zostaniesz zaatakowany na morzu stop z naszej strony brak możliwości dalszych działań stop sam to spieprzyłeś więc sam z tego wyłaź koniec.
Chmury, które już od paru dni gromadziły się nad zachodnią częścią Morza Śródziemnego, pękły ostatecznie tej nocy, wylewając na “Stromberga” strumienie deszczu. Zerwał się silny wiatr i rosnące fale rychło ujawniły wszystkie niedostatki konstrukcyjne statku, który rozkołysał się i zaczął podskakiwać.
Nat Dickstein nie zwracał uwagi na pogodę. Siedział samotnie w swej małej kajucie i wyposażony w ołówek, notes i książkę szyfrów, na małym stoliku przyśrubowanym do grodzi słowo po słowie w udręce rozkodowywał depeszę Borga. Przeczytał ją raz, potem drugi i trzeci, a wreszcie wbił wzrok w nagą stalową ścianę.
Nie miało sensu snucie przypuszczeń, dlaczego zrobiła to, co zrobiła, stawianie naciąganych hipotez, że Hasan zmusił ją siłą lub szantażem, fantazjowanie, że kierowała się mylnymi przesłankami bądź błędną motywacją: Borg pisał, że jest agentką, i miał słuszność. Była szpiegiem przez cały czas. Oto dlaczego wdała się z nim w romans. Ta dziewczyna ma w branży wywiadowczej wspaniałą przyszłość.
Dickstein ukrył twarz w dłoniach i przycisnął oczy palcami, ale wciąż ją widział – naga, tylko w pantofelkach na cienkich, wysokich obcasach, stała oparta o szafkę w maleńkiej kuchni i czytając poranną gazetę czekała, aż zagotuje się woda w czajniku.
Najgorsze było to, że wciąż ją kochał. Zanim ją poznał, był inwalidą, uczuciowym kaleką z pustym miejscem tam, gdzie w człowieku powinna mieszkać miłość; to ona uczyniła cud uzdrowienia. Teraz go zdradziła, odbierając swój dar; odtąd będzie bardziej upośledzony niż przedtem. Napisał do niej list miłosny. Dobry Boże, pomyślał, jak się zachowała po przeczytaniu? Wybuchnęła śmiechem? Pokazała list Hasanowi, mówiąc: “Tylko popatrz, jak się złapał na haczyk!”
Gdyby ktoś przywrócił ślepemu wzrok, a potem, po jednym dniu, w nocy, podczas snu znowu go oślepił, nieszczęśnik czułby się po przebudzeniu tak jak on w tej chwili.
Powiedział Borgowi, że zabiłby Suzę, gdyby była agentką, ale teraz wiedział, że kłamał. Nigdy jej nie skrzywdzi, cokolwiek by zrobiła.
Było już późno. Prócz kilku wachtowych załoga spała. W drodze z kajuty na pokład nie spotkał nikogo; nim doszedł od włazu do relingu, przemókł do nitki, ale nawet tego nie zauważył. Stanął przy relingu wpatrując się w ciemność, nie mogąc dostrzec, gdzie się kończy czarne morze, a zaczyna czarne niebo, pozwalając kroplom deszczu spływać po twarzy jak łzy.
Nigdy nie zabije Suzy, ale Jasif Hasan to zupełnie co innego. Nie miał większego wroga niż Hasan. Pokochał Eilę tylko po to, by ujrzeć ją w objęciach Hasana. Teraz zakochał się w Suzie – znów, aby się przekonać, że ją także zdołał już uwieść dawny rywal. Hasan posłużył się też Suzą w swej walce o odebranie Dicksteinowi ojczyzny. O tak, jeśli tylko będzie mógł, zabije Jasifa Hasana, i to gołymi rękami. A także pozostałych. Ta myśl zagłuszyła rozpacz i wprawiła go w furię: chciał słyszeć trzask łamanych kości, widzieć osuwające się ciała, czuć zapach prochu i przerażenia, zapragnął wokół siebie śmierci.
Borg sądził, że zaatakują ich na morzu. Statek pruł niespokojne fale, a Dickstein zaciskał dłonie na balustradzie relingu. Wiatr wzmógł się na chwilę, smagnął mu twarz zimnym, ostrym deszczem. Niech się stanie – pomyślał Dickstein i z całych sił krzyknął na wiatr: – Chodźcie… Chodźcie, skurwysyny!