ROZDZIAŁ PIĄTY

Jedyną rzeczywiście niewinną osobą, której życie zostało zrujnowane podczas afery z rudą uranu, był pracownik Euratomu nazwany przez Dicksteina Sztywnym Kołnierzykiem.

Gdy udało się zgubić śledzącą go ekipę we Francji, Dickstein wrócił do Luksemburga zakładając, że faceci z ekipy będą przez dwadzieścia cztery godziny obserwować lotnisko. Ponieważ znali numery jego samochodu, musiał zatrzymać się w Paryżu i wynająć inny wóz w innej firmie.

Już pierwszego wieczoru w Luksemburgu poszedł do nocnego klubu przy rue Dicks, usiadł samotnie i pijąc piwo czekał, aż przyjdzie Sztywny Kołnierzyk. Ale najpierw zjawił się jego jasnowłosy przyjaciel. Był młodszy, miał jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści lat. Dwurzędowa marynarka podkreślała jego wysportowaną sylwetkę i szerokie bary. Szedł w stronę stolika, przy którym siedzieli poprzednim razem. Poruszał się z wdziękiem, niczym tancerz. Dickstein pomyślał, że mógłby grać jako bramkarz w drużynie piłkarskiej. Stolik był wolny. Zapewne, zgodnie z tradycją, rezerwowano go dla par stałych bywalców.

Jasnowłosy zamówił drinka i spojrzał na zegarek. Nie zauważył, że Dickstein go obserwuje. Sztywny Kołnierzyk przyszedł parę minut później. Miał na sobie czerwony sweter z wycięciem w serek i białą koszulę z kołnierzykiem przypiętym na guziczki. Przywitali się podwójnym uściskiem dłoni. Wyglądali na szczęśliwych. Ale Dickstein zamierzał zburzyć ich świat.

Zawołał kelnera.

– Proszę podać butelkę szampana do stołu, przy którym siedzi ten gość w czerwonym swetrze. A dla mnie jeszcze jedno piwo.

Kelner powrócił najpierw z piwem, a dopiero potem zaniósł szampana w wiaderku z lodem do stolika Sztywnego Kołnierzyka. Dickstein widział, jak wskazuje na niego wyjaśniając, że to on jest fundatorem szampana. Gdy spojrzeli w jego stronę, podniósł szklankę piwa, jakby chciał wznieść toast, i uśmiechnął się. Sztywny Kołnierzyk rozpoznał go. Mina mu zrzedła.

Dickstein wstał od stolika i ruszył do toalety. Dla zabicia czasu zaczął myć twarz. Po kilku minutach przyszedł młody przyjaciel Sztywnego Kołnierzyka. Wyciągnął grzebień i czesał się w oczekiwaniu, aż trzeci facet zostawi ich samych. Wreszcie to nastąpiło.

– Mój przyjaciel chce, byś mu dał spokój – rzucił.

– Niech sam mi to powie – uśmiechnął się zjadliwie Dickstein.

– Jesteś dziennikarzem, nie? Co będzie, gdy twój szef usłyszy, że odwiedzasz takie miejsca?

– Nie mam szefów, jestem wolnym strzelcem.

Młody człowiek podszedł bliżej. Był o pięć cali wyższy i przynajmniej trzydzieści funtów cięższy od Dicksteina.

– Masz dać nam spokój – powiedział z naciskiem.

– Nic z tego.

– Po co robisz to wszystko? Czego chcesz?

– Na pewno nie o ciebie mi chodzi, kochasiu. Spływaj, muszę porozmawiać z twoim przyjacielem.

– Ty draniu… – Jasnowłosy chwycił Dicksteina jedną ręką za klapy marynarki, drugą zamachnął się, zaciskając dłoń w pięść. Jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby ktoś go pokonał.

Nagle Dickstein wpakował mu dwa palce w oczy. Blondyn przytomnie odrzucił głowę do tyłu. Dickstein pochylił się i rąbnął go z całej siły w brzuch. Blondyn stracił oddech, zgiął się wpół i obrócił bokiem. Dickstein zdzielił go raz jeszcze, dokładnie w nasadę nosa. Coś pękło, popłynęła krew. Młody człowiek osunął się na podłogę.

Dosyć.

Dickstein wyszedł szybko, poprawiając po drodze krawat i przygładzając włosy. Właśnie rozpoczął się kabaret: niemiecki gitarzysta śpiewał piosenkę o policjancie, który był pedałem. Dickstein zapłacił rachunek i opuścił lokal. Gdy wychodził, widział, jak zaniepokojony Sztywny Kołnierzyk zmierza do toalety.

Na ulicy zapadła już łagodna letnia noc. Mimo to trząsł się, jakby było zimno. Przeszedł kawałek, potem wstąpił do baru i zamówił brandy. Była to hałaśliwa i zadymiona nora z telewizorem na ladzie. Dickstein wziął swój kieliszek i usiadł w rogu, twarzą do ściany.

O bijatyce w toalecie na pewno nikt policji nie doniesie. Uznają, że to zwykła awantura o kochanka. Ani Sztywny Kołnierzyk, ani nikt z kierownictwa klubu nie będzie oficjalnie meldować o takiej sprawie. Sztywny Kołnierzyk zaprowadzi przyjaciela do lekarza, któremu powie, że ten zderzył się przypadkiem z drzwiami.

Dickstein wypił brandy. Poczuł się o wiele lepiej i przestał drżeć. Przyszło mu do głowy, że trudno będąc szpiegiem uniknąć podobnych akcji. Poza tym żaden naród na świecie nie może się obejść bez szpiegów. A bez poczucia przynależności narodowej Nat Dickstein nie może się czuć bezpiecznie.

Nie można żyć uczciwie. Nawet gdyby porzucił swoje zajęcie, inni by go zastąpili i też czynili zło jako szpiedzy, co wcale by nie było o wiele lepszym wyjściem. Żeby przeżyć, człowiek musi być zły. Dickstein przypomniał sobie, że doktor Wolfgang z obozu koncentracyjnego mówił to samo.

Już dawno temu zrozumiał, że w gruncie rzeczy życie nie polega na dokonywaniu wyborów między dobrem a złem, lecz na tym, czy się wygrywa, czy przegrywa. Zdarzały się jednak chwile, kiedy podobna filozofia wpływała na niego przygnębiająco.

Wyszedł z baru na ulicę i ruszył w stronę domu Sztywnego Kołnierzyka. Ten człowiek jest zdemoralizowany i należy wyciągnąć z tego jak największe korzyści. Po kilku minutach znalazł się na wąskiej brukowanej uliczce i zajął stanowisko naprzeciwko starego domu stojącego w szeregu innych. W oknie na poddaszu było ciemno.

Czekał. Noc stawała się coraz chłodniejsza. Zaczął się przechadzać tam i z powrotem. Marna pogoda w tej Europie. O tej porze w Izraelu jest naprawdę pięknie. Długie słoneczne dni i ciepłe noce, w dzień ciężka praca fizyczna, a wieczorem miłe towarzystwo. Ogarnęła go tęsknota za domem.

Wreszcie pojawił się Sztywny Kołnierzyk z przyjacielem. Ten miał obandażowaną głowę i najwyraźniej niedowidział. Szedł trzymając Kołnierzyka pod rękę, jak niewidomy. Zatrzymali się przed drzwiami, Kołnierzyk szukał klucza. Dickstein ruszył przez ulicę i podszedł do nich, ale go nie słyszeli, bo stąpał cicho, a stali do niego tyłem.

W końcu Sztywny Kołnierzyk otworzył drzwi, odwrócił się, by pomóc przyjacielowi, i wtedy zobaczył Dicksteina. Aż podskoczył.

– O Boże!

– Co się dzieje? Co się stało? – dopytywał się młody blondyn.

– On tu jest.

– Muszę z tobą pomówić – oświadczył Dickstein.

– Dzwoń zaraz na policję – radził blondyn.

Kołnierzyk wziął przyjaciela pod ramię i chciał wprowadzić do domu, lecz Dickstein zastąpił mu drogę.

– Jeżeli mnie nie wpuścisz, zrobię awanturę na całą ulicę – zagroził.

– Słuchaj, on nam nie da żyć, póki nie dopnie swego – jęknął Kołnierzyk.

– Ale o co mu chodzi?

– Zaraz ci powiem, o co mi chodzi – rzucił Dickstein i wszedł do domu. Natychmiast ruszył schodami w górę. Po chwili wahania poszli za nim.

Kiedy wszyscy trzej dotarli na górę, Sztywny Kołnierzyk otworzył drzwi mieszkania na poddaszu i weszli do środka. Dickstein zaczął się rozglądać. Mieszkanie było większe niż myślał, i elegancko urządzone – stylowe meble, tapeta w pasy, dużo roślin i obrazów. Sztywny Kołnierzyk posadził przyjaciela na krześle i wyjął z paczki papierosa. Sięgnął po stołową zapalniczkę, zapalił i włożył papierosa przyjacielowi do ust. Siedzieli obok siebie, czekając aż Dickstein się odezwie.

– Jestem dziennikarzem – zaczął niespodziewanie.

– Dziennikarze przeprowadzają z ludźmi wywiady, a nie dowalają im w bijatykach – przerwał Kołnierzyk.

– Wcale mu nie dowaliłem. Po prostu uderzyłem dwa razy.

– Ale dlaczego?

– Bo mnie zaatakował. Nie mówił ci o tym?

– Nieprawda – powiedział Kołnierzyk.

– Chcesz mi to teraz udowadniać?

– Ani mi to w głowie.

– W porządku. Potrzebny mi jest materiał o Euratomie. Dobry materiał. Od niego zależy moja kariera. Może być to, na przykład, omówienie problemu homoseksualizmu wśród wysokich szyszek w organizacji.

– Wyjątkowy z ciebie skurwiel – rzucił przyjaciel Kołnierzyka.

– Być może – odparł Dickstein. – Ale jeżeli zaproponujecie lepszy temat, z tego mogę zrezygnować.

Sztywny Kołnierzyk przeciągnął dłonią po szpakowatych włosach. Dicksteinowi rzuciło się w oczy, że ma wypolerowane paznokcie.

– Zdaje się, że rozumiem – sapnął Kołnierzyk.

– Co? Co rozumiesz? – zapytał blondyn.

– On chce od nas informacji.

– Jesteś domyślny, nie powiem – stwierdził Dickstein.

Sztywny Kołnierzyk jakby się uspokoił. Dickstein uznał, że teraz może się zachować bardziej przyjaźnie, bardziej po ludzku, by się przekonali, że mimo wszystko nie jest aż tak źle. Wstał. Na lśniącym blacie stoliczka zobaczył karafkę whisky. Nalał po odrobinie do trzech szklanek.

– Widzicie, macie swoje słabe punkty i ja je wykorzystałem. Wiem, że możecie mnie za to nienawidzić. Ale ja nie będę udawał, że nienawidzę was. Jestem skurwiel, bo was wykorzystuję. Z tym, że tylko w ten jeden sposób. No, może jeszcze teraz pijąc wasz alkohol. – Wręczył im szklanki i znowu usiadł.

Zapadła cisza.

– Co chcesz wiedzieć? – spytał po chwili Sztywny Kołnierzyk.

– No cóż. – Dickstein łyknął odrobinę whisky. Nie znosił jej smaku. – Euratom kontroluje wszelkie przemieszczenia materiału radioaktywnego na obszarze wszystkich państw członkowskich, czy tak?

– Tak.

– Dokładniej: na to, by przewieźć uncję uranu z A do B, trzeba uzyskać waszą zgodę.

– Tak.

– Każdy taki wypadek jest rejestrowany.

– Wszystko trafia do komputera.

– Wiem. I powstaje komputerowy wydruk wszystkich zaplanowanych transportów uranu, na które została wydana zgoda.

– Owszem, odbywa się to regularnie. Listę przygotowuje się raz na miesiąc.

– Doskonale – powiedział Dickstein. – Muszę mieć właśnie tę listę.

Zapadło długie milczenie. Sztywny Kołnierzyk wypił trochę whisky, Dickstein odstawił swoją – i tak wypił więcej niż w inne wieczory, bo aż dwa piwa i podwójną brandy.

– Po co ci ta lista? – zapytał blondyn.

– Chcę sprawdzić wszystkie transporty w tym miesiącu. Uda mi się chyba udowodnić, że praktyka nie całkiem się pokrywa, jeśli w ogóle się pokrywa, z tym, o czym Euratom jest powiadamiany.

– Nie wierzę ci – powiedział Sztywny Kołnierzyk. Nie jest głupi, pomyślał Dickstein. Wzruszył ramionami.

– A myślisz, że po co mi to potrzebne?

– Nie wiem. Ale dziennikarzem nie jesteś. Naopowiadałeś nam kupę kłamstw.

– Czy to nie wszystko jedno? – mruknął Dickstein. – Chcesz, to mi wierz, a nie, to nie. I tak nie masz wyjścia i musisz dać mi tę listę.

– Mam wyjście – zaoponował Kołnierzyk. – Mogę zrezygnować z pracy.

– Jeśli to zrobisz – wycedził Dickstein – zetrę twego przyjaciela na krwawą miazgę.

– Pójdziemy na policję! – wykrzyknął blondyn.

– Może wtedy bym zniknął na jakiś czas – powiedział Dickstein. – Na przykład na rok. Ale bym wrócił. I znalazłbym się. I załatwiłbym cię tak, że byś się nie poznał w lustrze.

Sztywny Kołnierzyk wlepił oczy w Dicksteina.

– Kim ty, u licha, jesteś?

– Nieważne, kim jestem. Wiesz, że nie rzucam słów na wiatr.

– Zgadza się. – Sztywny Kołnierzyk ukrył twarz w dłoniach.

Dickstein nie przerywał ciszy. Sztywny Kołnierzyk nie miał wyjścia, był bezradny. Zdał sobie z tego do końca sprawę. Dickstein zostawiał mu czas do namysłu. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

– Wydruk to będzie spory plik – powiedział cicho.

Sztywny Kołnierzyk przytaknął, nie podnosząc wzroku.

– Czy kiedy wychodzisz z biura, sprawdzają ci teczkę?

Zaprzeczył ruchem głowy.

– Czy wydruki trzymane są pod kluczem?

– Nie. – Sztywny Kołnierzyk zbierał myśli z widocznym trudem. – Nie – powtórzył znużonym głosem – te informacje nie są tajne. Są tylko poufne, nie podaje się ich do wiadomości publicznej.

– Świetnie. A wiec jutro pomyślisz o szczegółach: jaką kopię wydruku zabierzesz, co powiesz sekretarce i tak dalej. Pojutrze przywieziesz wydruk do domu. Zastaniesz ode mnie wiadomość, jak dostarczyć mi dokument. – Uśmiechnął się. – Potem już pewnie nigdy więcej mnie nie zobaczysz.

– O Boże, mam nadzieję – jęknął Kołnierzyk.

Dickstein wstał.

– Przez jakiś czas musisz mieć spokój z telefonami – powiedział. Poszukał aparatu i wyrwał kabel ze ściany. Potem ruszył do drzwi. Otworzył je, ale się zawahał.

Blondyn wpatrywał się w wyrwany przewód. Po chwili jednak jego wzrok stał się przytomniejszy.

– Boisz się, że on zmieni zamiar? – spytał.

– Jeżeli ktoś miałby się tego bać, to tylko ty – rzucił Dickstein i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.


***

Życie to nie bajka, szczególnie w KGB. Dawid Rostow nie cieszył się teraz życzliwością – ani swego szefa, ani tych wszystkich pracowników sekcji, którzy byli lojalni w stosunku do szefa. Feliks Woroncow, gotował się ze złości: jakże perfidnym sposobem go pominięto. Teraz już wie, że zrobi wszystko, by zniszczyć Rostowa.

Rostow jednak to przewidział. Nie żałował swojej ryzykownej, decyzji włączenia się w sprawę Dicksteina. Przeciwnie, był z niej zadowolony. Już zaplanował, że kiedy dostanie przepustkę do Działu 100 na trzecim piętrze moskiewskiego GUM-u, kupi sobie świetnie uszyty granatowy angielski garnitur.

Żałował tylko, ze zostawił Woroncowowi pewną furtkę. Powinien był pomyśleć o Egipcjanach i o tym, jak oni zareagują. Z Arabami zawsze jest ten sam problem: ich działania są tak niezdarne i nieskuteczne, że w świecie wywiadu nie można tych ludzi traktować poważnie, nie stanowią żadnej siły. Na szczęście Jurij Andropow, szef KGB i zaufany człowiek Leonida Breżniewa, widział, do czego zmierza Feliks Woroncow. Chciał po prostu odzyskać kontrolę nad planami Dicksteina. Ale Andropow na to nie pozwolił.

Zatem jedyną konsekwencją błędu popełnionego przez Rostowa okazało się to, że był zmuszony do pracy z nieudolnymi Arabami. To jednak wystarczało, żeby Rostow nie czuł się najlepiej. Dysponował swoim własnym, małym zespołem. Nik Bunin i Piotr Tyrin współdziałali ze sobą świetnie. Tymczasem Kair był jak sito. Połowa przekazywanych tam informacji przeciekała do Tel-Awiwu. To, że tym razem chodziło o Jasifa Hasana, mogło, lecz nie musiało okazać się pomocne.

Rostow pamiętał Hasana bardzo dobrze. Wyniosły młody próżniak z bogatej rodziny, dość bystry, ale bez nerwu, o ciasnych horyzontach politycznych. No i ta masa ciuchów. Do Oksfordu wpakował go zamożny ojciec; nie zawiodła tam Hasana własna potrzeba kształcenia się. Budziło to w Rostowie nawet jeszcze większą niechęć teraz niż kiedyś. No, ale to, że dobrze zna Hasana, może mu ułatwić kontrolę nad nim. Zamierzał od razu postawić sprawę jasno: Hasan jest właściwie zbędny, należy do zespołu z przyczyn czysto politycznych. W swoich stosunkach z Hasanem musi zachować dużą przebiegłość i dobrze się zastanowić, o czym mu mówić, a co trzymać w tajemnicy. Powie za mało – Kair poskarży się Moskwie, powie za dużo – Tel-Awiw będzie w stanie krępować każdy jego ruch.

Piekielnie to irytujące, ale sam był sobie winien.

Kiedy wysiadał z samolotu w Luksemburgu, cała ta sprawa nie dawała mu spokoju. Przyleciał z Aten, po drodze z Moskwy dwukrotnie zmieniał tożsamość i trzykrotnie samolot. Przedsięwziął takie środki ostrożności, bo wiedział, że gdy przylatuje się bezpośrednio z Rosji, miejscowy wywiad często to odnotowuje i ma człowieka na oku. A byłoby to uciążliwe.

Oczywiście na lotnisku nikt na niego nie czekał. Wziął taksówkę do hotelu.

Zawiadomił Kair, że będzie posługiwał się nazwiskiem David Roberts. Gdy meldował się w hotelu pod tym nazwiskiem, urzędnik z recepcji przekazał mu list. Otworzył go dopiero w windzie. Na kartce napisane było po prostu “pokój 179”.

Dal napiwek tragarzowi, podniósł słuchawkę i wybrał numer 179.

– Halo? – odezwał się głos z drugiej strony.

– Jestem w 142. Potrzebuję dziesięciu minut, potem czekam tu. Odbędziemy naradę.

– Świetnie. Ale czy ten…

– Milczeć! – rzucił Rostow. – Żadnych nazwisk. Za dziesięć minut.

– Tak jest, przepraszam, ja…

Rostow odłożył słuchawkę. Co za idiotów znów wynajął ten Kair? Oczywiście takich, co to wypaplają twoje prawdziwe nazwisko w słuchawkę hotelowego telefonu. Zapowiadało się gorzej, niż myślał.

Był czas, kiedy przesadzał w profesjonalnym podejściu do sprawy, i żeby uniknąć zasadzki, gasił światło i wpatrując się w drzwi czekał z pistoletem w ręce na umówionego człowieka. Teraz uważał takie zachowanie za przesadne i zostawiał je aktorom filmów telewizyjnych. Nadzwyczajne środki ostrożności nie były w jego stylu. Nie nosił nawet broni, w razie gdyby celnikom na lotnisku zachciało się przeszukać jego bagaże. Ale różne bywają środki ostrożności i różna bywa broń. Miał przy sobie kilka drobiazgów używanych w KGB, a wśród nich elektryczną szczoteczkę do zębów, która wydawała dźwięk uniemożliwiający podsłuch, miniaturowy polaroid i sznurowadło do duszenia ofiary.

Szybko rozpakował walizeczkę. Było tam niewiele rzeczy – maszynka do golenia, szczoteczka do zębów, dwie amerykańskie niemnące się koszule i zmiana bielizny. Wyciągnął z barku butelkę i nalał do szklanki alkoholu. Szkocka whisky to dodatkowa darmowa atrakcja pracy za granicą. Dokładnie po dziesięciu minutach usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył. Do pokoju wszedł Jasif Hasan.

Hasan uśmiechnął się szeroko.

– Jak się masz?

– Witam – odparł sztywno Rostow i podał mu rękę.

– To już dwadzieścia lat… jak sobie radzisz?

– Ciągle mnóstwo pracy.

– Więc znów się spotykamy, po tylu latach, i to z powodu Dicksteina!

– Tak. Siadaj. Porozmawiajmy o Dicksteinie. – Rostow usiadł, Hasan poszedł w jego ślady. – Ustalmy aktualne fakty – ciągnął Rostow. – A więc spotkałeś Dicksteina, potem twoi ludzie widzieli go znów na lotnisku w Nicei. Co stało się później?

– Odbył z przewodnikiem wycieczkę po elektrowni jądrowej, po czym zgubił ogona – powiedział Hasan. – I raz jeszcze straciliśmy go z oczu.

– Musimy bardziej się starać. – Rostow nie ukrywał niezadowolenia.

Hasan uśmiechnął się (Rostow uznał, że ma uśmiech subiekta).

– Gdyby nie był agentem – powiedział – który potrafi rozpoznać ogona i zgubić go, nie musielibyśmy tak bardzo się nim zajmować, nieprawdaż?

Rostow zignorował tę uwagę.

– Czy używał samochodu?

– Tak. Jeździł wynajętym peugeotem.

– Aha. Co wiesz o jego ruchach przedtem, gdy przebywał tutaj, w Luksemburgu?

Hasan rozpoczął płynną, rzeczową relację dostosowaną do narzuconej przez Rostowa konwencji rozmowy o interesach.

– Mieszkał tydzień w hotelu “Alfa” pod nazwiskiem Ed Rodgers. Jako swój adres podał paryską filię redakcji pisma “Science International”. Istnieje takie pismo i faktycznie posługuje się takim adresem, choć jest to tylko kontakt pocztowy, faktycznie też zatrudniano tam współpracownika o nazwisku Ed Rodgers, ale nie odzywał się do nich od przeszło roku.

Rostow skinął głową.

– Jak zapewne wiesz, to typowy Mosadowski kamuflaż. Ładna historyjka i logiczna. Coś jeszcze?

– Tak. W noc poprzedzającą jego wyjazd zdarzył się wypadek przy rue Dicks. Znaleziono dwóch pobitych ludzi. Wyglądało to na profesjonalną robotę… precyzyjnie połamane kości i tak dalej. Policja nie bierze się do tego. Poszkodowani byli znani jako złodzieje, działali w pobliżu nocnego klubu dla homoseksualistów.

– Obrabiali pedałów, gdy tamci wychodzili z klubu?

– Można by tak powiedzieć. W każdym razie nic nie wskazuje na to, że Dickstein ma z tym wypadkiem coś wspólnego. Prócz tego, że potrafiłby to zrobić i że był w tym czasie w Luksemburgu.

– To wystarczy, by go podejrzewać – powiedział Rostow. – Czy myślisz, że Dickstein jest homoseksualistą?

– Możliwe, chociaż Kair mówi, że nie ma nic takiego w jego aktach, więc musiałby być szalenie dyskretny przez te wszystkie lata.

– A więc zbyt dyskretny, by udać się do pedalskiego klubu, zwłaszcza mając zadanie do wypełnienia. Twój argument sam się zbija, czyż nie?

Na twarzy Hasana pojawił się cień złości.

– Więc co ty o tym myślisz? – zapytał.

– Myślę, że znalazł informatora wśród pedałów. – Wstał i zaczął przemierzać pokój w tę i z powrotem. Czuł, że jeśli chodzi o Hasana, jest na dobrej drodze. Z niczym nie przesadził. W niczym go nie upewnił. Można się było nieco rozluźnić. – Zastanówmy się chwilę. Dlaczego się kręcił wokół elektrowni jądrowej?

– Od wojny sześciodniowej – wyjaśniał Hasan – stosunki między Francją a Izraelem się zepsuły. De Gaulle przerwał dostawy broni. Być może Mosad planuje jakiś odwet. Na przykład wysadzenie reaktora?

Rostow pokręcił głową.

– Nawet Izraelczycy nie są tak nieodpowiedzialni. Poza tym dlaczego Dickstein znalazł się w Luksemburgu?

– Kto to może wiedzieć.

Rostow znów usiadł.

– Co tu jest, tu, w Luksemburgu? Z jakiego powodu to miejsce może być ważne? Dlaczego na przykład tutaj znajduje się twój bank?

– Bo jest to ważna stolica europejska. Mój bank mieści się tutaj, bo tutaj mieści się Europejski Bank Inwestycyjny. Ale jest tu jeszcze kilka instytucji Wspólnego Rynku. Na przykład Centrum Europejskie na Kirchberg Plateau.

– Jakie instytucje?

– Sekretariat Parlamentu Europejskiego, Rada Ministrów, Pałac Sprawiedliwości. No i Euratom.

Rostow spojrzał na Hasana.

– Euratom?

– To skrót od Europejska Komisja Energii Atomowej, ale każdy…

– Ja wiem, co to jest – powiedział Rostow. – Nie dostrzegasz związku? Przylatuje do Luksemburga, gdzie Euratom ma swoją główną siedzibę, a potem jedzie zwiedzać reaktor jądrowy.

Hasan wzruszył ramionami.

– Interesująca hipoteza. Co pijesz?

– Whisky. Poczęstuj się. O ile sobie przypominam, Francuzi pomogli zbudować Izraelczykom reaktor jądrowy. A teraz prawdopodobnie wstrzymali pomoc. Być może Dicksteinowi chodzi o tajemnice naukowe.

Hasan nalał sobie drinka i usiadł.

– Jak będziemy działać, ty i ja? Mam rozkaz współpracować z tobą.

– Mój zespół przybywa dziś wieczorem – powiedział Rostow. A w duchu pomyślał: “Współpracować? Do diabła, będziesz wykonywał moje rozkazy”. – Używam zawsze tych samych dwóch ludzi, Nika Bunina i Piotra Tyrina. Znakomicie pracuje nam się razem. Oni wiedzą, jakie lubię metody. Chcę, byś pracował z nimi i robił to, co ci powiedzą. Dużo się nauczysz, to bardzo dobrzy agenci.

– A moi ludzie…

– Nie są nam już potrzebni – przerwał Rostow pośpiesznie. – Mały zespół jest najlepszy. Pierwszym naszym zadaniem będzie teraz upewnić się, czy i kiedy Dickstein wraca do Luksemburga.

– Trzymam człowieka na lotnisku przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Dickstein musiał to wziąć pod uwagę, nie przyleci samolotem. Musimy obstawić inne miejsca. Możliwe, że zjawi się w Euratomie.

– Tak, w gmachu Jeana Monneta.

– Możemy zdobyć kontakt z hotelem “Alfa”, przekupić człowieka w recepcji, ale Dickstein pewnie tam nie wróci. Ani do klubu przy rue Dicks. Powiedziałeś, że wynajął samochód.

– Tak, we Francji.

– Mógł go porzucić. Wiedział, że znacie numery. Zadzwoń do wypożyczalni i dowiedz się, gdzie go porzucił. Pozwoli to nam ustalić, w jakim kierunku podróżuje.

– Zrobione.

– Moskwa przesłała jego fotografię telegraficznie, więc nasi ludzie będą go szukać we wszystkich stolicach świata. – Rostow dokończył drinka. – Złapiemy go. Jeżeli nie tak, to inaczej.

– Naprawdę tak myślisz? – zapytał Hasan.

– Grałem z nim w szachy, wiem, jak rozumuje. Jego ruchy otwierające są typowe, łatwe do przewidzenia. Potem nagle robi coś zupełnie nieoczekiwanego, zwykle wysoce ryzykownego. Musisz tylko czekać, aż nadstawi karku. Sam ci położy głowę na pieńku.

– O ile pamiętam, wtedy z nim przegrałeś – zauważył Hasan.

Rostow uśmiechnął się złowróżbnie.

– Zgadza się, ale teraz gramy naprawdę – wycedził.


***

Są dwa rodzaje cieni: uliczni artyści i buldogi. Uliczni artyści uważają umiejętność bycia czyimś cieniem za specjalizację najwyższej klasy, porównywalną z takimi jak biofizyka czy pisanie poezji. Są perfekcjonistami, którzy potrafią być prawie niewidzialni. Mają skromne, nie rzucające się w oczy ubrania, przed lustrem ćwiczą, jak przybierać obojętny wyraz twarzy, znają tysiące sztuczek z wchodzeniem i wychodzeniem ze sklepów, z kolejkami do autobusów, policjantami i dziećmi, okularami, torbami na zakupy i żywopłotami. Gardzą buldogami, dla których być czyimś cieniem znaczy iść jego śladem, iść śladem swego pana.

Nik Bunin był buldogiem. Sprawiał wrażenie młodego rzezimieszka, kogoś, kto może stać się równie dobrze policjantem, jak przestępcą, zależnie od tego, jaki los jest mu przeznaczony. A los chciał, że Nik trafił do KGB. Jego brat trudnił się w Gruzji handlem narkotykami. Dostarczał haszysz z Tbilisi na Uniwersytet Moskiewski, gdzie narkotyzował się nim między innymi syn Rostowa – Jurij. Oficjalnie Nik był kierowcą, nieoficjalnie gorylem, a jeszcze bardziej nieoficjalnie zawodowym bandytą.

To właśnie Nik wypatrzył Pirata.

Nik miał niecałe sześć stóp wzrostu i był bardzo barczysty. Szerokie bary okrywał skórzaną kurtką. Miał krótkie blond włosy i wodnisto zielone oczy. Trochę się wstydził, że mimo swych dwudziestu pięciu lat nie musi się jeszcze codziennie golić.

W nocnym klubie przy rue Dicks oceniono, że jest diabelnie interesujący.

Przyszedł o wpół do ósmej, tuż po otwarciu klubu, siedział w tym samym rogu całą noc, pijąc z wielkim upodobaniem zimną wódkę. Czekał. Ktoś poprosił go do tańca, ale Nik odpowiedział mu w złej francuszczyźnie, by się odpieprzył. Gdy przyszedł tu następnego wieczoru, niektórzy zastanawiali się, czy nie jest zdradzonym kochankiem, który pragnie konfrontacji. Robił wrażenie kogoś, kogo homoseksualiści klasyfikują jako “twardziela”. Głównie przez te szerokie bary, skórzaną kurtkę i surowy wyraz twarzy.

Nik nie miał o tych wszystkich domysłach pojęcia. Pokazano mu fotografię jakiegoś człowieka, kazano iść do klubu i czekać na niego. Zapamiętał jego twarz, potem poszedł do klubu i obserwował gości. Nie robiło mu wielkiej różnicy, czy ma iść do burdelu, czy do kościoła. Czasami cieszył się, że będzie miał okazję dać komuś w pysk, ale poza tym zależało mu wyłącznie na stałej pensji i dwóch wolnych dniach w tygodniu. Poświęcał je swoim dwóm pasjom: piciu wódki i kolorowaniu książeczek.

Kiedy do klubu wszedł Nat Dickstein, Nik zachował absolutny spokój. Zawsze gdy dobrze się spisał, Rostow zakładał, że stało się tak dzięki dokładnemu wypełnieniu rozkazów. I w zasadzie miał rację. Po chwili Nik zobaczył, że klient siada samotnie, zamawia coś, zostaje obsłużony, po czym sączy swoje piwo. Wyglądało na to, że on też na kogoś czeka.

Nik uznał, że pora zadzwonić do hotelu. Wyszedł do hallu, wykręcił numer. W słuchawce odezwał się głos Rostowa.

– Tu Nik. Właśnie przyszedł klient.

– Dobrze – powiedział Rostow. – Co robi?

– Czeka.

– Dobrze. Sam?

– Tak.

– Pilnuj go i dzwoń do mnie, jeżeli zacznie robić coś ciekawego.

– Jasne.

– Wysyłam Piotra. Będzie czekał na zewnątrz. Jeśli klient wyjdzie z klubu, idź za nim. Razem z Piotrem. Arab będzie z wami, w samochodzie. Będzie się trzymał z tyłu. To jest… poczekaj minutę… Zielony volkswagen garbus.

– Zrobione.

– Wracaj teraz do niego.

Nik odwiesił słuchawkę i wrócił na swoje miejsce, nie patrząc na Dicksteina.

Pięć minut później w klubie zjawił się dobrze ubrany przystojny mężczyzna około czterdziestki. Rozejrzał się, minął stolik Dicksteina i usiadł przy barze. Nik zauważył, że Dickstein podnosi ze stołu kawałek papieru i chowa go do kieszeni. Wszystko bardzo dyskretnie. Tylko ktoś uważnie go obserwujący mógł się zorientować, że coś się dzieje.

Nik znów ruszył do telefonu.

– Przyszedł jakiś pedał i dał mu coś. Wyglądało to jak bilet – powiedział do Rostowa.

– Czy jak bilet do teatru?

– Nie wiem.

– Rozmawiali?

– Nie, pedał po prostu przeszedł obok niego i upuścił bilet na stół. Nawet na siebie nie spojrzeli.

– W porządku. Zostań tam. Piotr powinien już stać na zewnątrz.

– Chwileczkę – zaoponował Nik. – Klient właśnie wszedł do hallu… Idzie do lady, podaje ten bilet… aha, to jest numerek do szatni.

– Nie rozłączaj się, mów, co się dzieje. – Głos Rostowa był lodowato spokojny.

– Facet zza lady podaje mu teczkę. Bierze napiwek.

– To jest dostawa. Świetnie.

– Klient wychodzi z klubu.

– Idź za nim.

– Czy mam zabrać mu teczkę?

– Nie. Dopóki wiemy, co się z nim dzieje, nie chcę, byśmy się ujawniali. Dowiedz się, dokąd idzie. Teraz w drogę!

Nik odwiesił słuchawkę. Dał szatniarzowi kilka banknotów.

– Bardzo się śpieszę, to na zapłacenie mojego rachunku – rzucił.

Na dworze był jasny, letni wieczór. Ludzie wybierali się do restauracji, kin albo po prostu spacerowali. Nik rozejrzał się w lewo i w prawo. Klienta dostrzegł po drugiej stronie ulicy w odległości pięćdziesięciu jardów. Przeszedł przez jezdnię i ruszył za nim.

Nat Dickstein szedł szybko, patrząc prosto przed siebie. Pod pachą trzymał teczkę. Nik nie spuszczając go z oka, minął kilka przecznic. Gdyby w tym momencie Dickstein się odwrócił, zobaczyłby człowieka, który również był w klubie, i zastanowiłby się, czy nie jest śledzony. Potem pojawił się Piotr, szedł obok Nika, szturchnął go w ramię i wyminął. Nik zwolnił kroku i teraz widział plecy Piotra, ale nie widział Dicksteina. Gdyby Dickstein się odwrócił, nie zobaczyłby Nika i nie mógłby też rozpoznać Piotra. Przy takim systemie nadzoru bardzo trudno jest klientowi się zorientować, że ktoś go śledzi. Ale im dłużej to trwa, tym więcej ludzi musi się na zmianę włączać w to zadanie.

Przeszli tak milę. Nagle tuż obok Nika zahamował przy krawężniku zielony volkswagen. Jasif Hasan wychylił się zza kierownicy i otworzył drzwi.

– Nowe rozkazy – rzucił. – Wskakuj.

Nik wsiadł do samochodu, Hasan szybko zawrócił w stronę nocnego klubu przy rue Dicks.

– Świetnie się spisałeś – powiedział Hasan.

Nik udawał, że nie słyszy.

– Chcemy, żebyś wrócił do klubu, przyuważył tego, który dostarczył teczkę, i poszedł za nim do domu – oznajmił Hasan.

– Czy tak powiedział pułkownik Rostow?

– Tak.

– Zrobione.

Hasan zatrzymał wóz tuż przed klubem. Nik wszedł do środka. Stanął w drzwiach i rozejrzał się po sali. Człowieka, którego szukał, już nie było.


***

Wydruk komputerowy liczył ponad sto stron. Dicksteinowi serce zamarło, kiedy przeglądał bezcenne kartki, w których zdobycie włożył tyle trudu. Żadna z informacji w wydruku nic mu nie mówiła.

Wrócił do pierwszej strony i ponownie jej się przyjrzał. Mnóstwo liczb i liter. Czy to szyfr? Nie, takim wydrukiem posługiwali się codziennie szeregowi pracownicy Euratomu, musiał więc być zrozumiały.

Dickstein usiłował się skoncentrować. Dostrzegł symbol “V234”. Wiedział, że musi to być izotop uranu. Następnie przeczytał inny zestaw liter i liczb: “180 KG”, sto osiemdziesiąt kilogramów. “17F68” oznaczało pewnie datę 17 lutego 1968. Stopniowo linijki wydrukowanych przez komputer liter i liczb zaczęły nabierać znaczenia. Znalazł nazwy miejscowości z różnych krajów Europy, takie słowa, jak “pociąg” czy “ciężarówka” i nazwy z końcówkami “SA” albo “Inc”, co musiało oznaczać przedsiębiorstwa. Tekst stał się zrozumiały: pierwsza linijka podawała ilość i rodzaj materiału, druga nazwę i adres nadawcy. I tak dalej.

Podniosło go to na duchu. Czytał z rosnącym zrozumieniem i satysfakcją. Na wydruku figurowało około sześćdziesięciu pozycji. Wyglądało na to, że dominowały trzy główne ich typy. Wielkie ilości surowej rudy uranu z kopalni w Południowej Afryce, Kanadzie i Francji przeznaczone dla europejskich rafinerii; składniki paliwa – tlenki, czysty uran i substancje wzbogacające przewożone z zakładów wytwórczych do reaktorów; i wreszcie zużyte paliwo z reaktorów, które szło do wtórnego wykorzystania i rozmieszczenia. Było kilka nietypowych transportów, głównie składników plutonu i transuranu uzyskiwanych ze zużytego paliwa, wysyłanych do laboratoriów w uniwersytetach i instytutach badawczych.

Dickstein czuł, że boli go głowa, oczy zmęczyły się wypatrywaniem potrzebnych informacji. Na ostatniej stronie jeden z ładunków oznaczono jako “nienuklearny”.

Fizyk w kwiaciastym krawacie mówił mu w Rehovot o pozanuklearnym zastosowaniu uranu i jego składników w fotografii, barwieniu szkła i ceramiki oraz w katalizatorach przemysłowych. Oczywiście ten towar zawsze mógł być promieniotwórczy, bez względu na to, jak przyziemne i niewinne byłoby jego zastosowanie, zatem musiał pozostawać pod kontrolą Euratomu. Dickstein pomyślał jednak, że w przypadku zwyczajnej chemii przemysłowej kontrola byłaby mniej rygorystyczna.

Jedna z pozycji na ostatniej stronie odnosiła się do dwustu ton rudy uranu albo surowego tlenku uranu. Chodziło o belgijską rafinerię niedaleko granicy ż Holandią, specjalnie wyznaczone miejsce, gdzie gromadzono materiały radioaktywne. Rafineria należała do Societé Generale de la Chimie, kombinatu górniczego z główną siedzibą w Brukseli. SGC sprzedawało rudę uranu niemieckiemu koncernowi F. A. Pedlera z Wiesbaden. Pedler planował użycie surowca na “produkcję pochodnych uranu, szczególnie karbidu uranowego w ilościach handlowych”. Dickstein przypomniał sobie, że karbid jest używany jako katalizator w produkcji syntetycznego amoniaku.

Wyglądało jednak na to, że Pedler nie zamierzał wykorzystywać uranu sam, przynajmniej nie we wstępnej fazie. Zainteresowanie Dicksteina wzrosło, gdy przeczytał, że Pedler nie ubiegał się o licencję dla zakładów w Wiesbaden, lecz potrzebował pozwolenia na transport rudy drogą morską do Genui. Dopiero tam kompania Angeluzzi e Bianco ma przeprowadzić “nienuklearny proces”.

Drogą morską! Dickstein nagle uprzytomnił sobie, co z tego wynika: ktoś inny przepchnie ładunek przez europejski port.

Czytał dalej. Surowiec przetransportowany zostanie kolejką z rafinerii SGC do doków w Antwerpii. Tam rudę uranu załadują na statek “Coparelli”, który dostarczy ją do Genui. Niewielka odległość między portem a zakładami Angeluzzi e Bianco ma być pokonana drogą lądową.

Ruda uranu przypominająca piasek, chociaż bardziej żółta, odbędzie tę podróż zapakowana w pięćset sześćdziesiąt szczelnie zamkniętych beczek o pojemności dwustu litrów. Pociąg potrzebuje na przewiezienie takiego ładunku jedenaście wagonów, statek nie zabierze na pokład już nic innego, na ostatni zaś etap podróży Włosi muszą przeznaczyć sześć ciężarówek.

Najbardziej atrakcyjna wydała się Dicksteinowi przeprawa morska. Przez kanał La Manche, przez Zatokę Biskajską wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Hiszpanii, przez Gibraltar i dalej tysiąc mil Morzem Śródziemnym.

Na takiej trasie może się przydarzyć wiele niespodzianek.

Droga lądowa była prosta i dobrze kontrolowana. Pociąg wyrusza w południe jednego dnia i wraca o ósmej trzydzieści następnego ranka. Ciężarówka jechałaby drogami, na których odbywałby się też inny ruch, włącznie z samochodami policyjnymi. Samolot musi mieć stały kontakt z ziemią. Ale morza nie można rozszyfrować, rządzi się własnymi prawami. Transport zabrałby od dziesięciu do dwudziestu dni, nie można wykluczyć sztormów, kolizji, kłopotów z silnikiem, przypadkowych zawinięć do portów i nagłych zmian nawigacyjnych. Spróbuj porwać samolot, a godzinę później cały świat będzie to oglądał w telewizji. Porwiesz statek i nikt nie będzie o tym wiedział przez długie dni czy tygodnie. A może nawet nigdy się nie dowie.

W opinii Pirata morze stanowiło najlepszy wybór.

Dickstein rozmyślał o tym z rosnącym entuzjazmem i w poczuciu, że rozwiązanie problemu znajduje się w jego mewy. Porwać “Coparellego”… a co potem? Przemieścić ładunek na statek piracki. “Coparelli” prawdopodobnie ma na pokładzie dźwigi. Ale przeładunek na morzu jest ryzykowny. Dickstein spojrzał na wydruk, by sprawdzić proponowaną datę transportu: listopad. Nie najlepiej. Mogą być sztormy. W listopadzie zdarzają się nawet na Morzu Śródziemnym. Więc co? Uprowadzić “Coparellego” i płynąć nim do Hajfy? Nawet w Izraelu trudno by było potajemnie zawinąć do portu skradzionym statkiem.

Dickstein spojrzał na zegarek. Minęła północ. Zaczął się rozbierać do snu. Trzeba byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o “Coparellim”. Ważny jest tonaż, liczebność załogi, gdzie aktualnie przebywa, kto jest właścicielem, ewentualnie jakim sprzętem dysponuje. Jutro trzeba jechać do Londynu. Wszystkiego można się tam dowiedzieć u Lloyda.

Chciał wiedzieć jeszcze jedno: kto mu depcze po piętach? We Francji śledził go duży zespół. Tej nocy w klubie przy rue Dicks też widział jakąś zbójecką gębę. Spodziewał się ogona, ale gęba gdzieś znikła. Przypadek lub inny duży zespół. Odpowiedź zależała od tego, czy ma z tym coś wspólnego Hasan. To też można sprawdzić, w Anglii.

Zastanawiał się, jak odbyć tę podróż. Jeśli dziś wieczorem go śledzono, musi przedsięwziąć jakieś środki ostrożności na jutro. Nawet jeśli zbójecka gęba nie ma z tym wszystkim żadnego związku, on musi się upewnić, że go nie namierzy rano na lotnisku.

Podniósł słuchawkę i zadzwonił do recepcji.

– Proszę mnie obudzić o szóstej trzydzieści – zlecił.

– Tak jest, proszę pana.

Położył się do łóżka. Nareszcie określony cel: “Coparelli”. Jeszcze nie miał dokładnego planu, ale już mu się zarysowywał. “Nienuklearny ładunek” i przeprawa morska to atrakcje, którym się nie oprze, nawet gdyby się pojawiły kolejne trudności. Zgasił światło, zamknął oczy i pomyślał: cóż za udany dzień.


***

Dawid Rostow zawsze był takim nadętym sukinsynem i wcale mu to z wiekiem nie przeszło, pomyślał Jasif Hasan. “Chyba nie zdajesz sobie sprawy…”, mawiał z protekcjonalnym uśmiechem. Albo: “Nie potrzebujemy już twoich ludzi, mniejszy zespół jest lepszy”. Albo: “Trzymaj się samochodem z tyłu i nie rzucaj się w oczy”. Albo tak jak ostatnio: “Zostań przy telefonie, ja idę do ambasady”.

Hasan miał podlegać rozkazom Rostowa jako równorzędny członek zespołu. Wyglądało jednak na to, że jego status jest niższy. To naprawdę ubliżające mieć niższą pozycję niż Nik Bunin.

Problem w tym, że stanowisko Rostowa nie było pozbawione podstaw. Nie żeby Rosjanie odznaczali się większymi zdolnościami niż Arabowie. Po prostu KGB było potężniejszą, bogatszą, działającą bardziej profesjonalnie i posiadającą większe wpływy organizacją niż wywiad egipski.

Hasan nie miał innego wyboru, jak tylko znosić cierpliwie zachowanie Rostowa. Kair cieszył się, że KGB tropi jednego z największych wrogów świata arabskiego. Gdyby Hasan zaczął się uskarżać, to raczej jego, a nie Rostowa odsunięto by od sprawy. Może i Rostow pamięta, pomyślał Hasan, że to Arabowie pierwsi wpadli na trop Dicksteina. Gdyby nie moje odkrycie, nie byłoby żadnego śledztwa.

W każdym razie chciał zyskać szacunek Rostowa, chciał, by Rosjanin mu zaufał, rozmawiał o rozwoju wydarzeń, pytał o zdanie. Pragnął udowodnić Rostowowi, że jest kompetentnym i profesjonalnym agentem, co najmniej takim jak Nik Bunin i Piotr Tyrin.

Zadzwonił telefon, Hasan chwycił za słuchawkę.

– Słucham.

– Jest tam jeszcze ten drugi? – usłyszał głos Tyrina.

– Wyszedł. Co się stało?

Tyrin zawahał się.

– Kiedy wróci?

– Nie wiem – skłamał Hasan. – Możesz złożyć meldunek mnie.

– W porządku. Klient wsiadł do pociągu, który odjeżdżał do Zurychu.

– Do Zurychu? I co dalej?

– Pojechał taksówką do banku. Wszedł do środka i skierował się na dół do podziemi. W tym banku są sejfy depozytowe. Wyszedł z teczką.

– Co potem?

– Udał się do sprzedawcy samochodów na przedmieściu i kupił używanego jaguara za gotówkę, którą miał w teczce.

– Rozumiem. – Hasan pomyślał, że wie, co nastąpiło potem.

– Wyjechał z Zurychu samochodem, dostał się na autostradę E 17 i rozwinął szybkość do stu czterdziestu mil na godzinę.

– I zgubiliście go – powiedział Hasan, odczuwając jednocześnie satysfakcję i niepokój.

– Mieliśmy taksówkę i mercedesa z ambasady.

Hasan przywołał na pamięć samochodową mapę Europy.

– Może jechać do dowolnej miejscowości we Francji, Hiszpanii, Niemczech czy Skandynawii. Chyba że zawróci i pojedzie w przeciwnym kierunku. Wtedy pozostają Włochy i Austria. A więc zniknął. W porządku, wracaj do bazy. – Odłożył słuchawkę, by Tyrin nie mógł zakwestionować jego prawa do wydawania rozkazów.

To znaczy, pomyślał, że wielkie KGB jednak nie jest niezwyciężone. Lecz mimo iż pragnął ich upadku, ewentualną radość przyćmiła obawa, że ostatecznie zgubili Dicksteina.

Wrócił Rostow, przerywając mu rozważania nad tym, jak należy teraz postąpić.

– Co nowego? – zapytał Rosjanin.

– Twoi ludzie zgubili Dicksteina – oznajmił Hasan, powstrzymując uśmiech.

– Jak? – Twarz Rostowa pociemniała.

Hasan opowiedział, w jakich okolicznościach do tego doszło.

– A co teraz robią? – pytał dalej Rostow.

– Zasugerowałem im, żeby wracali tutaj. Chyba już są w drodze.

Rostow odchrząknął.

– Własne zastanawiałem się, co należy teraz robić – ciągnął Hasan.

– Musimy odszukać Dicksteina. – Rostow grzebał w walizce i nie słuchał zbyt uważnie.

– Tak, ale co oprócz tego.

Rostow odwrócił się.

– Mów, o co ci chodzi.

– Myślę, że powinniśmy znaleźć faceta, który dostarczył Dicksteinowi teczkę, i zapytać go, co w niej było.

Rostow znieruchomiał i zaczął się zastanawiać.

– Słusznie – powiedział po chwili.

Hasan był uradowany.

– Musimy go znaleźć…

– Nie powinno to być niemożliwe – stwierdził Rostow. – Jeżeli na kilka dni obstawimy nocny klub, lotnisko, hotel „Alfa” i gmach Jeana Monneta…

Hasan przyglądał się Rostowowi, patrzył na jego wysoką, szczupłą postać, obojętną, nieprzeniknioną twarz o wysokim czole i na krótko ostrzyżone siwiejące włosy. Mam rację, pomyślał, i musi mi to przyznać.

– Masz rację – powiedział Rostow. – Powinienem był o tym pomyśleć.

Hasan promieniał z dumy. A może mimo wszystko nie taki z niego skurwiel, pomyślał.

Загрузка...