ROZDZIAŁ JEDENASTY

W barze lotniska Heathrow Dawid Rostow zamówił następną kolejkę i postanowił podjąć ryzykowną grę z Jasifem Hasanem. Problem wciąż polegał na tym, jak powstrzymać Hasana od wypaplania izraelskiemu podwójnemu agentowi z Kairu wszystkiego, co wie. I Rostow, i Hasan właśnie wracali, aby złożyć okresowe meldunki, decyzję więc należało podjąć już teraz. Rostow zamierzał wtajemniczyć Hasana we wszystko, a potem odwołać się do jego profesjonalizmu – jakikolwiek ten profesjonalizm był. Można też było sprowokować Hasana, ale chwilowo Rostow wolał w nim widzieć sprzymierzeńca niż podejrzanego przeciwnika.

– Spójrz na to – powiedział, podając Hasanowi rozszyfrowaną depeszę.


DO: Pułkownika Rostowa via Rezydentura w Londynie

OD: Centrali w Moskwie

DATA: 3 września 1968

Towarzyszu Pułkowniku,

W odpowiedzi na waszą depeszę g/35-21a z żądaniem dalszych informacji na temat każdego z czterech statków, wymienionych w naszej depeszy r/35-21:

Statek motorowy “Stromberg”, 2500 ton, własność i rejestracja holenderska, zmienił ostatnio armatora. Został kupiony za sumę 1500000 DM przez niejakiego Andre Papagopulosa, agenta żeglugowego, w imieniu Savile Shipping Corporation z Liberii. Firma Savile Shipping została zarejestrowana 6 sierpnia bieżącego roku w nowojorskim biurze Liberian Corporation Services Inc. z kapitałem zakładowym w wysokości pięciuset dolarów. Akcjonariuszami są: pan Li Czang, prawnik nowojorski, i pan Robert Roberts, posługujący się w korespondencji adresem kancelarii pana Czanga. Trzej dyrektorzy zostali zgłoszeni zgodnie z obowiązującymi zwyczajami przez Liberian Corporation Services i nazajutrz po uprawomocnieniu się spółki podali się – znów, jak to jest w zwyczaju – do dymisji. Obowiązki prezesa i dyrektora przejął wspomniany uprzednio Papagopulos. Saville Shipping nabyta również za 80 000 £ motorowiec “Gil Hamilton” o wyporności 1500 ton.

Nasi ludzie z Nowego Jorku przesłuchali Czanga. Oznajmił, że “pan Roberts” przyszedł do jego kancelarii z ulicy, nie podał adresu, a honorarium uiścił gotówką. Wydaje się, że jest Anglikiem. Dysponujemy szczegółowym opisem, który jednak nie na wiele może się przydać.

Papagopulos jest nam znany. To bogaty międzynarodowy biznesmen nieokreślonego pochodzenia. Usługi żeglugowe stanowią główne pole jego działalności. Krąży opinia, że często prowadzi interesy na pograniczu prawa. Nie dysponujemy jego adresem. Teczka Papagopulosa zawiera obfity materiał, w znacznej części jednak oparty na spekulacjach. Sądzi się, że w 1948 roku współdziałał z wywiadem izraelskim, niemniej nic nie wiadomo o jego sympatiach politycznych.

Nadal zbieramy informacje o innych statkach wymienionych na waszej liście.

Centrala w Moskwie.


Hasan oddał papier Rostowowi.

– Skąd wytrzasnęli te wszystkie historie?

Rostow darł depeszę na strzępy.

– To wszystko jest w dokumentach. Sprzedaż “Stromberga” musiała być zgłoszona londyńskiemu Lloydowi. Ktoś z naszego konsulatu w Liberii znalazł w rejestrze dane o Savile Shipping. Nasi nowojorscy agenci wyszukali adres Czanga w książce telefonicznej, a dane Papagopulosa mieliśmy w Moskwie. Nic z tego nic jest tajne, oprócz akt Papagopulosa. Sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie szukać. Trutnie się w tej sztuce specjalizują. Nie robią nic innego.

Rostow włożył strzępki do dużej szklanej popielnicy i podpalił.

– Wy też powinniście zafundować sobie trutnie – dodał.

– Zdaje się, że jest to w projekcie.

– Sam wystąp z taką propozycją. Na pewno ci to nie zaszkodzi. Może nawet powierzą ci sprawy organizacyjne. Byłby to krok do przodu.

Hasan skinął głową.

– Może to zrobię.

Podano im następną kolejkę: Rostowowi wódkę, Hasanowi dżin. Rostow był zadowolony, że Hasan reaguje pozytywnie na jego pojednawczy wstęp. Uważnie zbadał spopielałe strzępy papieru, by się upewnić, że depesza spłonęła całkowicie.

– Zakładasz więc, że za Savile Shipping Corporation kryje się Dickstein – rzekł Hasan.

– Tak.

– Co zrobimy w sprawie “Stromberga”?

– Cóż… – Rostow opróżnił kieliszek i postawił go na stole. – Przypuszczam, że “Stromberg” jest mu potrzebny po to, by szczegółowo poznać budowę jego siostrzanej jednostki, “Coparellego”.

– Byłby to niezmiernie kosztowny plan statku.

– Może potem odsprzedać “Stromberga”… lub też wykorzystać go do uprowadzenia “Coparellego”, choć na razie nie wyobrażam sobie, w jaki sposób.

– Czy na “Strombergu” umieścisz kogoś takiego jak Tyrin?

– To bezcelowe. Dickstein na pewno wyrzuci starą załogę i zamustruje marynarzy izraelskich. Muszę wykombinować coś innego.

– Czy wiemy, gdzie teraz przebywa “Stromberg”?

– Postawiłem to pytanie trutniom. Kiedy dotrę do Moskwy, powinny już znać odpowiedź.

Zapowiedziano lot Hasana. Wstał.

– Spotkany się w Luksemburgu?

– Nie jestem pewien. Dam ci znać. Posłuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Usiądź jeszcze na chwilę.

Hasan usiadł.

– Kiedy zaczynialiśmy razem rozpracowywać Dicksteina, byłem do ciebie nastawiony bardzo wrogo. Teraz żałuję i przepraszam. Muszę jednak powiedzieć, że miałem po temu powody. Bo rozumiesz, Kair jest nieszczelny, w egipskiej organizacji wywiadowczej działają podwójni agenci. Martwiłem się i martwię o to, że wszystko, co przekażesz przełożonym, trafi w końcu do Tel-Awiwu; wtedy Dickstein zorientuje się, że depczemy mu po piętach i wyślizgnie się.

– Doceniam twoją szczerość.

Doceniasz, pomyślał Rostow; jesteś nią zachwycony.

– Teraz jednak, kiedy cię we wszystko wprowadziłem, musimy się zastanowić, jak nie dopuścić, by twoje informacje przeciekły do Tel-Awiwu.

Hasan przytaknął.

– Co radzisz?

– No cóż. Będziesz, oczywiście, musiał powiedzieć o wszystkim, cośmy ustalili, lecz chciałbym, abyś nie wdawał się w szczegóły. Nie podawaj nazwisk, dat, miejsc. Jeśli cię przycisną, zacznij się na mnie uskarżać, powiedz, że taiłem przed tobą pewne informacje. Nie rozmawiaj z nikim prócz ludzi, którym masz obowiązek meldować. Nie mów nikomu o Savile Shipping, “Strombergu” czy “Coparellim”. A o tym, że umieściliśmy Tyrina na pokładzie “Coparellego”, po prostu spróbuj zapomnieć.

Hasan wydawał się zmartwiony.

– To co mi zostanie?

– Mnóstwo. Dickstein, Euratom, uran, spotkanie z Pierre’m i Borgiem… połowa prawdy zrobi z ciebie w Kairze bohatera.

Hasan nie wydawał się przekonany.

– Szczerość za szczerość. Jeśli postąpię według twoich wskazówek to mój raport wypadnie znacznie gorzej od twojego.

– A czy nie powinno tak być? – Uśmiechnął się kwaśno Rostow.

– Powinno – zgodził się Hasan. – Masz w końcu większe zasługi.

– Poza tym nikt prócz nas dwóch nie będzie wiedział, czym różnią się raporty. A twoje zasługi też kiedyś docenią.

– W porządku – powiedział Hasan. – Nie będę podawał szczegółów.

– Świetnie. – Rostow skinął na kelnera. – Masz jeszcze chwilkę wypijmy strzemiennego. – Rozparł się na krześle i założył nogę na nogę. Był zadowolony: Hasan postąpi według wskazówek. – Stęskniłem się za domem.

– Masz jakieś plany?

– Spróbuję z Marią i chłopcami spędzić kilka dni nad morzem. Mamy daczę nad Zatoką Ryską.

– Nieźle.

– Przyjemne miejsce, choć – oczywiście – nie takie ciepłe jak twoje strony. Pojedziesz do Aleksandrii?

Po raz ostatni wezwano przez megafony pasażerów z lotu Hasana i Arab wstał.

– Niestety – powiedział. – Myślę, że przez cały czas będę tkwić w tym zapowietrzonym Kairze.

Rostow doznał osobliwego wrażenia, iż Jasif Hasan kłamie.


***

Życie Franza Albrechta Pedlera rozsypało się w gruzy, kiedy Niemcy przegrały wojnę. Pięćdziesięcioletni zawodowy oficer Wehrmachtu stał się nagle człowiekiem bezdomnym, bez pracy i grosza przy duszy. Wobec tego, jak miliony innych Niemców, zaczął wszystko od nowa.

Został komiwojażerem u francuskiego producenta farb: niska prowizja, żadnej stałej pensji. W roku 1946 klientów było niewielu, lecz w 1951, gdy przemysł niemiecki zaczął stawać na nogi i wszystko powoli szło ku lepszemu, Pedler miał już mocną pozycję i mógł skorzystać z pojawiających się szans. Założył biuro w Wiesbaden; miasto było węzłem kolejowym na prawym brzegu Renu, co rokowało nadzieję, że rozwinie się w poważny ośrodek przemysłowy. Rosła oferta Pedlera i rosła liczba jego klientów; niebawem prócz farb zaczął handlować mydłem, zdołał również dotrzeć do baz amerykańskich, administrujących w owym czasie tą częścią okupowanych Niemiec. W najcięższych latach opanował sztukę chwytania okazji: jeśli kwatermistrz armii amerykańskiej żądał środka dezynfekcyjnego w półlitrowych butelkach, Pedler nabywał ów środek w pięćdziesięciolitrowych beczkach, a potem w wynajętej stodole rozlewał go do flaszek ze skupu, opatrywał naklejkami “Specjalny środek dezynfekcyjny A.F. Pedlera” i odsprzedawał z grubym zyskiem.

Od zakupów hurtowych i konfekcjonowania do kupna składników i produkcji był już tylko jeden krok. Pierwszą beczkę “Specjalnego środka czyszczącego A.F. Pedlera” – nigdy nie nazywanego po prostu mydłem – spreparowano w tej samej odnajętej stodole i sprzedano Siłom Powietrznym Stanów Zjednoczonych dla mechaników samolotów. Firma rozwinęła skrzydła.

Pod koniec lat pięćdziesiątych Pedler przeczytał książkę o wojnie chemicznej, w związku z czym wygrał poważmy przetarg na dostawy całego asortymentu płynów do neutralizacji rozmaitych chemicznych środków bojowych.

F.A. Pedler stał się zatem dostawcą wojskowym, nie na wielką skalę, lecz dobrze ustawionym i czerpiącym godziwe zyski. Wynajęta stodoła rozrosła się w mały kompleks parterowych budynków. Franz ponownie się ożenił – jego pierwsza żona zginęła podczas bombardowania w 1944 roku – i spłodził dziecko. Nadal lubił korzystać z nadarzających się okazji, więc kiedy usłyszał, że można kupić za grosze spory kopczyk rudy uranowej, zwęszył w tym zysk.

Uran należał do spółki belgijskiej o nazwie Société Générale de la Chimie. Była to jedna z korporacji trzęsących afrykańską kolonią Belgii, Kongiem Belgijskim, krajem obfitującym w materiały. Po wycofaniu się Belgów w 1960 roku spółka działała nadal. Ponieważ jednak było wiadomo, że ten, kto nie ustąpi z własnej woli, zostanie w końcu wyrzucony siłą, Chimie wszystkie swoje wysiłki skierowała na to, by jeszcze przed zatrzaśnięciem się wrót wywieźć tyle surowca, ile to tylko możliwe. Pomiędzy rokiem 1960 a 1965 w swojej rafinerii opodal granicy z Holandią zgromadziła znaczny zapas koncentratu rudy uranowej. Na nieszczęście spółki ratyfikowano tymczasem układ o zakazie prób z bronią jądrową i kiedy trzeba było ostatecznie wynosić się z Konga, reflektantów na uran było niewielu. Koncentrat leżał więc w silosie, zamrażając skąpe kapitały spółki.

W gruncie rzeczy F.A. Pedler nie używał do produkcji swych barwników wielkiej ilości uranu, lubił jednak swoisty hazard: cena była niska, zarobi parę groszy na oczyszczeniu towaru, a wreszcie, kiedy rynek materiałów rozszczepialnych znowu rozkwitnie – co, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, musiało nastąpić wcześniej czy później – zrobi doskonały interes. Odkupił więc od Chimie trochę uranu.

Nat Dickstein od razu polubił Pedlera. Niemiec był sprężystym siedemdziesięciotrzylatkiem z bujną czupryną i błyskiem w oku. Spotkali się w sobotę. Pedler, ubrany w krzykliwą kurtkę sportową i brunatne spodnie, dobrze władał amerykańskim angielskim; poczęstował Dicksteina kieliszkiem miejscowego szampana Sekt.

Początkowo byli wobec siebie ostrożni. W końcu podczas wojny, okrutnej dla nich obu, walczyli po przeciwnych stronach. Lecz Dickstein, który zawsze uważał, iż wrogiem nie były Niemcy, lecz faszyzm, przejmował się tylko ewentualnym zakłopotaniem Pedlera. I vice versa.

Dickstein uzgodnił spotkanie telefonicznie, dzwoniąc ze swojego hotelu w Wiesbaden. Telefonu tego wyczekiwano z niecierpliwością. Miejscowy konsul Izraela uprzedził Pedlera, że z wielką listą zakupów ma się niebawem zjawić pan Dickstein, wysoki stopniem oficer służb kwatermistrzowskich. Pedler zaproponował na sobotni poranek, kiedy nie będzie pracowników, krótkie zwiedzanie wytwórni, a potem lunch u siebie w domu.

Gdyby Dickstein naprawdę chciał kupić produkty firmy Pedlera, zwiedzanie powinno go zniechęcić: fabryczka – chaotyczne skupisko starych szop i zagraconych podwórek, nad którym unosił się wszechobecny smród – w niczym nie przypominała lśniącego modelu niemieckiej przedsiębiorczości.

Przesiedziawszy pół nocy nad podręcznikiem technologii chemicznych, Dickstein przygotował sobie kilka inteligentnych pytań na temat mieszadeł, przeładunku materiałów, kontroli jakości i pakowania. Liczył, że wszystkie błędy, które popełni, będzie mógł złożyć na karb problemów językowych. Chyba przyjął dobrą taktykę.

Była to dziwna sytuacja. Dickstein miał grać rolę sceptycznego, niezdecydowanego nabywcy, zachęcanego ze wszystkich sił przez oferenta. W rzeczywistości pragnął wciągnąć Niemca w układ, którego ani nie mógłby, ani nie chciał zerwać. Potrzebował uranu Pedlera, lecz nie zamierzał o niego prosić. Chodziło mu raczej o to, aby postawić Pedlera w sytuacji, w której prosperity Niemca zależałaby od jego, Dicksteina, dobrej woli.

Po oględzinach wytwórni pojechali nowym mercedesem Pedlera do stojącego na zboczu wzgórza obszernego domu w wiejskim stylu. Siedzieli przy wielkim oknie, popijając szampana, a Frau Pedler – urodziwa, pogodna niewiasta po czterdziestce – krzątała się w kuchni. Zapraszanie potencjalnego klienta na domowy obiad to nieco żydowski sposób załatwiania interesów, dumał Dickstein; ciekawe, czy Pedler o tym pomyślał.

Z okna rozpościerał się widok na dolinę. W jej głębi płynęła dostojnie szeroka rzeka, obok biegła wąska szosa. Na brzegu w małych skupiskach wznosiły się szare domki z okiennicami, winnice pięły się w górę ku domostwu Pedlera, omijały je i urywały się przy linii drzew. Gdybym miał zamieszkać w kraju o chłodnym klimacie, pomyślał Dickstein, wybrałbym takie miejsce.

– A zatem, cóż pan sądzi?

– O widoku czy o fabryce?

– Pedler uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– O jednym, i drugim.

– Widok jest wspaniały. Wytwórnia – mniejsza niż się spodziewałem.

Pedler zapalił papierosa. Był nałogowym palaczem i miał szczęście, że dożył siedemdziesiątki.

– Mała?

– Może powinienem wyjaśnić, czego właściwie szukam.

– Jeśli pan tak łaskaw.

– Otóż w tej chwili – rozpoczął swą historyjkę Dickstein – nasza armia kupuje środki myjące od rozmaitych dostawców: detergenty od jednego, zwykłe mydło od drugiego, rozpuszczalniki od trzeciego i tak dalej, i tak dalej. Usiłujemy zminimalizować wydatki, co można by zapewne osiągnąć, zawierając kontrakt z jednym tylko producentem.

Pedler uniósł brwi.

– To… – szukał w myślach właściwego określenia – bardzo poważne zlecenie.

– Obawiam się, że zbyt poważne dla pańskiej firmy – powiedział Dickstein, myśląc: Tylko nie powiedz, że też tak sądzisz!

– No, niekoniecznie. Nie posiadamy takich możliwości produkcyjnych tylko dlatego, że nie prowadziliśmy dotąd interesów na tak wielką skalę. Z pewnością dysponujemy odpowiednim potencjałem organizacyjnym i technicznym, przy dużym zaś zamówieniu hurtowym bez trudu uzyskamy kredyty na rozbudowę… w gruncie rzeczy wszystko zależy od konkretnych liczb.

Teczka Dicksteina stała obok krzesła. Teraz podniósł ją i otworzył.

– Oto specyfikacje – powiedział, podając Pedlerowi listę. – Plus ilości, jak też terminy dostaw. Zapewne będzie pan potrzebował czasu, by skonsultować się z zarządem i dokonać wstępnych kalkulacji…

– Ja jestem szefem – uśmiechnął się Pedler. – Z nikim nie muszę się konsultować. Proszę mi dać jutrzejszy dzień na kalkulację, poniedziałek na wizytę w banku. We wtorek zadzwonię i podam ceny.

– Słyszałem, że jest pan operatywnym kontrahentem.

– Małe firmy mają swoje dobre strony.

Frau Pedler wyłoniła się z kuchni i powiedziała:

– Obiad na stole.


***

Najdroższa Suzo,

nigdy dotąd nie pisałem listu miłosnego. Chyba również do żadnej kobiety nie powiedziałem “najdroższa”. Wierz mi, to coś wspaniałego.

Spędzam samotne popołudnie w obcym chłodnym mieście. Jest nawet ładne i ma wiele parków – siedzę teraz w jednym z nich, pisząc do Ciebie cieknącym długopisem na paskudnej zielonej papeterii. Innej nie mogłem dostać. Moja ławka stoi w przedziwnej altanie – kopulaste sklepienie na greckich kolumnach – która przypomina karuzelę albo domek letni, wzniesiony w angielskim wiejskim ogrodzie przez jakiegoś wiktoriańskiego ekscentryka. Przede mną rozciąga się trawnik, wokół rosną topole, z oddali słyszę orkiestrę dętą, grającą jakiś utwór Edwarda Elgara. W parku jest pełno ludzi z dzieciakami, piłek i psów.

Nie wiem, dlaczego opowiadam ci to wszystko. Bo tak naprawdę chcę tylko powiedzieć, że Cię kocham i pragnę spędzić z tobą całą resztę życia. Wiedziałem to już dwa dni po naszym spotkaniu. Wahałem się, czy Ci to powiedzieć, nie dlatego, że nie byłem pewny, ale…

Prawda jest taka, że bałem się, iż Cię spłoszę. Wiem, że mnie kochasz, ale wiem również, iż masz dwadzieścia pięć lat, a w tym wieku miłość przychodzi łatwo (ze mną jest na odwrót) i łatwo może odejść. Więc pomyślałem: spokojnie, spokojnie, niech mnie najpierw polubi, zanim poproszę, by powiedziała “na zawsze”. Teraz, po tylu tygodniach rozstania, nie jestem już zdolny do takiej przebiegłości. Po prostu muszę Ci powiedzieć, co czuję. Chcę tego “na zawsze” i nie widzę powodów, by to dłużej taić.

Stałem się innym człowiekiem. Wiem, że brzmi to trywialnie, ale kiedy się tego doświadcza, wcale trywialne nie jest. Inaczej teraz postrzegam życie, i to pod wieloma względami – o kilku wiesz, o innych kiedyś ci opowiem. Inna jest nawet tu, w tym dziwnym miejscu moja samotność i pustka aż do jutra. Nie twierdzę, że mi szczególnie doskwiera, lecz dawniej nawet by mi nie przyszło na myśl, aby ją rozpatrywać jako coś, co lubię albo nie. Dawniej nie miałem wyboru. Teraz zawsze jest coś, co wolałbym robić i właśnie Ty jesteś osobą, której wolałbym to robić. Przepraszam, chciałem napisać: z którą. To zresztą bez znaczenia. A w ogóle dość tych denerwujących tematów.

Wyjeżdżam stąd za parę dni, nie wiem jeszcze dokąd; nie wiem nawet – i to najgorsze ze wszystkiego – kiedy znów będę Cię mógł zobaczyć. Ale kiedy to nastąpi, wierz mi, nie spuszczę cię z oka przez dziesięć czy piętnaście lat. Nic z tego wszystkiego nie brzmi tak, jak brzmieć powinno. Chcę powiedzieć, co czuję, i nie potrafię dobrać słów. Chcę, byś wiedziała, jak to jest, gdy wiele razy w ciągu każdego dnia wyobrażam sobie twoją twarz, jak – widząc smukłą ciemnowłosą dziewczynę – oczekuję, wbrew rozsądkowi, że jakimś cudem okaże się Tobą, jak nieustannie wyobrażam sobie, co powiedziałabyś o widoku, artykule prasowym, małym człowieczku z wielkim psem, ładnej sukience; chcę, abyś wiedziała, jak rozpaczliwie pragnę idąc samotnie do łóżka poczuć cię obok siebie.

Bardzo cię kocham.

N.


***

Sekretarka Franza Pedlera zadzwoniła do Nata Dicksteina we wtorek rano i umówiła go z szefem na obiad.

Poszli do skromnej restauracji przy Wilhelmstrasse i zamiast wina zamówili piwo: to było spotkanie robocze. Dickstein z trudem powciągał niecierpliwość – to Pedler miał być stroną ubiegającą się o względy kontrahenta.

– No cóż, sądzę, że możemy spełnić pańskie wymagania – odezwał się Pedler.

Dickstein chciał krzyknąć “Hura!”, ale jego twarz nie wyrażała niczego. Pedler mówił dalej:

– Ceny, które podam panu za chwilę, są do przedyskutowania. Oczekujemy kontraktu pięcioletniego. Zamrozimy ceny na okres pierwszych dwunastu miesięcy; potem możemy je zaktualizować zgodnie z obowiązującym indeksem cen światowych na pewne surowce. Kara umowna za zerwanie kontraktu wyniosłaby dziesięć procent wartości rocznych dostaw.

Dickstein chciał powiedzieć “zrobione” i przypieczętować układ uściskiem dłoni, ale w porę przypomniał sobie, na czym polega jego rola.

– Dziesięć procent to surowy warunek.

– Z pewnością jednak nie wygórowany – zaoponował Pedler. – Nawet nie zrekompensuje nam strat w przypadku zerwania kontraktu. Jego wysokość powinna powstrzymać was od rozwiązania umowy, jeśli nie znajdziecie się w przymusowej sytuacji.

– Rozumiem pański punkt widzenia. Mimo to sugerowalibyśmy złagodzenie tego warunku.

– Wszystko do wynegocjowania. Oto ceny. – Wzruszył ramionami Pedler.

Dickstein przestudiował listę i oświadczył:

– Jest to dość bliskie naszych oczekiwań.

– Czy to znaczy, żeśmy się dogadali?

Dickstein pomyślał: Tak, tak! Powiedział jednak:

– Nie, oznacza to po prostu, że moim zdaniem możemy ze sobą robić interesy.

– W takim razie – stwierdził rozpromieniony Pedler – wypijmy coś konkretnego. Kelner!

Kiedy podano kieliszki, Pedler wzniósł toast.

– Za długie lata wspólnych interesów!

– Chętnie za to wypiję – powiedział Dickstein. Podnosząc swój kieliszek, myślał: “No i co? Znów mi się powiodło!”.


***

Życie na morzu, jakkolwiek ciężkie, nie było jednak tak koszmarne, jak obawiał się Tyrin. Na okrętach radzieckiej marynarki wojennej obowiązywała nieustanna harówka, surowa dyscyplina i marny wikt. “Coparelli” był pod tym względem zupełnie inny. Kapitan Eriksen żądał tylko przestrzegania przepisów bezpieczeństwa i solidnego wywiązywania się z powinności, przy czym zresztą nie stawiał zbyt wysokich wymagań. Pokład myto od czasu do czasu, niczego jednak nie polerowano ani nie malowano. Jedzenie było przyzwoite, a w dodatku Tyrin dzielił kabinę z kokiem. Teoretycznie mógł zostać wezwany o każdej porze dnia i nocy, aby nadać depeszę, w praktyce jednak cała łączność radiowa odbywała się za dnia i Tyrin nigdy nie miał kłopotów ze znalezieniem w nocy ośmiu godzin na sen. Był to reżim łagodny, a Piotr Tyrin bardzo dbał o wygodę.

Niestety, sam statek stanowił całkowite zaprzeczenie wszelkiej wygody. Ledwie okrążyli Przylądek Burz, wyszli z kanału Minch i Morza Północnego, a zaczął skakać i kołysać się jak łódeczka z kory na silnym wietrze. Tyrin dostał okropnej choroby morskiej, z czym – udając marynarza – musiał się ukrywać. Na szczęście nastąpiło to wtedy, gdy kok był zajęty w pentrze, a Tyrina nie potrzebowano w kabinie radiowej, więc mógł najgorsze przeleżeć na wznak w swojej koi.

Pomieszczenia załogi miały lichą wentylację i były słabo ogrzewane; nawet niewielka wilgoć na pokładzie sprawiała, że korytarze natychmiast wypełniały się schnącą odzieżą, która parując jeszcze zwiększała zaduch.

Swój sprzęt radiowy, dobrze chroniony folią, brezentem i kilkoma swetrami, Tyrin przechowywał w worku marynarskim, nie mógł go jednak rozkładać i używać w kajucie, gdzie w każdej chwili mógł zjawić się kok czy ktokolwiek inny. Tyrin dokonywał już rutynowych połączeń z Moskwą, wykorzystując w chwilach spokoju radiostację pokładową, potrzebował jednak systemu bezpieczniejszego i bardziej niezawodnego.

Należał do ludzi wijących sobie gniazdka. Podczas gdy Rostow przerzucał się z ambasady do pokoju hotelowego, a stąd znów do zakonspirowanego lokalu i nawet nie zauważał swego otoczenia, Tyrin lubił mieć stałą bazę, miejsce, które dawałoby mu poczucie własności, wygody i bezpieczeństwa. Prowadząc obserwację statyczną – był to jego ulubiony rodzaj pracy – zawsze znajdował wielki bujak, który ustawiał przy oknie, i całymi godzinami siedział przy teleskopie, całkowicie ukontentowany torbą kanapek, butelką wody sodowej i własnymi myślami. Tu, na “Coparellim”, też znalazł miejsce na uwicie gniazdka.

Myszkując po statku za dnia, odkrył pomiędzy przednim lukiem ładunkowym a dziobem niewielki labirynt składzików. Projektant statku umieścił je tam po prostu po to, by nie marnować ani skrawka wolnej przestrzeni. Do głównego pomieszczenia – gdzie przechowywano jakieś narzędzia, kilka beczułek smaru do żurawi oraz, o dziwo, starą, zardzewiałą kosiarkę do trawy – schodziło się po schodkach. Do największego magazynku przylegały mniejsze: niektóre z nich wypełniały liny, części maszyn, butwiejące pudła ze śrubami i nakrętkami, reszta natomiast była pusta, jeśli nie liczyć robactwa. Tyrin nigdy nie widział, aby ktoś tu wchodził – przedmioty użyteczne składowano tam, gdzie były potrzebne: na rufie.

Wybrał moment, kiedy zaczęło się ściemniać, a większa część załogi jadła kolację. Poszedł do swej kajuty, zabrał worek marynarski i przez zejściówkę wydostał się na pokład. Z szafki pod mostkiem wziął latarkę, ale na razie jej nie zapalał.

Wedle almanachu miała być pełnia, księżyc jednak nie wyjrzał jeszcze zza gęstych chmur. Tyrin cichaczem sunął do przodu, trzymając się relingu tam, gdzie istniało mniejsze prawdopodobieństwo, że jego sylwetka zarysuje się na jasnym tle pokładu. Z mostka i sterówki sączyło się światło, wachtowi jednak zwracali zapewne większą uwagę na morze niż na pokład.

Zrosił go zimny prysznic i zaraz potem musiał oburącz uchwycić się relingu, aby jeden ze zwykłych przechyłów “Coparellego” nie cisnął go za burtę. Co jakiś czas fala wdzierała się na pokład; wody nie było wiele, dość jednak, by przemoczyć buty. Tyrinowi natychmiast zmarzły nogi i miał tylko rozpaczliwą nadzieję, że nigdy się nie dowie, co wyprawia “Coparelli” podczas prawdziwego sztormu.

Do składziku na dziobie dotarł przemoczony, dygocąc z zimna. Zamknął za sobą drzwi, zapalił latarkę i przedarł się przez złomowisko do jednego z bocznych pomieszczeń. Tu także zamknął drzwi. Zdjął sztormiak, potarł dłońmi o sweter, by rozgrzać je trochę i wysuszyć, a potem otworzył swój marynarski worek. Wcisnął nadajnik do kąta, przymocował drutem do grodzi i podparł kartonowym pudłem.

Miał buty na gumowych podeszwach, lecz przed wykonaniem następnej czynności włożył dodatkowo gumowe rękawiczki. W rurze pod sufitem biegły przewody wiodące do masztu radiowego. Małą piłką do metalu, skradzioną z maszynowni, Tyrin wyciął krótki odcinek rury i obnażył kable. Potem założył przyłącza pomiędzy kablami zasilania i nadawania a odpowiednimi gniazdami swojego aparatu.

Włączył radio i zaczął wywoływać Moskwę.

Nie musiał się obawiać nałożenia transmisji na pracę radiostacji pokładowej, bo sam był radiooperatorem, szanse zaś, że pod jego nieobecność ktokolwiek inny zacznie nadawać, w praktyce równały się zeru. Póki jednak korzystał ze swego prywatnego aparatu, do kabiny radiowej nie docierała emisja z zewnątrz; on też nie mógł jej odebrać, bo pracował na innej częstotliwości. Mógł dokonać takiego przestrojenia, by obie radiostacje odbierały jednocześnie, lecz wtedy ktoś przypadkowo obecny w kabinie radiowej miałby możliwość usłyszeć odpowiedzi Moskwy… Cóż, w fakcie, że mały stateczek nie odbiera transmisji natychmiast, nie było nic dziwnego. Musiał pamiętać, aby nadawać tylko wówczas, gdy “Coparelli” nie będzie oczekiwać żadnych wiadomości.

Złapawszy Moskwę nadał: Sprawdzam nadajnik awaryjny.

Potwierdzono odbiór i przekazano: Przygotuj się na wiadomość od Rostowa.

Łączność odbywała się standardowym szyfrem KGB.

Tyrin odpowiedział: Jestem gotów, ale się śpieszcie.

Potem nadeszła wiadomość: Siedź cicho, dopóki się coś nie wydarzy. Rostow.

Tyrin nadał: Przyjąłem. Bez odbioru – i nie czekając na sygnał zakończenia łączności zdemontował instalację. Skręcanie i rozkręcanie gołych przewodów nawet przy użyciu izolowanych kombinerek było zajęciem czasochłonnym i niezbyt bezpiecznym. Wśród wyposażenia kabiny radiowej miał kilka złączek: następnym razem przyniesie ze sobą parę sztuk, żeby wszystko przyspieszyć.

Był bardzo zadowolony ze swych wieczornych poczynań. Uwił sobie gniazdko, uruchomił kanały łączności i uczynił to wszystko potajemnie. Teraz tylko musi spokojnie siedzieć, a było to coś, co lubił najbardziej.

Postanowił przyciągnąć jeszcze jeden karton, aby staranniej ukryć radiostację przed przypadkowym spojrzeniem. Otworzył drzwi, posłał snop światła w głąb głównego składziku – i skamieniał. Miał towarzystwo.

Lampa pod sufitem była włączona i jej żółte światło rzucało rozedrgane cienie. Po środku magazynku siedział z wyciągniętymi nogami wsparty o baryłkę smaru młody marynarz. Podniósł wzrok; był zdumiony tak samo jak Tyrin i tak samo jak on – co Tyrin wyczytał z jego twarzy – pełen poczucia winy.

Tyrin go rozpoznał. Nazywał się Ravlo. Był dziewiętnastoletnim blondynkiem o chudej bladej twarzy. Nie uczestniczył w pijatykach, jakie urządzano w Cardiff, lecz mimo to często wydawał się skacowany; sprawiał wrażenie nieprzytomnego i miał pod oczami czarne kręgi.

– Co tu robisz? – zapytał Tyrin.

I wtedy zobaczył.

Lewy rękaw Ravla był podciągnięty aż za łokieć. Na podłodze pomiędzy nogami chłopaka leżała fiolka, szkiełko z zegarka i mała plastikowa torebka. W prawej dłoni Ravlo trzymał przygotowaną strzykawkę.

Tyrin zmarszczył czoło.

– Masz cukrzycę?

Twarz Rayla skrzywiła się w gorzkim, ponurym śmiechu.

– Więc jesteś narkomanem – stwierdził Tyrin. Niewiele wiedział o narkotykach, lecz był przekonany, że za to, co Ravlo robi, mogą go wysadzić na ląd w najbliższym porcie. Odprężył się. Sprawa była do załatwienia.

Ravlo patrzył gdzieś za Tyrina, w głąb małego składziku. Tyrin obejrzał się przez ramię i stwierdził, że radiostacja jest doskonale widoczna. Popatrzyli na siebie i zrozumieli, że obaj mają coś do ukrycia.

– Nie zdradzę twojej tajemnicy, jeśli i ty będziesz siedział cicho – powiedział Tyrin.

Ravlo po raz drugi skrzywił się w cierpkim, ponurym uśmiechu; potem przeniósł wzrok z twarzy Tyrina na swe ramię i wprowadził igłę do żyły.


***

Łączność pomiędzy “Coparellim” a Moskwą została złapana i nagrana przez stację nasłuchu Wywiadu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Ponieważ użyto standardowego kodu KGB, rozszyfrowanie treści nie okazało się trudne. Wynikało z niej jednak tylko, że ktoś na pokładzie statku – nie wiadomo jakiego – sprawdza swój nadajnik awaryjny, ktoś inny natomiast – człowiek o nazwisku Rostow, nie figurujący w żadnej kartotece – nakazuje mu siedzieć cicho. Nikt nie mógł się w tym połapać, więc jedynie założono teczkę z nagłówkiem “Rostow” i natychmiast o niej zapomniano.

Загрузка...