ROZDZIAŁ TRZECI

Nat Dickstein nigdy nie przyzwyczaił się do roli tajnego agenta. Najbardziej męczyła go konieczność ciągłego oszukiwania ludzi. Zawsze musiał kłamać, ukrywać coś, udawać, że jest kimś innym niż jest, śledzić kogoś, okazywać fałszywe dokumenty przy odprawie paszportowej na lotniskach. Nie opuszczała go też myśl, że może zostać zdemaskowany. Nawet w ciągu dnia nawiedzała go koszmarna wizja, w której okrążają go policjanci, wrzeszcząc: “Jesteś szpiegiem!” i pakują po do wiezienia, gdzie łamią mu nogę.

Teraz też czuł niepokój. Był w gmachu Jeana Monneta w Luksemburgu na Kirchberg Plateau po drugiej stronie wąskiego korytarza rzeki i położonego na wzgórzu w centrum miasta. Siedział przy wejściu do biur Dyrekcji Ochrony Euratomu i starał się zapamiętać twarze wchodzących pracowników. Właściwie czekał na urzędnika z biura i prasowego o nazwisku Pfaffer, ale celowo przybył tu o wiele za wcześnie. Szukał słabych punktów. Pewną niedogodnością tego przedsięwzięcia był fakt, że również cały personel biura widział jego twarz, nie miał jednak czasu bawić się w nadzwyczajne środki ostrożności.

Pfaffer okazał się niechlujnym młodym mężczyzną o nieprzyjemnym spojrzeniu. Miał przy sobie sfatygowaną brązową aktówkę. Dickstein wszedł za nim do równie niechlujnego pomieszczenia biurowego i przystał na propozycję napicia się kawy. Rozmawiali po francusku. Dickstein miał akredytację mało znanego paryskiego magazynu “Science International”. Wyznał Pfafferowi, że jego ambicją jest dostać pracę w “Scientific American”.

– O czym pan pisze obecnie? – zapytał Pfaffer.

– Zatytułowałem ten artykuł TM. – Po czym wyjaśnił znaczenie skrótu: – Tajemniczy Materiał. W Stanach Zjednoczonych wciąż ginie paliwo radioaktywne. Dowiedziałem się, że tu, w Europie, istnieje międzynarodowy system zabezpieczania takich materiałów.

– Zgadza się – przytaknął Pfaffer. – W państwach członkowskich kontrolę nad substancjami radioaktywnymi sprawuje Euratom. Przede wszystkim posiadamy pełną listę instytucji cywilnych, które mają do czynienia z takimi substancjami, począwszy od kopalń, poprzez zakłady produkcyjne, magazyny i reaktory, na zakładach przetwórczych skończywszy.

– Powiedział pan: instytucje cywilne.

– Tak. Wojskowe znajdują się poza naszymi kompetencjami.

– Proszę kontynuować. – Dickstein chciał, by Pfaffer mówił jak najwięcej i nie zdołał się zorientować, jak ograniczoną wiedzę ma on sam na ten temat.

– A zatem – ciągnął Pfaffer – weźmy na przykład fabrykę wytwarzającą składniki paliwa ze zwykłej rudy uranu. Surowiec dostarczany do fabryki zostaje zważony i przebadany przez inspektorów z Euratomu. Wszystkie dane trafiają do komputera Euratomu, a następnie porównuje się je z informacjami otrzymanymi od inspektorów z firm sprzedających surowiec. W tym wypadku z kopalni rudy uranu. Komputer wykaże najmniejszą różnicę pomiędzy ilością wysłanego i odebranego surowca. Podobnych pomiarów ilościowych i jakościowych dokonuje się na materiale, który opuszcza fabrykę. Ich wyniki zestawiane są następnie z informacjami od inspektorów w miejscach, gdzie paliwo ma zostać wykorzystane – na przykład w elektrowniach atomowych. Ponadto waży się i bada materiał zużyty. Taki system inspekcji wraz z podwójną kontrolą jest stale stosowany i dotyczy także ostatecznego rozmieszczenia odpadów radioaktywnych. Wyniki zestawia się co najmniej dwa razy w roku.

– Rozumiem – Dickstein czuł się przytłoczony i beznadziejnie zniechęcony. Niewątpliwie Pfaffer przesadzał, mówiąc o sprawności systemu, ale jeśli nawet w połowie była to prawda, ich komputery i musiałyby zarejestrować ulotnienie się stu ton rudy uranowej. Po to, by Pfaffer gadał dalej, Dickstein odezwał się znowu: – Zatem wasze komputery cały czas rejestrują lokalizację każdej okruszyny uranu w Europie?

– Na terenie państw członkowskich – we Francji, Niemczech, Włoszech, Belgii, Holandii i Luksemburgu. I nie tylko uranu, lecz wszystkich substancji radioaktywnych.

– A jeśli chodzi o transport?

– Każdy szczegół musi być przez nas zaakceptowany.

Dickstein zamknął notatnik.

– Wygląda na to, że macie bardzo sprawny system. Czy mógłbym zobaczyć, jak to działa w praktyce?

– To nie zależy od nas. Musiałby się pan skontaktować z władzami do spraw energii atomowej danego państwa członkowskiego i poprosić o zezwolenie wizytowania danego obiektu. Czasem organizuje się w niektórych z nich wycieczki z przewodnikiem.

– Czy mógłbym otrzymać jakiś spis telefonów?

– Oczywiście. – Pfaffer wstał i otworzył szafę z aktami.

Dickstein rozwiązał jeden problem tylko po to, by stanąć przed innym. Chciał wiedzieć, gdzie można znaleźć informacje o rozmieszczeniu zapasów materiałów radioaktywnych. I oto poznał odpowiedź: w komputerze Euratomu. Ale cały uran, o którym wiedział komputer, był przedmiotem ścisłej obserwacji, przez co planowana kradzież okazywała się nieprawdopodobnie trudnym zadaniem. Siedząc w małym, obskurnym pokoju, obserwując, jak krząta się zadowolony z siebie Pfaffer, Dickstein pomyślał: jeśli tylko ty, mały biurokrato, domyślasz się, co mi chodzi po głowie, możesz mieć kłopoty. Powstrzymał uśmiech i poczuł się nieco bardziej odprężony.

Pfaffer wręczył mu ulotkę odbitą na kserografie. Dickstein złożył ją i schował do kieszeni.

– Dziękuję panu za pomoc – powiedział.

– Gdzie się pan zatrzymał? – spytał Pfaffer.

– W “Alfie” naprzeciwko dworca.

Pfaffer odprowadził go do drzwi.

– Życzę miłego pobytu w Luksemburgu!

– Postaram się, by był jak najmilszy – obiecał Dickstein i uścisnął mu dłoń.


***

Dickstein odkrył tę sztuczkę w dzieciństwie, gdy przesiadywał ze swoim dziadkiem w małym pokoiku nad piekarnią na Mile End Road i zmagał się z rozróżnieniem dziwacznych liter hebrajskiego alfabetu, idea polegała na tym, by wyodrębnić i zapamiętać jakiś jeden konkretny znak, nie zwracając uwagi na pozostałe. Sztuczka przydała się przy zapamiętywaniu twarzy ludzi z Euratomu.

Późnym popołudniem stał przed gmachem Jeana Monneta i patrzył na wychodzących z pracy ludzi. Niektórzy z nich interesowali go hardziej niż inni. Sekretarki, hostessy i gońcy nie liczyli się, podobnie jak wyżsi urzędnicy. Chodziło o programistów komputerowych, menedżerów, szefów małych departamentów, sekretarzy osobistych i asystentów dyrektorów. Nadawał im imiona, które uwzględniały ich cechy charakterystyczne: Diamencik, Sztywny Kołnierzyk, Tony Curtis, Beznosy, Śnieżnogłowy, Zapata, Tłusty Zadek.

Diamencik była pulchną kobietą dobrze po trzydziestce, bez obrączki. Jej imię nasunął Dicksteinowi kryształowy odblask oprawek jej okularów. Nat szedł za nią po parkingu, gdzie wbiła się za kierownicę białego fiata 500. Wynajęty peugeot Dicksteina stał obok.

Przejechała most Adolfa, prowadząc wóz źle, choć powoli, i dojechała do małej wioski o nazwie Mondorf-les-Baines leżącej mniej więcej piętnaście kilometrów na południowy wschód od miasta. Zaparkowała na brukowanym podwórku przed domem zbudowanym na planie kwadratu. Przekręciła klucz w drzwiach i weszła do środka.

Wioska była atrakcją turystyczną, biły tu gorące źródła. Dickstein zawiesił sobie na szyi aparat fotograficzny i krążył w pobliżu, mijając dom Diamencika kilka razy. Raz zobaczył, przez okno, jak Diamencik podaje jedzenie jakiejś starszej kobiecie.

Mały fiat stał przed domem aż do północy, gdy Dickstein odjechał.

Diamencik nie okazała się strzałem w dziesiątkę. Stara panna opiekująca się matką, ani bogata, ani biedna (dom najpewniej należał do matki), najwidoczniej bez żadnych grzechów na sumieniu. Gdyby Dickstein był innym typem mężczyzny, mógłby ją uwieść, ale skoro był, jaki był, nie widział sposobu, by zbliżyć się do niej.

Trzy dalsze dni nie przyniosły nic nowego. Przy Zapacie, Tłustym Zadku i Tony Curtisie zostały puste miejsca.

Za to Sztywny Kołnierzyk okazał się doskonały. Liczył mniej więcej tyle lat co Dickstein. Był szczupłym, eleganckim mężczyzną w ciemnoniebieskim garniturze, szerokim błękitnym krawacie, w białej koszuli z usztywnionym kołnierzykiem. Ciemne włosy, nieco dłuższe niż u innych mężczyzn w jego wieku, siwiały na skroniach. Nosił buty robione na zamówienie.

Przeszedł pieszo z biura przez most na rzece Alzette, po czym skierował się w górę, na stare miasto. Następnie skręcił w ciasną brukowaną uliczkę i zniknął w starym domu z tarasem.

Dickstein wałęsał się w pobliżu przez dwie godziny. Gdy Sztywny Kołnierzyk wreszcie się pojawił, miał na sobie obcisłe jasne spodnie i pomarańczowy szalik na szyi. Włosy sczesał do przodu, co nadawało mu młodszy wygląd. Poruszał się lekkim krokiem.

Dickstein podążał za nim do rue Dicks, gdzie Sztywny Kołnierzyk wszedł na nie oświetlony ganek i zniknął za drzwiami. Dickstein zatrzymał się na zewnątrz. Drzwi były otwarte, ale nie mógł dostrzec, co działo się w środku. Schody prowadziły w dół. Po chwili Dickstein usłyszał cichą muzykę.

Dwaj młodzi ludzie w takich samych żółtych dżinsach minęli go i weszli do środka. Jeden z nich uśmiechnął się i powiedział:

– Tak, to właśnie tutaj. – Dickstein udał się za nimi.

Lokal wyglądał na zwyczajny nocny klub: stoły, krzesła, kilka łóżek, nieduży parkiet do tańca i jazzowe trio w rogu. Dickstein zapłacił za wstęp i usiadł w jednej z lóż, tak by mieć na oku Sztywny Kołnierzyk. Zamówił piwo.

Odgadł już, dlaczego to miejsce otaczała specyficznie dyskretna atmosfera, a gdy się lepiej rozejrzał, jego teoria potwierdziła się: siedział w klubie dla homoseksualistów. Pierwszy raz znalazł się w takim lokalu i był trochę zdziwiony, że jest tu tak zwyczajnie. Owszem, kilku mężczyzn miało lekki makijaż, para bezwstydnych ciot obejmowała się przy barze, bardzo ładna dziewczyna trzymała się za ręce ze starszą kobietą w spodniach. Jednak większość klientów była ubrana normalnie, choć oczywiście zgodnie z kanonami jaskrawej europejskiej mody.

Sztywny Kołnierzyk siedział obok jasnowłosego mężczyzny w brązowej dwurzędowej marynarce. Dickstein nie miał określonego stosunku do homoseksualistów. Nie obrażał się, gdy ludzie czasem brali go mylnie za homoseksualistę, jako że był kawalerem po czterdziestce. Dla niego Sztywny Kołnierzyk był tylko człowiekiem, który pracował w Euratomie i musiał ukrywać swoje skłonności.

Słuchał muzyki i pił piwo. Podszedł kelner i zapytał:

– Czy jesteś samotny, kochanie?

Dickstein pokręcił głową.

– Czekam na przyjaciela.

Trio zastąpił gitarzysta, który zaczął śpiewać sprośne piosenki ludowe po niemiecku. Dickstein nie rozumiał większości dowcipów, ale reszta publiczności ryczała ze śmiechu. Potem kilka par zaczęło tańczyć.

Dickstein zobaczył, że Sztywny Kołnierzyk kładzie rękę na kolanie swojego towarzysza. Wstał i podszedł do ich loży.

– Cześć – powiedział beztrosko. – Zdaje się, że widziałem cię niedawno w biurze Euratomu?

Sztywny Kołnierzyk zbladł.

– Nie wiem, kim…

Dickstein wyciągnął dłoń.

– Ed Rodgers – przedstawił się podając to samo nazwisko, którym posłużył się u Pfaffera. – Jestem dziennikarzem.

– Jak się masz – zamruczał Sztywny Kołnierzyk. Przywitał się, ale wolał nie podawać swojego nazwiska.

– Muszę już iść – powiedział Dickstein. – Miło było cię poznać.

– A więc do widzenia.

Dickstein odwrócił się i wyszedł z klubu. Na razie zrobił wszystko, co było konieczne. Sztywny Kołnierzyk wiedział, że jego tajemnica została odkryta, i był przestraszony.

Dickstein ruszył w stronę hotelu. Czuł się zbrukany i zawstydzony.


***

Śledzono go od rue Dicks. Ogon nie był profesjonalistą i nie próbował się kamuflować. Trzymał się piętnaście, dwadzieścia kroków z tyłu, a jego buty na skórzanych podeszwach odzywały się regularnym stukotem na chodniku. Dickstein udawał, że nic nie zauważa. Przechodząc przez ulicę, rzucił okiem: bardzo młody, długie włosy, brązowa skórzana kurtka.

Chwilę potem inny młodzieniec wysunął się z cienia i stanął naprzeciw Dicksteina, zastępując mu drogę. Dickstein stał spokojnie i czekał. Myślał: co jest, u diabła? Nie miał pojęcia, kto mógłby za nim chodzić już teraz ani dlaczego ten ktoś posługiwał się przy tym takimi amatorami z ulicy.

Ostrze noża błysnęło w świetle ulicy. Ogon podszedł od tyłu. Wyrostek z przodu powiedział:

– W porządku, pedałku, oddaj nam swój portfel.

Dickstein odetchnął z ulgą. To tylko złodzieje, którzy uważali, że każdy wychodzący z nocnego klubu jest łatwym kąskiem.

– Nie bijcie mnie – powiedział Dickstein. – Dam wam pieniądze. – Wyjął portfel.

– Portfel – powtórzył wyrostek.

Dickstein nie chciał wdawać się z nimi w bójkę. Wprawdzie łatwo mógł zdobyć więcej gotówki, lecz utrata wszystkich dokumentów i kart kredytowych stwarzała pewne trudności. Wyjął banknoty z portfela i podał je napastnikom.

– Dokumenty muszę zatrzymać. Weźcie pieniądze, nie złożę meldunku.

Chłopak chwycił pieniądze. Ten z tyłu polecił:

– Weź karty kredytowe.

Młodszy był wyraźnie słabszy. Dickstein spojrzał na niego i zapytał:

– Dlaczego nie zejdziesz mi z drogi, synu? – Potem ruszył do przodu, wymijając go zewnętrzną stroną chodnika.

Skórzane buty zabębniły krótko o trotuar: ten drugi zaatakował Dicksteina, pozostał więc już tylko jeden sposób rozwiązania tej sytuacji. Dickstein odwrócił się, chwycił stopę chłopaka, gotową do wymierzenia ciosu, pchnął go, po czym wykręcił i złamał mu nogę w kostce. Chłopak krzyknął z bólu i upadł.

Wtedy błyskawicznie zbliżył się ten z nożem. Dickstein odskoczył, kopnął chłopaka w goleń, odskoczył i kopnął znowu. Chłopak zamierzył się nożem. Dickstein wykonał unik i kopnął tamtego po raz trzeci dokładnie w to samo miejsce. Rozległ się trzask łamanej kości i facet upadł.

Dickstein stał przez chwilę, patrząc na dwóch rannych nieboraków. Czuł się jak rodzic, którego dzieciaki doprowadziły do tego, że podniósł na nie rękę. Myślał: dlaczegoście mi to zrobili? Obaj byli właściwie dziećmi. Mogli mieć po siedemnaście lat. Byli zdeprawowani. Żerowali na homoseksualistach, a przecież dokładnie tym samym zajmował się tej nocy Dickstein.

Wreszcie odszedł. Był to wieczór, o którym najlepiej nie pamiętać. Postanowił wyjechać z miasta rano.

Gdy Dickstein pracował, przebywał jak najwięcej w pokoju hotelowym, aby uniknąć rzucania się w oczy. Mógłby być nałogowym pijakiem, chociaż picie podczas działań operacyjnych to rzecz nierozsądna – alkohol przytępiał jego czujność – w innych zaś przypadkach nie odczuwał potrzeby picia. Spędzał mnóstwo czasu, patrząc przez okno albo siedząc naprzeciw migającego ekranu telewizora. Nie spacerował po ulicach, nie przesiadywał w barach hotelowych, nawet nie jadał w hotelowych restauracjach. Zawsze zamawiał jedzenie do pokoju. Istnieją jednak granice ostrożności, których człowiek nie może przekroczyć: nie potrafi być niewidzialny. W hallu hotelu “Alfa” w Luksemburgu wpadł na kogoś, kto go znał.

Stał w recepcji przy kontuarze i płacił rachunek za pobyt, bo właśnie się wyprowadzał. Pokazywał kartę kredytową na nazwisko Ed Rodgers, gdy usłyszał z tyłu wypowiedziane po angielsku słowa:

– Mój Boże! Nat Dickstein, chyba się nie mylę?

Ogarnęło go nagłe przerażenie. Jak każdy agent, który ukrywa swoją tożsamość, żył w ciągłym strachu, że ktoś z odległej przeszłości go zdemaskuje. To było niby zły sen z policjantem, który wrzeszczy: “Jesteś szpiegiem”, niby natarczywy wierzyciel mówiący: “Ale twoja matka tam jest. Widziałem ją przez okno, chowała się pod kuchennym stołem”.

Jak każdy agent, Dickstein został przeszkolony, jak ma się zachować w podobnych okolicznościach, zasada była prosta: ktokolwiek to jest, nie znasz go. Musieli to ćwiczyć w szkole. Mówiono: dziś jesteś Chaimem Meyersonem, studentem inżynierii. I tak dalej. A potem, późnym popołudniem, aranżowano sytuację, kiedy wpadałeś na swojego kuzyna albo dawnego profesora ze studiów, albo rabina, który znał całą twoją rodzinę. Za pierwszym razem zawsze uśmiechałeś się i mówiłeś: “dzień dobry”, rozmawiałeś przez chwilę o dawnych czasach, i wieczorem twój opiekun ze szkoły oświadczał ci, że jesteś skończony – spieprzyłeś sprawę. W końcu nauczyłeś się patrzeć starym przyjaciołom prosto w oczy, pytając: “Kto pan do licha jest?”.

Tak oto powrócił problem z dawnych treningów w czasach szkoły. Dickstein najpierw spojrzał na recepcjonistę, który właśnie wymeldowywał go jako Eda Rodgersa. Ten nie reagował. Pewnie ani nie rozumiał, o co chodzi, ani nie słuchał, ani go to nie obchodziło.

Czyjaś ręka poklepała Dicksteina po ramieniu. Z przepraszającym uśmiechem odwrócił się, mówiąc po francusku:

– Obawiam się, że to jakaś pomyłka…

Sukienkę miała podwiniętą do pasa, twarz zarumienioną z podniecenia. Całowała Jasifa Hasana.

– Ależ to ty! – powiedział Jasif Hasan.

Przerażające wspomnienie tamtego poranka w Oksfordzie dwadzieścia lat temu sprawiło, że Dickstein stracił na chwilę panowanie nad sobą, zapomniał o treningu i popełnił największy błąd w swojej karierze. Patrzył zaszokowany i wreszcie wyrzekł:

– Chryste, Hasan.

Hasan uśmiechnął się, wyciągnął dłoń i powiedział:

– Jak dawno… to musiało być… ponad dwadzieścia lat!

Dickstein uścisnął mechanicznie podaną dłoń, świadom popełnionego błędu, i spróbował wziąć się w garść.

– Dokładnie tyle – mruknął. – Co tu porabiasz?

– Mieszkam. A ty?

– Właśnie wyjeżdżam. – Dickstein postanowił natychmiast wyjść, szybko, zanim nie stanie się coś gorszego. Urzędnik wręczył mu kartę kredytową, którą Dickstein podpisał: “Ed Rodgers”. Spojrzał na zegarek. – Do licha, muszę złapać ten samolot.

– Mam tu samochód – powiedział Hasan. – Podwiozę cię na lotnisko. Musimy pogadać.

– Zamówię taksówkę…

Hasan pochylił się do urzędnika hotelowego.

– Proszę zwolnić wóz i dać to kierowcy za fatygę. – Położył kilka monet.

– Naprawdę, śpieszę się – powiedział Dickstein.

– A więc w drogę! – Hasan wziął walizkę Dicksteina i ruszył do wyjścia.

Bezradny, ogłupiały i bezwolny, Dickstein podążył za nim.

Wsiedli do dwuosobowego angielskiego sportowego samochodu. Dickstein obserwował Hasana, gdy ten wyprowadzał wóz z parkingu i wjeżdżał na drogę. Arab zmienił się i trudno było określić jego wiek. Siwe pasma w wąsach, duży brzuch, niższy głos – tego można się było spodziewać. Ale było coś jeszcze. Hasan zawsze wydawał się Dicksteinowi typowym arystokratą. Ruchy miał powolne, nonszalanckie, a wobec innych, zwłaszcza młodszych i pełnych energii, zwykł okazywał znudzenie. Teraz z tych manier nic nie pozostało. Hasan by taki jak jego samochód: szybciej, byle szybciej. Dickstein zaczął się zastanawiać, ile Hasan jeszcze zachował ze swego dawnego arystokratyzmu.

Uznając konsekwencje swego błędu, Dickstein próbował ocenić rozmiar szkód.

– Więc teraz mieszkasz tutaj? – zapytał.

– Mój bank ma tu swoje główne przedstawicielstwo europejskie.

Zatem nadał jest bogaty, pomyślał Dickstein.

– Jaki to bank?

– Cedar Bank w Libanie.

– Dlaczego Luksemburg?

– Bo to uznane centrum finansowe – wyjaśnił Hasan. – Tutaj mieści się Europejski Bank Inwestycyjny. A co u ciebie?

– Mieszkam w Izraelu. Mój kibuc wyrabia wino. Szukam możliwości zbytu w Europie.

– Chcesz sprzedać piasek na pustyni?

– Sam tak zaczynam myśleć.

– Może będę mógł ci pomóc, jeśli wrócisz do Luksemburga. Mam tu mnóstwo kontaktów. Mogę ci zaaranżować kilka spotkań.

– Dzięki. Trzymam cię za słowo. – Jeśli gorsze stanie się najgorszym, pomyślał Dickstein, może przynajmniej uda się sprzedać trochę wina.

– A zatem twój dom jest teraz w Palestynie, a mój dom w Europie – powiedział Hasan, Dickstein zaś ocenił, że jego uśmiech jest wymuszony.

– Jak twój bank prosperuje? – spytał, zastanawiając się, czy “mój bank” znaczyło: “bank, którego jestem właścicielem”, czy: “bank, którym zarządzam”, czy też: “bank, dla którego pracuję”.

– Och, całkiem dobrze.

Wyglądało na to, że nie mają sobie wiele więcej do powiedzenia. Dickstein chciał zapytać, co się stało z rodziną Hasana w Palestynie, jak skończyła się jego przygoda z Eilą Ashford i dlaczego jeździ sportowym wozem. Obawiał się jednak, że odpowiedzi mogą być bolesne zarówno dla Hasana, jak i dla niego.

– Jesteś żonaty? – spytał Hasan.

– Nie. A ty?

– Nie.

– Czy to nie dziwne? – spytał Dickstein.

Hasan uśmiechnął się.

– Nie nadajemy się do tego, by brać na siebie odpowiedzialność, ani ty, ani ja…

– Ja się nadaję – zaprzeczył Dickstein, mając na myśli osieroconego Motiego, któremu nie dokończył jeszcze Wyspy Skarbów.

– Ale masz w sobie duszę włóczęgi, może nie? – powiedział Hasan, robiąc do niego oko.

– O ile pamiętam, byłeś kobieciarzem – powiedział Dickstein.

– To były piękne dni.

Dickstein próbował nie myśleć o Eili. Dotarli do lotniska i Hasan zatrzymał samochód.

– Dzięki za podwiezienie – powiedział Dickstein.

Hasan odwrócił się na siedzeniu.

– Nie pojmuję – powiedział. – Wyglądasz teraz młodziej niż w 1947.

Dickstein uścisnął jego dłoń.

– Przepraszani, że tak się śpieszę. – Wysiadł z samochodu.

– Nie zapomnij do mnie zadzwonić, gdy będziesz następnym razem – powiedział Hasan.

– Do widzenia. – Dickstein zamknął drzwi samochodu i skierował się w stronę budynku.

Teraz wreszcie pozwolił sobie na wspomnienia.


***

Cztery osoby w zarośniętym ogrodzie zamilkły na mgnienie – nie dłuższą niż jedno uderzenie serca. Potem ręce Hasana przesunęły się po ciele Eili. Nagle Dickstein i Cortone cofnęli się przez lukę w żywopłocie i zniknęli z widoku. Kochankowie nie zauważyli ich. Szli w kierunku domu. Gdy oddalili się już spory kawałek, Cortone powiedział:

– Jezu, to była mocna rzecz.

– Nie mówmy o tym – poprosił Dickstein. Czuł się jak facet, który oglądając się za siebie, wpadł na latarnię. Czuł ból i wściekłość, za które nikogo prócz siebie nie mógł winić.

Przyjęcie na szczęście się kończyło. Wyszli nie żegnając się z rogaczem – profesorem Ashfordem, który siedział w kącie pogrążony w dyskusji ze studentem. Poszli do “George’a” na lunch. Dickstein jadł bardzo mało, ale wypił trochę piwa.

– Słuchaj, Nat – zagadnął Cortone – nie wiem, dlaczego tak się tym gryziesz. Myślę, że to dowód, iż jest osiągalna, może nie?

– Tak – zgodził się Dickstein, chociaż tak nie myślał.

Rachunek wyniósł ponad dziesięć szylingów. Dickstein odprowadził Cortonego na dworzec. Pożegnali się serdecznie i Cortone wsiadł do pociągu.

Dickstein spacerował przez kilka godzin po parku, prawie nie czując chłodu. Próbował się wyzwolić z własnych uczuć. Bez powodzenia. Wiedział, że to nie zazdrość o Hasana ani rozczarowanie Eilą czy też zawiedzione nadzieje, w których spełnienie nie wierzył. Był rozbity i nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Zapragnął mieć kogoś, komu mógłby się zwierzyć.

W niedługi czas potem wyjechał do Palestyny, lecz nie z powodu Eili. W ciągu następnych dwudziestu jeden lat nigdy nie miał kobiety. Ale i z tym Eila nie miała nic wspólnego.


***

Jasif Hasan wracał z luksemburskiego lotniska absolutnie wściekły. Miał wciąż w oczach, jakby to było wczoraj, młodego Dicksteina: blady Żyd w tanim garniturze, wątły jak dziewczyna, zawsze lekko skulony, jakby spodziewał się uderzenia, wpatrzony z młodzieńczą tęsknotą w dojrzałe ciało Eili Ashford i z uporem dowodzący, że jego naród musi mieć Palestynę, niezależnie od tego, czy Arabowie zgodzą się na to, czy nie. Hasan myślał o nim jak o naiwnym dziecku. Teraz Dickstein mieszka w Izraelu, uprawia winorośl i wyrabia wino. Znalazł dom, a on go utracił.

Hasan już nie był bogaty. Nigdy nie miał wielkiego majątku, nawet jak na stosunki lewantyńskie, ale zawsze dobrze jadał, nosił kosztowne ubrania, pobierał nauki w dobrych szkołach i świadomie przyswoił sobie sposób bycia i maniery arabskiej arystokracji. Jego dziadek był znanym lekarzem, który swego starszego syna umieścił na studiach medycznych, a młodszego skierował do biznesu. Młodszy, ojciec Hasana, kupował i sprzedawał tekstylia w Palestynie, Libanie i Transjordanii. Interes pod rządami brytyjskimi rozwijał się, a syjonistyczna imigracja rozszerzała rynek zbytu. Do 1947 rodzina posiadała sklepy na całym Bliskim Wschodzie oraz rozległą siedzibę rodową w pobliżu Nazaretu.

Rok 1948 zrujnował ich. Gdy ogłoszono powstanie państwa Izrael i armie arabskie przystąpiły do ataku, rodzina Hasana popełniła fatalny błąd, przenosząc się wraz z całym dobytkiem do Syrii. Nigdy już stamtąd nie wrócili. Dom lewarowy w Jerozolimie spłonął, sklepy zostały zniszczone lub przejęli je Żydzi, posiadłości ziemskie dostały się pod “administrację” izraelskiego rządu. Hasan słyszał, że jego rodowa wieś została kibucem.

Od tamtego czasu ojciec Hasana mieszkał w zorganizowanym przez ONZ obozie dla uchodźców. Ostatnią sensowną rzeczą, jaką zrobił, było napisanie listu polecającego dla Jasifa do libańskich bankierów. Jasif miał wykształcenie uniwersyteckie i świetnie mówił po angielsku, więc dostał pracę w banku. Złożył wniosek o odszkodowanie za ziemię, zgodnie z podpisanym w 1953 aktem akwizycji gruntów, ale rząd izraelski odmówił.

Rodzinę w obozie odwiedził tylko raz, tego jednak, co zobaczył, nie zapomni do końca życia. Żyli w szopie zbitej z desek i korzystali ze wspólnych toalet. Nie mieli żadnych przywilejów. Byli tylko jedną z wielu tysięcy rodzin bez domu, celu życia i nadziei. Gdy Jasif zobaczył, jak ojciec – niegdyś energiczny, bystry, władczy mężczyzna, który potrafił kierować wielkim biznesem – stoi w kolejce po jedzenie i spędza czas na grze w trik-traka, zapragnął obrzucać bombami szkolne autobusy.

Kobiety przynosiły wodę i sprzątały dom częściej niż zwykle, ale mężczyźni wałęsali się w używanych ubraniach, na nic nie czekając; ich ciała więdły, a umysły tępiały. Młodzi przechadzali się z butnymi minami, kłócili miedzy sobą i walczyli na noże, bo nie mieli przed sobą nic prócz perspektywy kompletnej bezczynności w promieniach palącego słońca.

Obóz cuchnął ściekami i rozpaczą. Hasan nigdy tam nie wrócił, chociaż nadal pisywał listy do matki. Wyrwał się z potrzasku, a że zostawił ojca… Cóż, ojciec sam mu w tym pomógł, a więc musiał tego chcieć.

Hasan odnosił skromne sukcesy jako urzędnik bankowy. Był inteligentny i uczciwy, ale praca, jaką wykonywał, nie dawała mu satysfakcji. Notatki służbowe, sporządzanie wykazów i kopii nużyło go. Sercem był gdzie indziej.

Nigdy nie zapomniał, co zostało mu odebrane. Niósł swą nienawiść przez życie niczym sekretne brzemię. Cokolwiek podsuwałby mu logiczny umysł, dusza mówiła, że opuścił ojca w potrzebie, poczucie winy rosło wraz z nienawiścią do Izraela. Z roku na rok oczekiwał, że armie arabskie zniszczą syjonistycznych okupantów, z każdą zaś kolejną przegraną stawał się coraz bardziej nieszczęśliwy i wściekły.

W 1957 zaczął pracować dla wywiadu egipskiego. Nie był ważnym agentem, ale ponieważ bank stopniowo rozszerzał swoje europejskie interesy, Hasan zaczął zbierać interesujące informacje; docierały doń zarówno drogą służbową, jak i z plotek w dyrekcji banku. Czasem Kair i pytał o konkretne sprawy dotyczące finansów przedsiębiorstw przemysłu i zbrojeniowego, żydowskich filantropów czy arabskich milionerów. Jeśli Hasan nie znajdował szczegółowych danych w bankowym archiwum, – często otrzymywał je od przyjaciół albo dzięki kontaktom w świecie biznesu. Miał też zadanie ogólne: obserwować izraelskich biznesmenów w Europie, jako że mogą być agentami. Oto dlaczego spotkawszy przypadkiem Nata Dicksteina zachował się wobec niego tak przyjaźnie.

Hasan przypuszczał, że to, co mu opowiedział Dickstein, mogło być prawdą. W sfatygowanym ubraniu i wciąż takich samych okrągłych okularach, Nat wyglądał właśnie jak podrzędny kupiec, który ma kłopoty z promocją swoich towarów. Ale z drugiej strony, ta dziwna sprawa na rue Dicks poprzedniej nocy. Znaleziono tam dwóch młodych, znanych policji drobnych złodziejaszków, brutalnie unieszkodliwionych. Hasan zdobył wszystkie informacje dzięki kontaktom z policją miejską. Było jasne, że tamci dwaj źle wybrali przyszłą ofiarę. Mógł ich tak urządzić tylko zawodowiec: żołnierz, policjant, czyjś goryl albo… agent. Po takim incydencie każdy Izraelczyk, który odlatuje w pośpiechu następnego ranka, wart byłby sprawdzenia.

Hasan wrócił do hotelu “Alfa” i zagadnął urzędnika w recepcji:

– Byłem tu godzinę temu, kiedy wymeldowywał się jeden z waszych gości. Może pan pamięta?

– Chyba tak, proszę pana.

Hasan wręczył mu dwieście franków luksemburskich.

– Czy mógłby mi pan powiedzieć, pod jakim nazwiskiem był zameldowany?

– Oczywiście, proszę pana. – Urzędnik sprawdził akta. – Edward Rodgers z magazynu “Science International”.

– A nie Nathaniel Dickstein?

Cierpliwy urzędnik przecząco pokręcił głową.

– A mógłby pan sprawdzić, czy Nathaniel Dickstein z Izraela był tu w ogóle zameldowany?

– Oczywiście. – Przez kilka minut urzędnik przeglądał papiery. Podniecenie Hasana rosło. Jeśli Dickstein zameldował się pod fałszywym nazwiskiem i nie był producentem wina – to w takim razie kim, jeśli nie agentem izraelskim? W końcu urzędnik zamknął księgę.

– Z całą pewnością nie, proszę pana.

– Dziękuję.

Hasan wyszedł. Rozpromieniony wracał do biura. Dzięki swemu sprytowi odkrył coś ważnego. Jak najszybciej zasiadł przy biurku, by napisać: zauważony tutaj podejrzany jako agent izraelski Nat Dickstein alias Ed Rodgers. Wzrost 5 stóp, drobna budowa dala, włosy ciemne, brązowe oczy, wiek ok. 40 lat.

Zakodował wiadomość, następnie zastosował dodatkowy kod słowny i wysłał ją teleksem do głównej siedziby banku egipskiego. Wiadomość i tak nie mogłaby tam trafić. Dodatkowy kod instruował pocztę w Kairze, by przesłała teleks do dyrekcji wywiadu cywilnego.

Przesłanie wiadomości nie było już taką przyjemnością. Mogło nie być żadnej reakcji ani podziękowania z drugiej strony. Hasan nie miał teraz nic innego do roboty, jak tylko wrócić do normalnej pracy w banku i starać się nie śnić na jawie.

A jednak niewiele później zadzwonił telefon z Kairu. Przedtem nie zdarzało się to nigdy. Czasami wysyłano mu depesze, teleksy, nawet listy, zawsze naturalnie zakodowane. Raz czy dwa spotkał się z ludźmi z ambasad arabskich i otrzymał słowne instrukcje. Ale nigdy jeszcze nie telefonowano. Jego meldunek musiał wywołać większe wrażenie niż mógł oczekiwać. Telefonujący pragnął wiedzieć więcej o Dicksteinie.

– Chcę potwierdzić tożsamość klienta w związku z pańską wiadomością – oznajmił. – Czy nosi okrągłe okulary?

– Tak.

– Czy mówi po angielsku z akcentem z przedmieścia? Czy rozpoznaje pan taki akcent?

– Dwa razy tak.

– Czy ma numer wytatuowany na przedramieniu?

– Dzisiaj tego nie widziałem, ale wiem, że ma… Studiowałem z nim w Oksfordzie, dawno temu. Jestem pewien, że to on.

– Pan go zna? – spytał zdziwiony głos z Kairu. – Czy ta informacja znajduje się w pańskich aktach?

– Nie, bo ja nigdy…

– Więc powinna się tam znaleźć – stwierdził głos ze złością. – Jak długo pan jest z nami?

– Od 1957 roku.

– To wyjaśnia wszystko… Stare dzieje. Okay. Teraz słuchaj pan. Ten człowiek jest bardzo ważnym… klientem. Chcemy, by towarzyszył mu pan dwadzieścia cztery godziny na dobę, rozumie pan?

– To niemożliwe – odparł zmartwiony Hasan. – Opuścił miasto.

– Dokąd wyjechał?

– Podwiozłem go na lotnisko. Nie wiem, dokąd poleciał.

– Więc musi pan sprawdzić. Niech pan zadzwoni na lotnisko, spyta i o jego lot i zadzwoni do mnie w ciągu piętnastu minut.

– Zrobię, co mogę.

– Nie interesuje mnie, co pan może – odparł głos z Kairu. – Chcę wiedzieć, dokąd poleciał, zanim jeszcze się tam znajdzie. Ma pan zadzwonić do mnie w ciągu piętnastu minut. Skoro złapaliśmy z nim kontakt, nie możemy go znowu zgubić.

– Zaraz się połączę – obiecał Hasan, ale linia ogłuchła, zanim skończył zdanie.

Odłożył słuchawkę. Oczywiście nie otrzymał podziękowań z Kairu. Ale to było jeszcze lepsze. Nagle stał się ważny, jego praca stała się pilna, wszystko zależało od niego. Miał szansę uczynić coś dla sprawy arabskiej, miał wreszcie szansę uderzyć. Podniósł słuchawkę i zaczął wykręcać numer linii lotniczych.

Загрузка...