Rok wcześniej odrzutowiec linii BOAC, w którym Suza podawała obiad, nagle bez żadnego widocznego powodu zaczął tracić wysokość nad Oceanem Atlantyckim. Pilot włączył sygnał zapięcia pasów. Suza wędrowała przejściem pomiędzy fotelami, powtarzała “To tylko niewielkie zakłócenia”, i pomagała ludziom zapinać pasy, myśląc przez cały czas: Zaraz umrzemy, zaraz umrzemy.
Teraz czuła się podobnie. Od Tyrina przyszła krótka wiadomość: Izraelczycy atakują – po czym zapadła cisza. W tej właśnie chwili strzelali do Nathaniela. Mogli go ranić, wziąć do niewoli, mogli go zabić, a Suza, chora z niepokoju, musiała na użytek radiooperatora przywołać szeroki uśmiech stewardesy i powiedzieć:
– Ależ ma pan aparaturę!
Rosły, siwowłosy radiooperator “Karolinki” był rodem z Odessy. Miał na imię Aleksander i nieźle władał angielskim.
– Kosztowała sto tysięcy dolarów – oświadczył z dumą. – Zna się pani na tym?
– Troszkę… byłam kiedyś stewardesą. – Powiedziała “byłam kiedyś” bez namysłu i zastanawiała się teraz, czy istotnie tamto życie już nie wróci. – Widziałam, jak posługują się radiem lotnicy. Znam zasady.
– W gruncie rzeczy to są aż cztery radia – wyjaśnił Aleksander. Jedno odbiera “Stromberga”. Jedno słucha Tyrina na “Coparellim”. Jedno prowadzi nasłuch na oficjalnej częstotliwości “Coparellego”. A to wędruje po skali. Proszę popatrzeć. – Pokazał jej tarczę z wolno przesuwającą się wskazówką. – Wyszukuje stację i sama się zatrzymuje – powiedział.
– Nie do wiary. To pański pomysł?
– Niestety, jestem operatorem, nie wynalazcą.
– I może pan nadawać każdym z tych aparatów? Po przełączeniu na emisję?
– Tak, alfabetem Morse’a albo tekstem. Ale, oczywiście, podczas tej operacji nie używa się słów.
– Długo musiał się pan szkolić na radiooperatora?
– Niedługo. Opanowanie Morse’a jest łatwe. Ale żeby być radiooperatorem na statku, trzeba też umieć naprawiać sprzęt. – Ściszył głos: – A żeby zostać radiooperatorem KGB, trzeba chodzić do szkoły dla szpiegów. – Roześmiał się, a Suza mu zawtórowała, myśląc: No, Tyrin, odezwij się. I nagle jej życzenie się spełniło.
Odezwał się. Aleksander zaczął notować i jednocześnie powiedział do Suzy:
– Tyrin. Niech pani poprosi Rostowa.
Suza niechętnie zeszła z mostka; chciała wiedzieć, co zawiera depesza. Pobiegła do mesy, spodziewając się zastać Rostowa nad kubkiem mocnej kawy, ale w mesie nie było nikogo. Przeszła na inny pokład i odnalazła jego kabinę. Zapukała do drzwi. Odpowiedział po rosyjsku coś, co mogło oznaczać “proszę wejść”. Otworzyła drzwi. Rostow w kalesonach prał coś w miednicy.
– Tyrin nadaje – powiedziała Suza. Odwróciła się, by wyjść.
– Suzo…
Obejrzała się.
– Co byś powiedziała, gdybym to ja ciebie zaskoczył w samej bieliźnie?
– Powiedziałabym spierdalaj – odparła.
– Poczekaj na korytarzu.
Zamknęła drzwi, myśląc: Doigrałam się. Kiedy Rostow wyszedł, powiedziała:
– Przepraszam.
Uśmiechnął się.
– Przepraszam, że zachowałam się tak nietaktownie. Chodźmy.
Poszła za nim do kabiny radiowej, znajdującej się tuż pod mostkiem, tam, gdzie zazwyczaj mieści się kajuta kapitańska. Aleksander tłumaczył, że z powodu takiej ilości wyposażenia dodatkowego nie można było urządzić kabiny radiowej w pomieszczeniu przyległym do mostka, jak zwykle. Suza sama się domyśliła, że ta lokalizacja zapewnia dodatkową wygodę, oddzielając radio od załogi na statku, na którym zwykli marynarze przemieszani są z agentami KGB.
Aleksander już rozszyfrował depeszę Tyrina. Podał Rostowowi, który przeczytał ją po angielsku:
– Izraelczycy zdobyli “Coparellego”. “Stromberg” stoi obok. Dickstein żyje.
Ulga pozbawiła Suzę sił. Musiała usiąść. Opadła na krzesło. Nikt tego nie spostrzegł. Rostow układał już odpowiedź:
– Uderzymy jutro o szóstej rano.
Uczucie ulgi uleciało i Suza pomyślała: O Boże, i co ja teraz zrobię?
Nat Dickstein stał milcząc, w pożyczonej czapce marynarskiej, kiedy kapitan “Stromberga”, usiłując przekrzyczeć szum wiatru, deszczu i morza, odczytywał słowa modlitwy za zmarłych. Jedno po drugim, owinięte w płótno ciała zsuwały się po przerzuconej przez nadburcie desce do czarnej wody: Abas, Szaret, Porusz, Gibli, Bader, Remez i Żabotyński. Z dwunastki zginęło siedmiu. Uran był najkosztowniejszym metalem świata.
Wcześniej odbył się inny pochówek. Czterem ocalałym fedainom – trzej byli ranni, a jeden stchórzył i przeczekał potyczkę w ukryciu – rozbroiwszy ich pozwolono pogrzebać poległych. Ten pogrzeb był znacznie większy – wrzucili do morza dwadzieścia pięć ciał. Śpieszyli się z tą ceremonią pod czujnym okiem – i lufami – trzech ocalałych Izraelczyków, którzy rozumieli wprawdzie, że posługą tą należy objąć i wroga, ale bynajmniej nie byli tym zachwyceni.
Tymczasem kapitan “Stromberga” przeniósł na pokład “Coparellego” wszystkie dokumenty swojego statku. Brygada monterów i spawaczy, zabrana na wypadek konieczności dostosowania wyglądu “Coparellego” do “Stromberga”, wzięła się ostro do usuwania bitewnych zniszczeń. Dickstein kazał im się skoncentrować na rzeczach widocznych z pokładu; reszta miała poczekać, aż dotrą do portu. Przystąpili do szpachlowania dziur, naprawy mebli, wstawiania szyb i okuć, wykorzystując do tego odpowiednie elementy wymontowane ze skazanego na zagładę “Stromberga”. Malarz zszedł po drabince, aby usunąć z burty nazwę “Coparelli” i zastąpić ją wypisanym przez szablon słowem “Stromberg”. Uporawszy się z tą robotą, wziął się do malowania naprawionych grodzi i sprzętu pokładowego. Wszystkie szalupy “Coparellego”, które nie nadawały się do naprawy, porąbano, wyrzucono za burtę i zastąpiono łodziami ze “Stromberga”. W silniku “Coparellego” zainstalowano też nową pompę dostarczoną według instrukcji Kocha na “Strombergu”.
Prace, przerwane na czas pochówku, wznowiono zaraz po ostatnich słowach kapitana. Późnym popołudniem silnik z pomrukiem obudził się do życia. Kiedy podnoszono kotwicę, Dickstein stał z kapitanem na mostku. Załoga szybko zorientowała się w rozkładzie statku bliźniaczo podobnego do dawnego “Stromberga”. Kapitan wyznaczył kurs i polecił dać całą naprzód.
Prawie skończone, pomyślał Dickstein. “Coparelli” zniknął: wszystko świadczyło o tym, że statek, którym teraz płynął, nazywał się “Stromberg” i stanowił legalną własność spółki Savile Shipping. Izrael miał swój uran i nikt nie wiedział, jak go zdobyto. Zajęto się każdym, kto stanowił jakieś ogniwo w tej operacji – z wyjątkiem Pedlera, będącego nadal prawnym właścicielem rudy. Tylko on, powodowany ciekawością lub wrogością, mógłby zniweczyć cały plan. W tej właśnie chwili urabia go Papagopulos: Dickstein po cichu życzył mu powodzenia.
– Jesteśmy w bezpiecznej odległości – powiedział kapitan.
Pirotechnik w nawigacyjnej pociągnął dźwignie zdalnego detonatora i wszyscy skierowali wzrok na pozostawionego milę dalej opuszczonego “Stromberga”.
Rozległ się przypominający grzmot donośny głuchy huk i “Stromberg” jakby zapadł się w środku. Zajęły się zbiorniki paliwa i sztormowy wieczór rozbłysł sięgającym nieba jęzorem płomienia. Dickstein przeżył chwilę uniesienia i lekkiego niepokoju na widok tak wielkiego zniszczenia. “Stromberg” zaczął tonąć: zrazu powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Rufa skryła się pod wodą, kilka sekund później w jej slady poszedł dziób… tylko komin sterczał jeszcze przez chwilę jak ręka tonącego, a potem i on zniknął.
Dickstein uśmiechnął się blado i odwrócił. Usłyszał jakiś zgiełk. Kapitan też go usłyszał. Podeszli na skraj mostka, wyjrzeli i zrozumieli. W dole, na pokładzie, ludzie wiwatowali.
Siedząc w swym biurze na przedmieściu Wiesbaden, Franz Albrecht Pedler drapał się w śnieżnobiałą głowę. Telegram od firmy Angeluzzi e Bianco w Genui, przetłumaczony z włoskiego przez wielojęzyczną sekretarkę, był najzupełniej jasny, a zarazem całkowicie niezrozumiały:
Proszę poinformować jak najszybciej o nowej przewidywanej dacie dostawy rudy.
Wedle informacji Pedlera, dawna – przypadająca za parę dni data dostawy była już zupełnie w porządku. Najwyraźniej Angeluzzi e Bianco wiedzieli coś, o czym on nie wiedział. Zatelegrafował już do armatora:
Czy w dostawie rudy nastąpiła zwłoka?
Trochę go zirytowali. Przecież o zwłoce powinni poinformować zarówno jego, jak odbiorcę ładunku. Ale może Włosi po prostu pomylili depesze. Podczas wojny Pedler nabrał przekonania, że na Włochach nie można polegać, nigdy nie zrobią tego, co im się każe. Myślał, że może teraz są inni, ale pewno byli tacy sami.
Stanął przy oknie, patrząc, jak nad budynkami fabrycznymi zapada wieczór. Prawie żałował, że kupił ten uran. Kontrakt z armią izraelską, dopięty na ostatni guzik, zapewni firmie Pedlera zyski aż do końca jego dni; nie musi się już głowić. Weszła sekretarka z przetłumaczoną już odpowiedzią armatora:
Coparelli sprzedany Saville Shipping z Zurychu, która odpowiada obecnie za pański ładunek. Zapewniamy o całkowitej rzetelności naszych kontrahentów. Dalej był numer telefonu Savile Shipping i rada: Rozmawiać z Papagopulosem.
Pedler oddał depeszę sekretarce.
– Zechce pani połączyć się z tym numerem w Zurychu i poprosić do aparatu Papagopulosa.
Za parę minut była z powrotem.
– Papagopulos do pana zadzwoni.
Pedler zerknął na zegarek.
– Chyba poczekam na jego telefon. Jak już zacząłem, niech zbadam, w czym rzecz.
Papagopulos zadzwonił po dziesięciu minutach. Pedler powiedział:
– Poinformowano mnie, że pan odpowiada obecnie za mój ładunek na pokładzie “Coparellego”. Otrzymałem od Włochów depeszę, w której pytają o nową datę dostawy. Czy nastąpiła jakaś zwłoka?
– Istotnie – odrzekł Papagopulos. – Powinien pan zostać o niej powiadomiony, jest mi ogromnie przykro. – Mówił doskonale po niemiecku, ale było jasne, że nie jest Niemcem. Było również oczywiste, że nie jest mu ogromnie przykro. – Pompa olejowa “Coparellego” nawaliła na morzu i statek został unieruchomiony – wyjaśniał. – Czynimy starania, żeby ładunek dostawiono jak najszybciej.
– Cóż zatem mam odpowiedzieć Włochom?
– Zawiadomiłem ich, że podam nowy termin dostawy, gdy tylko sam go będę znał – odrzekł Papagopulos. – Proszę zdać się na mnie. Będę obie firmy informować na bieżąco.
– Świetnie. Do widzenia.
Dziwne, pomyślał Pedler, odkładając słuchawkę. Wyjrzał przez okno i stwierdził, że wszyscy robotnicy już odjechali. Na parkingu służbowym stał tylko jego mercedes i volkswagen sekretarki. Cholera, czas wracać do domu. Włożył płaszcz. Uran był ubezpieczony. Odzyska pieniądze, nawet gdyby ładunek zginął. Zgasił światło w gabinecie, podał sekretarce płaszcz, po czym wsiadł do auta i pojechał do domu, do żony.
Suza Ashford nie zmrużyła oka przez całą noc. Życie Nata Dicksteina znów było w niebezpieczeństwie. I znów tylko ona mogła go ostrzec. Tym razem nie będzie szukać czyjejś pomocy. Musi to zrobić sama.
To proste. Pójdzie do kabiny radiowej “Karolinki”, pozbędzie się Aleksandra i nawiąże łączność z “Coparellim”. Nigdy tego nie dokonam, pomyślała. Na statku pełno KGB. Aleksander to kawał chłopa. Chcę spać. Całą wieczność. To niemożliwe. Nie podołam temu. Och, Nathanielu.
O czwartej nad ranem włożyła dżinsy, sweter, buty i sztormiak. Do kieszeni sztormiaka wsunęła wziętą z mesy “na sen” butelkę wódki.
Musiała znać pozycję “Karolinki”. Weszła na mostek. Pierwszy oficer powitał ją uśmiechem.
– Nie może pani spać? – zapytał po angielsku.
– Źle znoszę niepewność – odparła. Wielki firmowy uśmiech stewardesy. Czy pas zapięty, sir? Ot, drobne zakłócenia, nie ma się czym przejmować.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała pierwszego.
Pokazał jej na mapie pozycję “Karolinki” i domniemaną pozycję “Coparellego”.
– A konkretnie w liczbach?
Podał jej współrzędne, kurs i prędkość “Karolinki”. Powtórzyła je raz na głos i dwa razy w myśli, żeby jak najmocniej wryły się jej w pamięć.
– To fascynujące – orzekła lekkim tonem. – Każdy na statku ma jakąś specjalność… Sądzi pan, że przechwycimy “Coparellego” w terminie?
– Och, tak – odrzekł. – A potem bum!
Wyjrzała na zewnątrz. Było zupełnie ciemno, ani gwiazd, ani światła statku w zasięgu wzroku. Pogoda się psuła.
– Drży pani – powiedział pierwszy oficer. – Zimno?
– Tak – odparła, choć nie chłód był przyczyną dreszczy. – Kiedy wstaje pułkownik Rostow?
– Budzę go o piątej.
– Chyba spróbuję się jeszcze zdrzemnąć godzinkę.
Zeszła do kabiny radiowej. Był tam Aleksander.
– Pan też nie może zasnąć?
– Tak, odesłałem do łóżka zastępcę.
Ogarnęła spojrzeniem sprzęt radiowy.
– Nie słucha pan już “Stromberga”?
– Sygnał się urwał. Albo znaleźli nadajnik, albo zatopili statek. Sądzimy, że raczej zatopili.
Suza usiadła i wyjęła butelkę wódki. Odkręciła.
– Proszę się napić. – Podała mu butelkę.
– Zimno pani?
– Trochę.
– Drży pani ręka. – Ujął butelkę, przyłożył do ust i pociągnął spory haust. – Ach, wielkie dzięki.
Oddał jej butelkę. Wypiła łyczek na odwagę. Była to mocna, paląca gardło rosyjska wódka, ale przyniosła oczekiwany skutek. Suza zakręciła butelkę i czekała, aż Aleksander odwróci się tyłem.
– Proszę mi opowiedzieć o życiu w Anglii – powiedział tonem lekkiej rozmowy. – Czy to prawda, że biedni głodują, a bogaci obrastają tłuszczem?
– Głoduje niewielu – odparła. Odwróć się, do cholery, odwróć się wreszcie. Nie mogę tego zrobić patrząc ci w oczy. – Ale są ogromne nierówności.
– Czy bogatych i biednych obowiązują inne prawa?
– Jest takie powiedzenie: “Tak biednym, jak i bogatym prawo zabrania kraść chleb i sypiać pod mostem”.
Aleksander wybuchnął śmiechem.
– W Związku Radzieckim wszyscy są równi, ale niektórzy mają przywileje. Czy teraz zamieszka pani w Rosji?
– Nie wiem. – Suza odkręciła butelkę i znów podała ją Aleksandrowi.
Pociągnął solidnie i oddał.
– W Rosji nie będzie pani miała takich ciuchów.
Czas uciekał zbyt szybko, musiała to zrobić natychmiast. Wstała, by odebrać butelkę. Sztormiak miała rozpięty. Stojąc przed nim przechyliła głowę do tyłu, by napić się z butelki; wiedziała, że zagapi się na jej sterczące piersi. Pozwoliła mu się napatrzeć do syta, chwyciła lepiej butelkę i z całych sił opuściła ją na czubek głowy Aleksandra.
Trzasnęło obrzydliwie. Aleksander wytrzeszczył na Suzę nieprzytomne oczy. Pomyślała: Miałam ci rozwalić łeb! Oczy mu się nie zamykały. Co robić? Zawahała się, po czym zacisnęła zęby i uderzyła po raz drugi. Zamknął oczy i zwiotczał na krześle. Suza złapała go za nogi i pociągnęła. Spadając z krzesła uderzył głową o pokład. Suza drgnęła, ale pomyślała: Nie szkodzi, trochę dłużej pośpi.
Zaciągnęła go do szafy ściennej. Oddychała szybko ze strachu i z wysiłku. Z kieszeni dżinsów wyjęła znaleziony na rufie długi kawałek konopnego sznurka. Skrępowała Aleksandrowi nogi, a potem przewróciła go na brzuch i związała mu dłonie na plecach.
Musiała wcisnąć go do szafy. Zerknęła na drzwi. O, Boże, żeby nikt teraz nie wszedł. Wsunęła jego nogi do szafy, okrakiem stanęła nad bezwładnym ciałem i spróbowała je dźwignąć. Aleksander był ciężkim mężczyzną. Zdołała go posadzić, ale przy próbie podciągnięcia do szafy wysunął się jej z rąk. Teraz spróbowała od tyłu. Wsunęła mu ręce pod pachy i dźwignęła. Tak szło lepiej: mogła go o siebie oprzeć i chwycić inaczej. Znów go zdołała posadzić, splotła ręce na jego piersiach i cal po calu przesuwała bokiem do szafy. Musiała wejść do szafy razem z nim, a potem wysunąć się spod niego. Był w pozycji siedzącej: stopy miał oparte o jedną ścianę szafy, kolana ugięte, a plecy oparte o przeciwległą ściankę. Sprawdziła więzy: trzymały mocno. Ale nadal mógł krzyczeć! Rozejrzała się za czymś, czym by mogła zatkać i zakneblować mu usta. Niczego. Nie mogła wyjść z kabiny, aby czegoś poszukać, bo tymczasem mógł dojść do siebie. Jedyną rzeczą, jaka przyszła jej do głowy, były rajstopy. Zdawało się, że to trwa wieki. Musiała zdjąć pożyczone gumowce i dżinsy, ściągnąć rajstopy, potem na powrót włożyć spodnie i buty, a wreszcie zwinąć nylonowe rajstopy w kłębek i wcisnąć go między bezwładne szczęki Aleksandra.
Drzwi szafy nie dawały się zamknąć. – O Boże! – powiedziała Suza na głos. Przeszkadzał łokieć Aleksandra. Jego skrępowane dłonie dotykały dna szafy, a ramiona bezwładnie rozsunęły się na boki.
Z całej siły pchała i dociskała drzwi, ale łokieć nie pozwalał ich zaniknąć. Wreszcie musiała po raz wtóry wleźć do szafy i trochę odwrócić Aleksandra bokiem, opierając go o narożnik. Łokieć przestał zawadzać.
Popatrzyła na niego jeszcze chwilę. Jak długo trwa ogłuszenie? Nie miała pojęcia. Wiedziała, że powinna przyłożyć mu jeszcze raz, lecz bała się go zabić. Wyszła z szafy, wzięła butelkę i uniosła ją nad głową Aleksandra, ale w ostatniej chwili zawiodły ją nerwy; odstawiła butelkę i zatrzasnęła szafę.
Zerknęła na zegarek i wydała okrzyk zgrozy: była za dziesięć piąta. “Coparelli” niebawem pojawi się na radarze “Karolinki”, przyjdzie tu Rostow, a ona straci ostatnią szansę. Usiadła przy konsoli radiooperatora, włączyła nadawanie, wybrała aparat nastrojony na częstotliwość “Coparellego” i pochyliła się nad mikrofonem.
– Wzywani “Coparellego”, odezwijcie się, proszę.
Czekała. Nic.
– Wzywam “Coparellego”, odezwijcie się, proszę.
Nic.
– Niech cię diabli wezmą, Nacie Dicksteinie, odezwij się! Nathanielu!
Nat Dickstein stał w środkowej ładowni “Coparellego” i przyglądał się beczkom piaskowej rudy metalu, które tak drogo kosztowały. Wyglądały zwyczajnie – po prostu wielkie czarne beczki na ropę z napisem “Plumbat” na ściankach. Miał ochotę otworzyć którąś z nich i dotknąć zawartości, zobaczyć, jakie to jest, ale wieka były solidnie przyspawane.
Ogarnęły go samobójcze myśli. Zamiast uniesienia tryumfu miał tylko poczucie straty. Nie potrafił się cieszyć śmiercią zabitych przez siebie wrogów, mógł tylko opłakiwać swoich poległych.
Raz jeszcze, jak wielokroć podczas bezsennej nocy, dokonał w myśli analizy bitwy. Gdyby kazał Abasowi otworzyć ogień natychmiast po wejściu na pokład, może odwróciłby uwagę fedainów na tyle przynajmniej, by Gibli zdołał przeskoczyć przez reling żywy. Gdyby na samym początku walki wraz z trzema innymi ludźmi zaatakował granatami mostek, może mesa padłaby wcześniej i nie byłoby tylu ofiar. Gdyby… mnóstwo było rzeczy, które zrobiłby inaczej, gdyby mógł zajrzeć w przyszłość albo gdyby po prostu był mądrzejszy.
Cóż, Izrael będzie teraz miał bomby atomowe, które zapewnią mu obronę na zawsze. Nawet ta myśl nie sprawiała mu radości. Rok temu byłaby ekscytująca. Lecz rok temu nie znal jeszcze Suzy Ashford.
Usłyszał jakiś hałas i podniósł głowę. Jakby bieganina po pokładzie. Na pewno jakieś kłopoty nawigacyjne.
Suza go odmieniła. Nauczyła go oczekiwać od życia więcej niż zwycięstwa w bitwie. Wyobrażając sobie ten dzień, zastanawiając się, jakie to uczucie dokonać tak śmiałego czynu – zawsze w tych marzeniach na jawie widział Suzę – gdzieś na niego czekała, gotowa dzielić z nim triumf. Teraz jej tam nie będzie. I nikt jej nie zastąpi. A w samotnym świętowaniu nie ma radości.
Dość tego gapienia się w pustkę. Wychodząc po drabinie z ładowni, zastanawiał się, co począć z resztą życia. Wszedł na pokład. Wypatrzył go jeden z marynarzy.
– Pan Dickstein?
– Tak. O co chodzi?
– Szukamy pana po całym statku… Chodzi o radio, ktoś wywołuje “Coparellego”. Nie odpowiedzieliśmy, proszę pana, bo ponoć nie jesteśmy “Coparellim”, prawda? Ale ona powiada, że…
– Ona?
– Tak jest. Doskonale ją słychać… nie nadaje Morse’em, tylko mówi. Jakby była blisko. I jest zdenerwowana. “Odezwij się, Nathanielu”, takie rzeczy, proszę pana.
Dickstein złapał marynarza za kurtkę.
– Nathanielu?! – ryknął. – Powiedziała “Nathanielu”!?
– Tak jest, proszę pana, przepraszam, jeśli…
Dickstein co sił w nogach gnał już na mostek.
Z głośnika dobiegł głos Nata Dicksteina:
– Kto wzywa “Coparellego”?
Suza oniemiała. Dźwięk jego głosu po tym wszystkim, przez co przeszła, pozbawił ją siły i energii.
– Kto wzywa “Coparellego”?
Odzyskała głos.
– Och, Nat, nareszcie.
– Suza? To ty, Suzo?
– Tak, tak.
– Gdzie jesteś?
Zebrała myśli.
– Jestem z Dawidem Rostowem na statku “Karolinka”. Zanotuj. – Słowo w słowo powtórzyła informację pierwszego oficera o pozycji, kursie i prędkości. – To dane z czwartej dziesięć. Nat, ten statek o szóstej ma staranować wasz.
– Staranować? Dlaczego? Ach, rozumiem…
– Nat, lada chwila nakryją mnie przy aparacie, co mam zrobić, szybko…
– Czy mogłabyś dokładnie o piątej trzydzieści dokonać jakiejś dywersji?
– Dywersji?
– Wzniecić pożar, krzyknąć “człowiek za burtą”, cokolwiek – byle ich zająć przez kilka minut.
– Cóż… spróbuję…
– Postaraj się. Masz ich postawić na nogi i żeby nikt nie wiedział, co się dzieje i co robić…czy to sami agenci KGB?
– Tak.
– Dobra, a teraz…
Drzwi kabiny radiowej otworzyły się. Suza włączyła nadawanie, głos Dicksteina umilkł, a do kabiny wszedł Dawid Rostow.
– Gdzie Aleksander? – zapytał.
Suza spróbowała się uśmiechnąć:
– Poszedł na kawę. Ja pilnuję interesu.
– Cholerny głupiec… – Wypadając z kabiny Rostow klął już po rosyjsku.
Suza włączyła odbiór.
– Słyszałem – powiedział Nat. – Lepiej zejdź im z oczu do piątej trzydzieści…
– Czekaj! – krzyknęła. – Co chcesz zrobić?
– Zrobić? – powtórzył. – Przyjdę po ciebie.
– Och – powiedziała. – Dziękuję.
– Kocham cię.
Kiedy przerwała łączność, zagadał Morse’em inny aparat. Tyrin musiał słyszeć każde jej słowo i teraz będzie próbował ostrzec Rostowa. Zapomniała powiedzieć Natowi o Tyrinie.
Mogła podjąć ponowną próbę połączenia się z Natem, ale to by było bardzo ryzykowne. Tyrin zaś zdołałby przekazać Rostowowi wiadomość, nim ludzie Nata zdążą przeszukać “Coparellego”, znaleźć Tyrina i zniszczyć jego sprzęt. A kiedy Tyrin powiadomi Rostowa, Rostow się dowie, że Nat przybywa, i będzie przygotowany.
Musiała zablokować tę wiadomość. Musiała również uciekać.
Postanowiła zniszczyć radiostację. Jak? Wszystkie przewody muszą być za płytą czołową. Należy ją zdjąć. Potrzebowała śrubokręta. I to szybko, szybko, zanim Rostow zrezygnuje z szukania Aleksandra! Wśród leżących w kącie narzędzi radiooperatora znalazła mały śrubokręt. Odkręciła śrubki w dwóch rogach płyty. Zniecierpliwiona, wsunęła śrubokręt do kieszeni i wyważyła płytę rękami. Miała przed sobą psychodeliczną plątaninę kabli i przewodów. Chwyciła je garścią i szarpnęła. Bez rezultatu: ciągnęła za wiele na raz. Wybrała jeden, pociągnęła: wyszedł. Wściekle szarpała jeden po drugim, aż zwisło luzem może piętnaście. Alfabet Morse’a wciąż postukiwał. Wlała do aparatu resztę wódki. Morse umilkł, zgasły wszystkie światła na płycie czołowej.
Z szafy dobiegł łomot. Zapewne Aleksander przychodził do siebie. Cóż, tak czy owak dowiedzą się o wszystkim, kiedy tylko zobaczą radio.
Wyszła na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi. Schodząc po drabinie na pokład, próbowała wymyślić, gdzie się ukryć i jakiej dokonać dywersji. Po tym, co zaaplikowała radiostacji i radiooperatorowi, nikt jej nie uwierzy, nie ma sensu wołać: “człowiek za burtą”! Rzucić kotwicę? Nie wiedziałaby, jak się do tego zabrać.
Co może teraz robić Rostow? Szuka Aleksandra w pentrze, w mesie, w jego kajucie. Kiedy go nie znajdzie, wróci do kabiny radiowej, a potem zacznie po całym statku szukać Suzy. Jest człowiekiem metodycznym. Zacznie od dziobu, przeczesze pokład główny, potem jedną grupę wyśle, by przeszukała nadbudówki, drugą na dół – pokład za pokładem, od góry do dołu.
Co jest najniższym pomieszczeniem statku? Maszynownia. Tam się ukryje. Znalazła schodnię prowadzącą na dół, ale kiedy postawiła stopę na pierwszym stopniu, spostrzegła Rostowa. On też ją zobaczył. Nie miała pojęcia, skąd wzięły się w jej ustach słowa:
– Aleksander już jest, zaraz wrócę.
Rostow skinął posępnie i odszedł w stronę kabiny radiowej. Minąwszy dwa kolejne pokłady, Suza weszła wprost do maszynowni. Nocną wachtę pełnił drugi mechanik. Na widok Suzy zrobił wielkie oczy.
– To jedyne ciepłe miejsce na statku – oznajmiła radośnie. – Pozwoli pan, że mu dotrzymam towarzystwa?
Wyglądał na osłupiałego.
– Nie mogę… – powiedział wolno – mówić… angielski… proszę.
– Nie mówi pan po angielsku?
Potrząsnął głową.
– Zimno mi – powiedziała, udając, że się trzęsie. Wyciągnęła dłonie ku pulsującemu silnikowi. – Można?
Nie posiadał się ze szczęścia, mając w maszynowni tę piękną dziewczynę.
– Można – powiedział, kiwając energicznie głową.
Gapił się na nią dalej z zadowoloną miną, aż przyszło mu do głowy, że może powinien okazać większą gościnność. Rozejrzał się dokoła, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował Suzę.
– Zwykle nie palę, ale tym razem dam się skusić – powiedziała biorąc papierosa. Zamiast filtru miał kartonowy ustnik. Mechanik podał jej ogień. Zerknęła w stronę włazu z obawy, że lada chwila pojawi się tam Rostow. Spojrzała na zegarek: niemożliwe, żeby już była piąta dwadzieścia pięć! Nie miała czasu do namysłu. Dywersja, trzeba zrobić jakąś dywersję. Wrzasnąć “człowiek za burtą”, rzucić kotwicę, wzniecić pożar…
Wzniecić pożar. Czym? Benzyna, właśnie tu, w maszynowni musi być benzyna, ropa, czy coś w tym rodzaju.
Przyjrzała się silnikowi. Którędy dochodzi paliwo? Cały był plątaniną rur i przewodów. Skoncentruj się, skoncentruj się! Pożałowała, że nie zapoznała się lepiej z silnikiem swego auta. Czy silniki statków są takie same? Nie, czasem dieslowskie. A jaki jest ten? Podobno to szybki statek, więc może napędzany silnikiem benzynowym, przypomniała sobie mgliście, że silniki benzynowe są droższe w eksploatacji, ale szybsze. Jeśli to silnik benzynowy, powinien przypominać silnik jej wozu. Gdzie są przewody do świec? Kiedyś, jeden jedyny raz, sama wymieniła świecę.
Wlepiła oczy w silnik. Tak, przypominał silnik jej samochodu. Miał sześć świec połączonych przewodami z okrągłą kopułą jakby rozdzielacza… Gdzieś tu powinien być gaźnik. Benzyna przechodzi przez gaźnik. To takie małe coś, co czasem się zapycha…
Z rury komunikacyjnej dobiegło warknięcie w języku rosyjskim, a mechanik podszedł, żeby odpowiedzieć. Odwrócił się do Suzy tyłem. Musi zrobić to teraz.
Było tam coś wielkości puszki do kawy, z wieczkiem umocowanym pośrodku śrubą. Może to właśnie gaźnik. Sięgnęła nad silnikiem i spróbowała odkręcić śrubę palcami, ale śruba ani drgnęła. Do wieczka wpuszczona była gruba plastikowa rura. Suza chwyciła ją i szarpnęła. Nie mogła jej wyrwać. Przypomniała sobie, że ma w kieszeni sztormiaka śrubokręt Aleksandra. Wyjęła go i ostrym końcem dźgnęła rurę. Plastik był gruby i twardy. Dźgnęła ze wszystkich sił. Zrobiła małą szczerbę w powłoce. Wcisnęła ostrze śrubokręta w nacięcie i zaczęła wiercić.
Mechanik mówił coś po rosyjsku do rury komunikacyjnej.
Suza poczuła, że śrubokręt przebija się przez plastik. Wyszarpnęła go. Z dziurki wytrysnął mały strumyk przezroczystej cieczy i powietrze napełnił charakterystyczny zapach benzyny. Suza rzuciła śrubokręt i ruszyła biegiem w stronę drabinki.
Usłyszała, jak mechanik mówi po rosyjsku “tak” i kiwa głową w odpowiedzi na pytanie z rury. Potem padł rozkaz. Głos brzmiał gniewnie. U stóp schodów Suza się obejrzała. Uśmiechnięta twarz mechanika zamieniła się w maskę wściekłości. Suza była już na schodkach, kiedy rzucił się za nią biegiem przez maszynownię.
Z wysokości ostatniego stopnia spojrzała w dół. Kałuża benzyny rozszerzała się, mechanik stawiał właśnie stopę na pierwszym stopniu. Suza wciąż trzymała w palcach papierosa, którym ją poczęstował. Rzuciła go na silnik, mierząc w miejsce, gdzie z rury strzykała benzyna. Nie czekała, by zobaczyć, jak papieros spada. Dalej wchodziła po schodkach. Głowę i ramiona już miała nad pokładem, gdy z dołu doleciało głośne “szuuu”, jaskrawo czerwony blask i fala piekącego żaru. Suza krzyknęła, kiedy jej dżinsy stanęły w płomieniach i poparzyły skórę nóg. Biła po spodniach rękami, potem ściągnęła sztormiak i owinęła wokół nóg. Zdusiła płomienie, ale ból był coraz większy.
Marzyła o tym, żeby się skulić, upaść. Wiedziała, że jeśli się położy, to zemdleje i nie będzie czuć bólu, ale musiała uciec od ognia i dotrzeć gdzieś, gdzie Nat będzie ją mógł odnaleźć. Zmusiła się, by wstać. Miała wrażenie, że nogi jej wciąż płoną. Spojrzała w dół; z nóg odpadały jakieś płaty jak kawałki spalonego papieru. Nie wiedziała, czy to strzępy spodni, czy skóry.
Zrobiła krok. Mogła iść. Chwiejnie ruszyła w stronę schodni. Na całym statku zawył alarm pożarowy. Dotarła do schodni i oparła się o stopnie. Do góry, musi iść do góry. Podniosła jedną stopę, postawiła ją na dolnym stopniu i zaczęła najdłuższą wspinaczkę w życiu.