9

Środa, 16 maja, 11.43


Jechali do szkoły. Quincy siedział na miejscu pasażera i wyglądał przez szybę. Wiedział, że w jego oczach musi malować się niedowierzanie. Nie był w Oregonie od wielu lat i zapomniał już o oszałamiającej urodzie tego stanu. Dolinę otaczały wysokie góry o wierzchołkach gęsto porośniętych jodłami. Mijali falujące zielone łąki, na których pasły się stada czarnobiałych krów rasy holsztyńskiej, i czerwone domki z kępkami żółtych bratków w ogródkach. Quincy’ego upajał zapach świeżo skoszonej trawy i słonego morskiego powietrza.

Wielkie ciężarówki mijały ich z rykiem potężnych silników. Ludzie machali do Rainie, a kilka czarnych labradorów dyszało radośnie z wywalonymi jęzorami w otwartych okienkach samochodów. Wszyscy zwalniali za wlokącym się szosą traktorem. Nikt nie trąbił na starego farmera, nikt nie wrzeszczał, żeby zjechał na bok. Kierowcy czekali i pozdrawiali go uprzejmie, gdy już mieli wolną drogę. W odpowiedzi staruszek dotykał daszka wyblakłej, czerwonej baseballówki.

– To Mike Berry – wyjaśniła Rainie, wyprzedzając szerokim łukiem zielony traktor. Przerwała milczenie po raz pierwszy, odkąd wsiedli do wozu.

On i jego brat mają największe w okolicy farmy mleczne. W zeszłym roku wykupili trzy gospodarstwa, zniszczone przez powódź. Jedno z nich należało do Carla Simmonsa, schorowanego sześćdziesięciolatka bez rodziny. Mike wypłaca mu zasiłek i Carl może zostać w swoim dawnym domu aż do śmierci i o nic się nie martwić. Bracia Berry to dobrzy ludzie.

Nie wiedziałem, że jeszcze gdzieś są takie miejsca – wyznał szczerze Quincy.

Rainie odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy.

– Bo nie ma.

Znowu zajęła się prowadzeniem samochodu. Quincy już jej nie przeszkadzał. Zauważył, że wpadła w melancholijny nastrój i, prawdę mówiąc, sam też czuł się niezbyt radośnie. Pomimo całego gadania o dystansie i profesjonalizmie, ciężko mu było delektować się pięknymi widokami i jednocześnie rozmyślać o rzezi, która miała miejsce w tutejszej szkole podstawowej. Jak dotąd niewiele rzeczy w Bakersville odpowiadało oczekiwaniom Pierce’a Quincy.

Nie wyłączając Lorraine Conner. Większość znanych mu policjantek miała szerokie ramiona i duże tyłki. Typowe babochłopy. Ale nie ona. Rainie była wysoka i smukła, a jej wysportowane ciało zwracało uwagę apetycznymi zaokrągleniami. Długie, kasztanowe włosy otaczały ładną twarz o wydatnych kościach policzkowych, silnie zarysowanej szczęce i pełnych wargach.

I te oczy. Ani niebieskie, ani szare. Quincy przypuszczał, że ich odcień zmieniał się wraz z nastrojem. W chwilach zadumy stawały się miękkie, łagodne, a w złości lodowate. A gdy coś Rainie intrygowało? Czy wówczas skłaniała głowę lekko w bok, rozchylała usta jakby w oczekiwaniu na pocałunek?

Quincy otrząsnął się z rozmarzenia i poruszył niespokojnie w fotelu. To nie było do niego podobne, żeby myśleć w ten sposób o policjantce. Praca to praca. Zwłaszcza ostatnio.

Postarał się skoncentrować na zawodowych umiejętnościach panny Conner. Była niedoświadczona, czego dowodziły podstawowe błędy, popełnione na miejscu przestępstwa i przy zatrzymaniu podejrzanego. Ale nie uważał jej za głupią. Po raz Bóg wie który doszedł do wniosku, że jest uparta, bystra i ma wrodzony zmysł analityczny. A poza tym? Zawzięta, lojalna wobec mieszkańców rodzinnego miasta, czasami dumna aż do przesady. Podejrzewał, że praca jest dla niej całym życiem, że ma niewielu bliskich przyjaciół i niewiele pozazawodowych zainteresowań. Oczywiście, trochę improwizował. Opierał się głównie na typowej charakterystyce dziecka alkoholików, które mogło wybrać jedną z dwóch dróg – pójść w ślady rodziców lub rzucić się w pracoholizm. Pierwsza możliwość w przypadku Rainie raczej odpadała, zostawała więc ta druga. Ciekawe, czy odgadł prawidłowo?

W sumie nie była policjantką, jakiej oczekiwał. Kogo innego prawdopodobnie spodziewał się też Abe Sanders. Stąd te przepychanki. Z całym szacunkiem dla personelu biura szeryfa w Bakersville, jednak małomiasteczkowi policjanci, choć byli w większości zacnymi ludźmi, nie odznaczali się szczególną bystrością. Zarabiali jakieś dwadzieścia tysięcy rocznie. Prowadzili rutynowe dochodzenia. Z czasem zaczynali uważać się za panów swych maleńkich królestw, a resztki ich zdolności analitycznych zanikały, gdy w piątkowe wieczory patrolowali stadiony piłkarskie.

Quincy natomiast był aroganckim agentem federalnym, któremu płacono tyle, że mógł patrzeć z góry na przedstawicieli wszystkich innych rodzajów organów ścigania.

Zjechali z wiejskiej szosy. Pola ustąpiły miejsca domom mieszkalnym. Kilka minut później ujrzeli przed sobą duży biały budynek szkoły. Żółta taśma policyjna otaczała parking, a chodnik przy ogrodzeniu tonął w kwiatach.

Rainie zatrzymała wóz.

– Nie byłaś tu jeszcze dzisiaj, prawda? – zapytał cicho Quincy.

Pokręciła głową, nie mogąc oderwać spojrzenia od kwiatów, baloników i pluszowych misiów. Siatkę zdobiły pojedyncze róże, wstążki, krzyżyki, laurki „Kochamy panią, panno Avalon” i duże serce z goździków z napisem „Dla mojej córeczki”.

Oczy Rainie rozbłysły mocniej niż zwykle. Pociągnęła głośno nosem. Quincy wiedział, że policjantka z całych sił stara się nie rozpłakać. Taktownie odwrócił wzrok.

– Zdumiewające – odezwał się po chwili. – Z jednej strony te potworne zbrodnie budzą strach przed tym, co w człowieku najgorsze. No, bo co to za społeczeństwo, gdzie dzieci strzelają do swoich kolegów? A z drugiej strony wyzwalają się w nas ludzkie odruchy. Akty odwagi. Jedni pomagają drugim przeżyć, sanitariusze ruszają na ratunek, nauczyciele narażają życie, żeby unieszkodliwić sprawcę. Brat osłania siostrę własnym ciałem, kobieta udziela pierwszej pomocy obcemu dziecku, tłumiąc strach o własne. Wstrząśnięci ludzie wysyłają kwiaty, wiersze, świeczki, by dać rodzinom ofiar do zrozumienia, że nie są osamotnione. Teraz Bakersville jest w myślach i modlitwach całego świata.

Rainie otarła kąciki oczu i zamrugała kilka razy powiekami.

– Wczoraj – powiedziała zduszonym głosem – rozeszła się wiadomość, że szpital potrzebuje więcej krwi dla ofiar. Bractwo Elk natychmiast udostępniło swoją siedzibę Czerwonemu Krzyżowi. I ani się ktokolwiek obejrzał, a już ustawiła się długa na cztery przecznice kolejka ochotników. Sklep spożywczy rozesłał w tłum sprzedawców z darmową lemoniadą. Parę starszych pań zaopiekowało się młodszymi dziećmi. Ludzie stali w tej kolejce po dwie, trzy godziny, ale nikt nie narzekał. Wszyscy powtarzali, że chociaż tyle powinni zrobić. „Bakersville Herald” pisał dzisiaj o tym na pierwszej stronie. Samej strzelaninie poświęcony był mniejszy artykuł. Wielu osobom się to nie spodobało, ale nie wiem, czy słusznie.

– W zbrodnie zamieszane są jednostki, ale jej skutki dotykają całe miasto.

– Coś w tym sensie. Wczoraj większość dnia spędziłam w tym budynku, więc, jeśli pozwolisz, teraz chciałabym mieć to jak najszybciej za sobą. – Nawet nie zauważyła, kiedy przeszli na „ty”. – Nie jestem doświadczonym tropicielem morderców, a ta szkoła obfituje w miejsca, na które z trudem mogę patrzeć.

Quincy z notesem w dłoni ruszył za swoją przewodniczką. Jego umysł pracował już pełną parą.

Lorraine Conner zgodziła się oprowadzić go po miejscu przestępstwa, żeby mógł sporządzić notatki. Sama też chciała jeszcze raz rzucić na to wszystko okiem. Quincy nie wspominał o współpracy, ale podobnie jak Rainie żywił pewne wątpliwości co do winy Danny’ego. Godziła się więc bez oporów na pomoc takiego obserwatora i eksperta. Oświadczyła jednak bez ogródek, że gdy tylko spróbuje przejąć sprawę, rozerwie go na strzępy. I złożyła tę obietnicę ze śmiertelnie poważną miną.

Do zalet funkcjonariuszki Conner najwidoczniej nie należało owijanie słów w bawełnę. Najdziwniejsze, że akurat to zdecydowanie mu się w niej podobało.

Opustoszałym korytarzem przeszli na tyły szkoły. Quincy zauważył rozsypany na podłodze proszek. Małe fragmenty płytek, na których pewnie znaleziono krew, zostały wycięte i zabrane do laboratorium.

Według Rainie technicy policyjni zakończyli pierwszą część prac dopiero rano. Teraz nastąpią kolejne etapy śledztwa, podczas których zespół dochodzeniowy postara się doprowadzić do rekonstrukcji wydarzeń. Zebrane zostaną ogromne ilości materiału do przebadania i miną miesiące, zanim policja przez to wszystko przebrnie. Quincy szacował, że w szkole tych rozmiarów odnaleźć można tysiące odcisków butów i linii papilarnych. Dokumentacja miejsca przestępstwa rozrośnie się pewnie do kilku tomów.

– To tutaj zastałam Walta i Emery’ego przy Bradleyu Brownie – przerwała te rozmyślania Rainie, wskazując zakrwawione miejsce na przecięciu dwóch szerokich korytarzy. Spojrzała na Quincy’ego wyczekująco.

– Brown był przytomny?

– Tak. Zapytałam go, czy coś widział, ale powiedział, że nie. Usłyszał strzały, zaczął biec korytarzem, skręcił w prawo i bum.

Quincy odwrócił się w prawo, gdzie na podłodze widniały zarysy trzech ciał.

– To wszystko stało się tam?

– Tak sądzimy.

– Na korytarzu, nie w klasie.

– Zgadza się.

– W jaki sposób Danny znalazł się na korytarzu?

– Nauczyciel twierdzi, że po przerwie obiadowej chłopiec w ogóle nie pojawił się w klasie. Pan Watson zwrócił na to uwagę, ale ponieważ Danny prawie nigdy się nie spóźniał, uznał, że musi mieć ku temu jakiś ważny powód.

– O której to było?

– W szkole są trzy przerwy obiadowe. Danny korzystał z tej ostatniej, która kończy się o pierwszej dwadzieścia. Uczniowie mają pięć minut na powrót do klas. O pierwszej dwadzieścia pięć jest dzwonek. O pierwszej trzydzieści pięć dyspozytorka dostała wiadomość o strzałach.

– Więc Danny nie wraca na lekcję. A dziewczynki znajdują się na korytarzu, bo…?

– Alice musiała wyjść do łazienki. Sally była jej przyjaciółką, a w trzeciej klasie wszędzie chodzi się parami. Nauczycielka pozwoliła im iść razem.

– A ostatnia ofiara, Melissa Avalon? Jest sama w pracowni?

– Tak, to jej pora lunchu. Pracownia jest otwarta, żeby uczniowie mogli ż niej korzystać w trakcie przerwy. Avalon zamyka drzwi dopiero o pierwszej dwadzieścia.

– A więc dzień jakich wiele? O pierwszej dwadzieścia nauczycielka zawsze zostawała sama?

Rainie kiwnęła głową, z łatwością podążając za jego tokiem rozumowania.

– Wszystko wskazuje na to, że to ona była celem, prawda? Sally i Alice przypadkowo zjawiły się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

– Tak przypuszczam, ale nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. – Quincy zajrzał do schowka woźnego i na widok bałaganu ściągnął brwi. – Rozumiem, że funkcjonariusz Cunningham to kawał chłopa – burknął.

Rainie skrzywiła się.

– Starał się, jak mógł. Było naprawdę gorąco.

– Becky O’Grady ukryła się w tym schowku?

– Tak. Leżała zwinięta w kłębek w najciemniejszym kącie. Najwyraźniej była pod wpływem szoku. Niczego z niej nie wyciągnęłam. Podobno Sandy zabrała ją na pogotowie, ale lekarz stwierdził, że mała potrzebuje tylko czasu, żeby dojść do siebie.

– Myślisz, że widziała, co się stało?

– Nie wiem. Luke rozmawiał rano z jej nauczycielką. Pani Lund twierdzi, że Becky nie wychodziła z sali przed strzelaniną. Podejrzewa, że oddzieliła się od reszty klasy, kiedy dzieci uciekały w panice do wyjścia. Minęło dobre trzydzieści czy czterdzieści minut, zanim pani Lund zorientowała się, że Becky zniknęła.

– No więc mamy teraz dwa pytania. – Quincy odliczał na palcach. – Po pierwsze, co się działo z Dannym O’Grady między końcem przerwy obiadowej, czyli pierwszą dwadzieścia a chwilą, kiedy go odnalazłaś o…

– Około drugiej czterdzieści pięć.

– To prawie półtorej godziny. – Quincy zmarszczył brwi.

Rainie uśmiechnęła się słabo.

– Nie do końca. Przez część czasu był z nim Shep. Twierdzi, że dotarł do szkoły tuż po pierwszej czterdzieści pięć. Uczniowie już opuścili budynek. Biegł korytarzem i natknął się tam na Danny’ego, który oszołomiony podnosił właśnie spluwy z podłogi.

– Podnosił? Och, bardzo mi się to podoba. Czyli chłopak miał je w ręku przypadkiem.

– Ty też nie wierzysz Shepowi?

– Nie jest najbardziej obiektywnym świadkiem – zauważył Quincy. – Na razie obstaję przy mojej teorii: nie wiemy, co robił Danny między pierwszą dwadzieścia a drugą czterdzieści pięć. Pozostaje nam jeszcze drugie pytanie. Co się działo z Becky O’Grady od mniej więcej pierwszej trzydzieści pięć do twojego pojawienia się o około pierwszej pięćdziesiąt. – Znowu zmarszczył brwi. – Nie podoba mi się, że nic nie wiadomo o poczynaniach dwójki uczniów, którzy, jak się okazuje, są rodzeństwem. Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności.

– Chyba nie sądzisz, że Becky miała z tym coś wspólnego? – zaprotestowała Rainie. – Na litość boską, ona ma zaledwie osiem lat!

– Ktoś z nią rozmawiał od tamtej pory?

– Luke Hayes i Tom Dawson będą próbowali ją przesłuchać dziś po południu. Ale nie jestem optymistką. Shep i Sandy zachowują się teraz dosyć nieufnie, a nie mamy prawa przesłuchiwać dziecka pod nieobecność rodziców. Wątpię, czy coś z tego wyjdzie.

– Możesz poprosić prokuratora okręgowego, żeby powołał dziewczynkę na świadka.

Rainie wzruszyła ramionami.

– Już to rano przerabiałam. Według Rodrigueza i tak nie wymusimy tych zeznań. Rodzice każą jej na wszystko odpowiadać „Nie pamiętam”. Wydaje mi się, że jeśli chcemy coś z Becky wskórać, musimy działać delikatnie. Kto wie? Shep i Sandy przecież też zastanawiają się, co naprawdę wydarzyło się wczoraj. Może wcześniej czy później pozwolą małej mówić. Może nawet zgodzą się, żeby Luke zadał jej dzisiaj parę pytań. Ale nie dam sobie głowy uciąć.

– Jak dobrze ich znasz? – zapytał Quincy.

– Dobrze.

Quincy kiwnął głową. Nie chciał jej dłużej męczyć. Rainie bezwiednie skrzyżowała ręce na piersi, jakby próbowała odgrodzić się od otaczającego ją koszmaru. Ten gest sprawił, że wyglądała na młodszą, bardziej bezbronną. Wpatrywała się w obrys ciała Melissy Avalon. Wszyscy twierdzili, że panna Avalon też była piękna, wrażliwa i oddana swojej pracy.

Bez słowa ruszyli korytarzem w stronę potłuczonych drzwi. Quincy zatrzymał się przy wejściu do sali położonej naprzeciw pracowni komputerowej.

– Danny wyszedł z tej klasy?

– Tak. Trzymając Shepa na muszce.

– Miał przy sobie dwudziestkę dwójkę i trzydziestkę ósemkę?

– Tak.

– Jakie sprawiał wrażenie?

– Wyglądał na zdenerwowanego. Pobudzonego. – Rainie zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad odpowiedzią. – Był wrogo do ojca nastawiony.

– Nic dziwnego, skoro trzymał go na muszce.

Policjantka pokręciła głową.

– Chodziło o coś więcej. Shep powtarzał, że wszystko będzie dobrze, a potem próbował skłonić chłopca, żeby nie rozmawiał ze mną. Brzmiało to jak rozkaz, a Danny coraz bardziej zamykał się w sobie. Myślę, że strasznie boi się ojca. Shep próbuje wychowywać go na twardziela.

– Co masz na myśli?

– W szkole Shep był gwiazdą drużyny piłkarskiej. Przepadał za sportem. A Danny… – Rainie wzruszyła ramionami. – Jest drobny jak na swój wiek, nie radzi sobie zbyt dobrze na boisku. O’Grady pewnie myśli, że chłopak za mało się przykłada, a Danny marzy, żeby stary zostawił go w spokoju.

– Słyszałaś, żeby Shep kiedykolwiek wyrzucał synowi, że jest głupi?

Znowu pokręciła głową.

– Myślisz o nagraniu z przesłuchania, prawda? O obsesji Danny’ego na punkcie inteligencji. To właśnie najbardziej mnie dziwi. Widzisz, Shep nie jest typem ojca, który awanturuje się o stopnie. Bardziej przejąłby się kiepskimi wynikami na boisku. Ale kiepskie oceny w dzienniczku? Cóż, zdarza się. Nie wiem, skąd u Danny’ego taka reakcja.

– Danny ma jakichś bliskich przyjaciół?

– Cały czas nad tym pracujemy.

– Potrzebujemy pełnej listy uczniów, których wczoraj nie było w szkole, razem z informacjami, czy znali Danny’ego i czy mogą usprawiedliwić swoją nieobecność.

– Alibi dla dzieci – wymamrotała Rainie i wymownie przewróciła oczami. – Dlaczego akurat nieobecni?

– Bo nigdzie nie jest powiedziane, że sprawca musiał być tego dnia w szkole. A poza tym w zbrodnię mogło być zamieszanych więcej osób. W kilku podobnych przypadkach ważną rolę odgrywali i inni uczniowie. Podpuszczali głównego podejrzanego lub po prostu się przyglądali.

– Co takiego?

– Bethel na Alasce przypomniał jej Quincy. – Strzelał Evan Ramsey, ale namówili go dwaj koledzy. Czternastolatkowie. Jeden z nich nauczył nawet Ramseya, jak posługiwać się bronią. To oni zwołali do stołówki pozostałych chłopaków na „przedstawienie”.

– Cudownie.

– Luke Woodham też prawdopodobnie działał za cudzą namową – ciągnął Quincy. – Zastanawiam się, czy nie stąd pochodzi obsesja Danny’ego na punkcie bystrości. Brzmiało to jak wyuczona formułka. Wypowiadał ją jednak zbyt emocjonalnie. Albo dzieciak próbuje zrekompensować sobie rzeczywiste wątpliwości co do swojej inteligencji, albo jest to przykrywka dla czegoś innego. Czegoś, co jest wciąż zbyt przerażające lub przytłaczające, żeby mógł o tym mówić. Jak zachowywał się po strzelaninie?

– Wydawał się nieobecny. Zamknął się w sobie. Płakał trochę, kiedy usłyszał głos matki. Potem zasnął jak niemowlę na tylnym siedzeniu mojego wozu.

Quincy kiwnął głową, bynajmniej niezdziwiony tym, co usłyszał.

– Próbuje uciec od rzeczywistości, odsuwa ją od siebie do czasu, aż będzie mógł sobie z nią poradzić. Normalne w przypadku każdego rodzaju wstrząsu. Pytanie tylko, jak długo to potrwa i jak chłopiec zareaguje, kiedy jego umysł zacznie analizować wczorajsze wydarzenia.

– Jest pilnowany na wypadek, gdyby chciał popełnić samobójstwo – wtrąciła Rainie. – To chyba standardowa procedura.

– Doskonale. Ale Danny prawdopodobnie cierpi na powstrząsowe zaburzenia emocjonalne i przejdzie przez ich różne etapy. Jednego dnia może mówić o zbrodni całkiem obojętnie, a nazajutrz załamie się i będzie płakał. Prawdopodobnie nie zechce wymieniać imion ofiar. Takie zachowania mogą być w najróżniejszy sposób interpretowane przez ludzi mających jak najlepsze intencje. A wcale nie oznaczają, że Danny jest winny. Świadczą tylko o tym, że przeżył wstrząs – jako sprawca lub świadek – i teraz jego umysł próbuje sobie z tym poradzić. Tę prawdę można jednak łatwo przegapić.

Rainie Westchnęła.

– Nie wiem – powiedziała. – Może za bardzo to wszystko komplikujemy. Z jednej strony niektóre fakty związane ze strzelaniną nie mają sensu. Ale z drugiej, która strzelanina w ogóle ma sens? I kto inny mógł to zrobić? Wszyscy obecni tego dnia uczniowie byli w swoich klasach, gdy padły strzały. Alibi nie mają tylko Danny i Becky, a żadnego z nich nie widzę w roli mordercy. Może po prostu trudno mi uwierzyć, że sprawcą jest dziecko, więc koncentruję się na pytaniach, bo są łatwiejsze niż odpowiedzi, – Dobrze jest koncentrować się na pytaniach – stwierdził Quincy. – Na tym polega twoja praca.

– Dzisiaj nie pracuję dobrze. O, nie. Może jutro będzie lepiej, ale dzisiaj wszystko idzie mi jak po grudzie.

Ruszyła w kierunku bocznych drzwi, najwyraźniej znów przeżywając chwilę słabości. Quincy nie zdziwił się, gdy stanęła przy stłuczonej szybie i zapatrzyła w zielone wzgórza, oblane popołudniowym słońcem. Ładuje akumulatory, pomyślał. Czasem on też musiał to robić.

Pochylił się i uważnie obejrzał miejsce strzelaniny. Zwrócił uwagę na to, jak leżały ciała i próbował sobie wyobrazić, skąd mogły paść strzały. Wreszcie przyjrzał się framudze drzwi pracowni komputerowej, szukając śladów po pociskach.

Dziesięć minut później skończył notować. Miał teraz wiele pytań do patologa.

Odwrócił się do Rainie, która cały czas stała w pobliżu wyjścia. Nie wyglądała już jednak na zewnątrz, tylko wpatrywała się w obrys ciała Melissy Avalon. Z szarych oczu i nieruchomych rysów twarzy nie sposób było wyczytać, co policjantka myśli.

Ciekawe, ile godzin Rainie Conner przespała zeszłej nocy. Przez krótką chwilę Quincy’ego korciło, żeby zapytać, sforsować dzielącą ich barierę. W końcu kiedyś też był niedoświadczonym agentem i wiedział, że niektóre obrazy mogą tkwić człowiekowi pod powiekami nawet przez całe lata.

Nieraz w środku nocy budził się z krzykiem.

Ale to nie miało nic do rzeczy.

– Skończyłem – powiedział.

Rainie wyprowadziła go z budynku.

Загрузка...