Wtorek, 15 maja, noc
Rainie pracowała jeszcze przez sześć godzin. Zastosowali z Lukiem wobec Daniela O’Grady formalną procedurę, jaka obowiązuje przy podejrzeniu o morderstwo. Zdjęli odciski palców, zrobili zdjęcia. Przeprowadzili test na obecność śladów prochu na dłoniach podejrzanego. Potem kazali mu się przebrać w pomarańczowy kombinezon, dwa razy dla niego za duży. Ubrania chłopca miały zostać sprawdzone w stanowym laboratorium kryminalistycznym na obecność prochu, włosów, włókien i płynów organicznych. Wszystko, żeby uzupełnić materiał obciążający.
W obecności prokuratora okręgowego z Cabot przeprowadzili dziesięciominutowe przesłuchanie, które przerwało pojawienie się adwokata. Avery Johnson stanowczo położył kres dalszym pytaniom.
Zbeształ ich za przesłuchiwanie dziecka, poinformował Rainie, że jego klient jest w szoku, i zażądał, żeby natychmiast przeniesiono Danny’ego do okręgowego zakładu poprawczego, gdzie zostanie zbadany przez lekarza i poddany terapii.
Podczas ostrej wymiany zdań Danny siedział apatycznie i sprawiał wrażenie, jakby myślami był gdzieś daleko poza biurem, w którym niegdyś bawił się tak dobrze.
W końcu Luke i prokurator okręgowy, Charles Rodriguez, zgodzili się odwieźć zatrzymanego do odległego o czterdzieści pięć minut jazdy poprawczaka. Rainie musiała wrócić na teren szkoły, gdzie w międzyczasie pojawili się technicy policyjni, a detektyw ze stanowego wydziału zabójstw, niejaki Abe Sanders, jak jej doniesiono, rozstawiał wszystkich po kątach.
Wymieniła ostatnie wrogie spojrzenia z Averym Johnsonem. Jeszcze z nią nie skończył? Cóż, ona wprost nie może się doczekać na ciąg dalszy. Dopuściła się pogwałcenia prawa? Jej wzrok stał się jeszcze surowszy. Wiedziała, co powinna odpowiedzieć, ale nie miała siły na dalszy słowny pojedynek.
Pożegnała prawnika i, zostawiwszy Danny’ego pod opieką Luke’a, udała się z powrotem na miejsce przestępstwa.
Przez następne pięć godzin Rainie przeczesywała teren w towarzystwie techników policyjnych. Przekazała im informacje o działaniach sanitariuszy i o własnych posunięciach, na skutek których w kluczowym rejonie korytarza pozostały ślady prochu i odpryski gipsu z sufitu. Technikom nie było do śmiechu. Oddała im swojego glocka kaliber 40, żeby porównali drobiny prochu. A w końcu pomogła zebrać pięćdziesiąt pięć łusek – pamiątkę po strzelaninie, przez którą trzy osoby straciły życie, sześć odniosło rany, a całe miasteczko pogrążyło się w rozpaczy.
Funkcjonariusze znaleźli cztery puste magazynki do dwudziestki dwójki i trzy szybkie ładowarki, do rewolweru kaliber 38. Dziwnie poczuli się na widok ładowarek, które miały zmniejszyć ryzyko pracy policjantów, a tymczasem ułatwiły zbrodnię, dokonaną prawie pod ich nosem.
O dwudziestej Rainie zorganizowała na boisku improwizowaną odprawę. Przedstawiła się jako dowódca operacji i zrelacjonowała popołudniową akcję ujęcia Daniela O’Grady. Podziękowała kolegom z policji stanowej i okręgowej, którzy odpowiedzieli na wezwanie i pozostali długo po zakończeniu czasu służby, żeby pomóc przy sprawie.
Potem zabrał głos detektyw Sanders z policji stanowej i nakreślił obraz przestępstwa, jaki wyłaniał się w miarę zdobywania dowodów.
Prawdopodobnie atak miał charakter błyskawiczny. Rozpoczął się niedługo po trzynastej, kiedy dzieci wróciły do sal. Według nauczycielki trzeciej klasy dwie uczennice, Alice i Sally, poprosiły o pozwolenie na wyjście do toalety. Wkrótce potem rozległy się strzały.
Nie wiadomo, czy dziewczynki jako pierwsze padły ofiarą, czy może najpierw zginęła nauczycielka informatyki, Melissa Avalon. Była sama w pracowni komputerowej, więc nikt nie wiedział, kiedy wyszła na korytarz. Wątpliwe, by patolog zdołał wyjaśnić kolejność zgonów, bo nie sposób ustalić czasu śmierci aż tak precyzyjnie. Trzeba raczej próbować dokładnie określić, którędy szedł zabójca i jakim torem leciały pociski, i w ten sposób odtworzyć logiczny ciąg wydarzeń.
Rainie zapytała o bezpośrednich świadków tragedii.
Nikogo takiego nie znaleziono. Większość dzieci na dźwięk strzałów rzuciła się w popłochu do ucieczki w stronę wyjścia. Sześcioro z nich podobno widziało mężczyznę w czerni, ale byli to uczniowie młodszych klas, na tyle mali, że nie potrafili powiedzieć nic konkretnego. Skąd ten człowiek przyszedł? Którędy uciekł? Czy był wysoki, czy niski? Gruby czy chudy? Proszone o dokładniejsze informacje, dzieci peszyły się i plątały w zeznaniach.
Dwóch policjantów odwiedziło domy w bezpośrednim sąsiedztwie szkoły. Mieszkańcy nie zauważyli żadnych obcych osób kręcących się po okolicy.
– A zatem – podsumował Sanders – historia z facetem w czerni prowadzi donikąd. Pewnie dzieciaki zmyśliły go sobie pod wpływem wstrząsu. Zdarza się.
– Chwileczkę – wtrąciła Rainie. Sanders posłał jej pełne zniecierpliwienia spojrzenie. Zauważyła, że próbuje przejąć kontrolę nad śledztwem. Oczywiście, policja stanowa, elegancki garnitur, rzucająca się w oczy odznaka. Najwyraźniej nie miał dobrej opinii o małomiasteczkowych glinach i małomiasteczkowych teoriach. Jak wszyscy faceci z dużych miast.
– W dalszym ciągu pozostaje kwestia sześciorga dzieci, które twierdzą, że widziały nieznajomego mężczyznę – nie ustępowała. – To chyba ważne.
– Histeria jest zaraźliwa. – Irytacja Sandersa rosła z minuty na minutę.
– A może jednak widziały kogoś lub coś szczególnego. Weźmy pod uwagę samą strzelaninę. Mówi pan, że był to atak błyskawiczny. Rzeczywiście dwie ofiary zostały podziurawione jak sito, a w całej szkole mamy mnóstwo śladów po pociskach. Ale co z Melissą Avalon? Pojedynczy strzał w czoło. Zbyt precyzyjny jak na przypadkową kulę.
– Może mu się naraziła. Wiemy coś o stosunkach między Dannym a tą nauczycielką?
Policjanci przekartkowali notesy. Nikt jeszcze nie zebrał informacji o samych ofiarach.
– Faktycznie – przyznał łaskawie Sanders, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że Rainie nie jest kompletną idiotką – wątek Avalon wydaje się interesujący. Wezmę go pod uwagę. Jutro, kiedy zaczniemy kompletować grupę dochodzeniową, każę komuś to sprawdzić. Ale do diabła, wciąż mamy przed sobą mnóstwo roboty. I są sprawy, które trzeba załatwić z marszu.
– Więc z marszu proponuję, żeby na razie niczego nie ignorować.
Abe przewrócił oczami.
– Ależ oczywiście. – Po chwili mruknął: – W końcu to pani aresztowała dzieciaka.
Rainie zesztywniała. Miała za sobą ciężki dzień; nie musiała tego znosić. Gniew, który w niej wzbierał, był niebezpieczny. I przesadny. Tak naprawdę wściekła się nie dlatego, że Abe Sanders był beznadziejnym bubkiem, ale dlatego, że aresztowała dziecko, które znała i, do diabła, lubiła.
Ty głupi, mały egoisto, jak mogłeś być tak okrutny?!
Sanders wciąż na nią patrzył, sprawdzając, czy Rainie złapie przynętę. Gdyby straciła panowanie nad sobą, poczułby się lepiej. Ale Rainie nie zamierzała dawać mu tej satysfakcji.
– Przełóżmy tę rozmowę do jutra.
– Dobrze.
– Z samego rana.
– Oczywiście.
– Siódma trzydzieści?
– Siódma.
– Doskonale.
Wrócili do ekipy, która wciąż przeszukiwała teren szkoły. Budynek był teraz zalany światłem, ogrodzony żółtą policyjną taśmą i zaśmiecony plastikowymi odpadkami z polaroidów. Korytarz został podzielony na sektory. Najbardziej interesujące rejony badali eksperci w białych kosmicznych skafandrach, uzbrojeni w specjalne odkurzacze wsysające każdy najdrobniejszy pyłek. Inni zeskrobywali zakrzepłą krew do maleńkich fiolek lub spryskiwali ściany luminolem w nadziei wykrycia nowych śladów rzezi. Wyznaczeni funkcjonariusze starannie zapisywali dane. Do rana dokumentacja z miejsca przestępstwa mogła rozrosnąć się do objętości trzech segregatorów.
Rainie weszła do jednej z klas i ze szkłem powiększającym w ręku przystąpiła do szczegółowych oględzin ścian.
Dopiero po dwóch godzinach opuściła gmach szkoły. Jej policzki chłodził przenikliwy dotyk pachnącego sosną powietrza, a gwiazdy wydawały się niemal zbyt jasne na bezchmurnym nocnym niebie.
Musiała jeszcze odwalić górę papierkowej roboty. Prokurator okręgowy chciał uporać się z aktem oskarżenia do południa, więc potrzebował pierwszej partii policyjnych raportów. Rodriguez nie będzie się cackał. Morderstwo popełnione na trzech osobach. Zbrodnia tak potworna, że Daniel O‘Grady natychmiast zostanie przekazany pod jurysdykcję sądu dla dorosłych. Trzynastolatek stanowił zagrożenie dla społeczeństwa. Zamordował małe dzieci. Zdradził swoje środowiska. Przypomniał mieszkańcom Bakersville, że zło może czaić się za rogiem. Zamknijmy go na resztę życia.
Nigdy nie umówi się na randkę, nie skończy studiów, nie zakocha się, nie weźmie ślubu, nie będzie miał dzieci. Być może dożyje osiemdziesiątki lub dziewięćdziesiątki, ale co to za życie?
Rainie nie wróciła już na komendę. Pojechała do domu, gdzie mogła siedzieć na werandzie pod rozgwieżdżonym niebem i słuchać pohukiwania sów. Wróciła do domu, gdzie mogła zrzucić przesiąknięty śmiercią mundur i wyjąć z lodówki piwo.
Wróciła do domu, gdzie z dala od wścibskich oczu, oparłszy czoło o chłodne szkło butelki, rozmyślała o dwóch biednych dziewczynkach, o nauczycielce, o Dannym, o sobie sprzed czternastu lat.
Policjantka Lorraine Conner wróciła do domu, gdzie była wreszcie sama, i rozpłakała się.
Przyczaił się całkiem niedaleko.
Ubrany na czarno, obserwował ją przez lornetkę, którą kupił niedawno, kiedy potrzeba śledzenia wyrazu twarzy i czystych szarych oczu tej kobiety, stała się nie do zniesienia. To, co zobaczył, sprawiło, że aż zakręciło mu się w głowie. Miał jak na dłoni całą werandę i każdy skrawek szczupłego ciała, oświetlonego blaskiem księżyca i ogrodowej lampy. Rainie płakała. Płakała.
Jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie.
Poczuł, jak ogarnia go podniecenie.
Sam z trudem teraz w to wierzył, ale kiedy parę lat temu po raz pierwszy zwrócił uwagę na Bakersville, policjantka Lorraine Conner nie miała z tym nic wspólnego. Natrafił w Internecie na artykuł pod tytułem „Zalane miasteczko wraca do życia. „ Dziennikarz zaczął melodramatycznie od wyliczenia litanii nieszczęść: podnoszący się poziom wód w rzekach, ulewne deszcze,, błotne lawiny. Wszystkie te klęski dotknęły pewną małą miejscowość w Oregonie w ciągu jednego tygodnia lutego. Sąsiad pomagał sąsiadowi zapędzić krowy na bezpieczne tereny, a tymczasem woda zalewała położone niżej farmy, znosząc z fundamentów całe domy, i podchodziła coraz wyżej.
Krowy ryczały porywane lodowatym nurtem. Z dróg zmywało ciężarówki próbujące dotrzeć do bydła. Z metalowych dachów stodół ratowano w ostatniej chwili przerażone kobiety i dzieci. Hodowcy zaś wybijali całe stada, żeby oszczędzić wrażliwym stworzeniom cierpień.
Dziennikarz zapewniał czytelników, że dla Bakersville był to sądny dzień.
A potem zaczęła się odbudowa. Imprezy charytatywne, loterie, pomysłowe programy, na przykład akcja „Zaadoptuj krowę”, w ramach której zachęcano dzieci z dużych miast i wielkie firmy, żeby wpłacały pieniądze na żywność i schronienie dla poszczególnych zwierząt. Kilka położonych wyżej ocalałych gospodarstw otworzyło swoje stodoły, spiżarnie i obory dla sąsiadów na tak długo, jak było trzeba. Miasteczko wracało do życia.
Artykuł kończył się wypowiedzią burmistrza. „Oczywiście, że sobie pomagamy. Jesteśmy silni. Zależy nam na Bakersville. I wiemy, co jest naszą powinnością”.
Już wtedy uznał, że Bakersville będzie następne. Idealne małe miasteczko z idealnymi małymi ludźmi wychwalającymi swoje idealne małe wartości. Wszyscy wszystkich kochają i wszyscy są dla wszystkich przyjaciółmi. Życzył im śmierci.
Był cierpliwy. Lepiej niż większość ludzi rozumiał znaczenie planowania. Prawidłowo przeprowadzony zwiad, powtarzał jego ojciec, to podstawowy obowiązek dobrego żołnierza.
Wypełnił więc obowiązek, choć uważał ojca za skończonego głupca. Przeprowadził zwiad. Poznawał. Polityków, pracowników szkoły, dziennikarzy, główne organizacje. Biuro szeryfa. Planował. Miał mnóstwo czasu. Najważniejsze, żeby wszystko zrobić jak należy.
Już on im pokaże sądny dzień.
A potem doszła jeszcze sprawa policjantki Lorraine Conner. Kiedy po raz pierwszy ją zobaczył, gdy minęła go podczas jednej z jego rozpoznawczych wizyt w Bakersville, aż go zamurowało. Wydatne kości policzkowe, bezkompromisowa linia szczęki. Śmiałe szare oczy o surowym, bezpośrednim spojrzeniu. Nie piękna, ale frapująca. Powalająca, jeśli ktoś chce się bawić w gry słowne.
Oto kobieta na poziomie. Ani śladu głupoty, której zwykł się spodziewać u małomiasteczkowych glin. Nie miała nawet szerokich bioder lub tłustego brzucha. Była wysportowana, szczupła i podobno piekielnie dobrze strzelała.
Potem usłyszał plotki.
O matce. O brutalnym morderstwie sprzed czternastu lat, którego zagadki nigdy nie rozwiązano.
No wiesz, baba lała w siebie alkohol litrami i traktowała córkę jak worek treningowy. Bezwstydnica, syczeli starzy pijaczkowie, a oczy błyszczały im, gdy wyobrażali sobie własne ręce na prężnym, młodym ciele. Wszyscy wiedzieli, że Molly Conner źle skończy.
Podobno ktoś odstrzelił jej cały cholerny łeb. Wyobraź sobie, bezgłowy tors w tanich pantoflach na wysokim obcasie, a w rękach butelka. Zawsze mówiłem, że zabierze ze sobą gorzałę do grobu. He, he, he.
Rainie wróciła ze szkoły i zastała taki właśnie obrazek. Tak przynajmniej powiedziała glinom. Weszła do domu i znalazła trupa. Właśnie podjeżdżał wóz policyjny, kiedy wypadła jak oparzona. Młody zastępca szeryfa – no wiesz, Shep, zanim został szeryfem – dotarł tam pierwszy. Zameldował, że do włosów dziewczynki przykleiły się szczątki mózgu. Od razu ją zaobrączkował i zamknął w ciupie.
Ale potem oddalili zarzuty. Eksperci twierdzili, że strzępy mózgu spadły z sufitu, a mała weszła do domu w parę minut po zabójstwie. Gdyby to ona pociągnęła za spust, cała ta breja zbryzgałaby ją od stóp do głów. Czy jakieś inne bzdury w tym stylu.
Powiem ci jedno, w tym cholernym stanie nikogo nie można skazać. Znajdują dziewczynę upapraną w świeżych flakach i jakoś to nie wystarcza? Ech, ci prawnicy. To oni są wszystkiemu winni. Prawnicy.
W końcu Rainie wyszła na prostą, jasne. I bez gadania lepsza z niej kobita od matki. A i policjantka całkiem do rzeczy.
Przyznawał im rację. Wystarczyło trochę pociągnąć to tego, to owego za język, żeby dowiedzieć się wszystkiego o Rainie Conner. Na stanowym uniwersytecie w Portland zrobiła magisterium z psychologii. Po powrocie do Bakersville zaczęła pracować w biurze szeryfa. Za pierwszym podejściem zaliczyła wszystkie egzaminy w akademii policyjnej. Miała teczkę pełną doskonałych opinii. Dbała o formę, biegała trzy lub cztery razy w tygodniu i zawsze kupowała nowy numer „Biuletynu FBI”. Była oddana swojej pracy, skrupulatna i zdaniem różnych pijanych łobuzów – szybka jak na babę.
Dowiedział się też paru szczegółów z jej prywatnego życia. Spotykała się z mężczyznami, co w miasteczku wywoływało różne komentarze, ale nigdy z miejscowymi. Nie zdarzało się to zbyt często ani żaden romans nie trwał zbyt długo. Nigdy nie pozwalała facetowi przyjeżdżać po siebie ani odwozić się do domu. Umawiała się w wybranej restauracji, ewentualnie jechali do niego, a kiedy rano się budził, już jej nie było.
Najwyraźniej Rainie potrzebowała seksu, ale nie w stałym związku. To go fascynowało.
Miała jeszcze jedno dziwactwo. Codziennie po powrocie z pracy otwierała butelkę piwa. I co wieczór, przed pójściem spać wylewała całą jej zawartość z werandy. Oda do nieżyjącej matki pijaczki, domyślał się. Czy wyobrażała sobie wtedy trupa Molly Conner? Myślała o ciele bez głowy, o szarej substancji na suficie?
Między innymi z tego powodu kupił lornetkę. Czasem, kiedy wylewała piwo, jej usta poruszały się. Strasznie, ale to strasznie chciał wiedzieć, co ona w takiej chwili mówi.
Mam cię w dupie, mamo?
Pierdol się?
Rainie Conner oczarowała go. Stała się jego osobistą bohaterką. Dodała uroku całemu przedsięwzięciu. Postanowił, że to właśnie ona go zdemaskuje. Tylko ona mogła poznać się na jego geniuszu, na jego kunszcie. W końcu, po dziesięciu latach, znalazł przeciwnika godnego swego talentu.
Początkowo jego plany co do Bakersville były skromne. Ale kiedy ujrzał Rainie, wszystko się zmieniło.
Ostrożnie wycofał się i skrył wśród niskich krzewów. Odsunął od oczu lornetkę. Rzucił ostatnie zachwycone spojrzenie na swoją broń i pozwolił sobie na chwilę wspomnień: jak było cudownie…
Po chwili ruszył w drogę. Miał jeszcze tyle do zrobienia przed długą podróżą do hotelu.