Wtorek, 15 maja, 14.43
Abe Sanders, detektyw ze stanowego wydziału do spraw zabójstw w Oregonie, zasiadł właśnie do późnego lunchu – ogromnej kanapki z kiełbasą i podwójną porcją sera. Cieszył się, że żona nie może go teraz zobaczyć. Zaraz zaczęłaby jęczeć i lamentować, wczuwając się już w rolę wdowy po ofierze cholesterolu. Abe zazwyczaj przestrzegał zaleceń zdrowej diety, wobec czego w wieku czterdziestu dwóch lat wciąż mógł szczycić się szczupłą sylwetką. Ale dzisiaj miał parszywy dzień.
Margaret Collins, atrakcyjna blondynka, która obsługiwała wydziałowe telefony, gwałtownie zatrzymała się przy jego biurku.
– Rany boskie, Abe. Jeszcze trochę, a zaczniesz pić piwo.
– Zabrakło indyka – wybąkał Sanders i odruchowo przysunął kanapkę do siebie, jakby się bał, że ktoś mu ją zabierze.
– Sprawa Hathawaya nie wypaliła, co? – odgadła bezbłędnie Margaret. Jeśli chodzi o morderstwa, była prawdziwym geniuszem i często miewała lepsze pomysły niż wszyscy detektywi razem wzięci.
– Cholerny sędzia. – Abe ugryzł potężny kęs kanapki.
– Najtrudniej dogadać się na własnym podwórku.
Przeżuwał pracowicie, zbyt dobrze wychowany, żeby odpowiedzieć z pełnymi ustami. Przełknął, niemal się dławiąc.
– Zwłaszcza jeśli ktoś ci tam wlezie.
– Inny glina z wydziału zabójstw.
– Cholerny glina – warknął Abe, wściekle wbijając zęby w ser. Margaret roześmiała się, puściła oko i, posiawszy zamęt w myślach Sandersa, oddaliła się, zostawiając go sam na sam z jego ucztą. Abe przeżuł kolejny kęs, ale już bez entuzjazmu. Na biurko kapnęła musztarda. Pokręcił z niesmakiem głową i odłożył kanapkę na serwetkę.
Prawda była taka, że za każdym razem, gdy sprawy szły nie po jego myśli, detektyw Sanders zamawiał tuczące smakołyki, ale rzadko je dojadał. Na myśl o tym, co sobie kupi, leciała mu ślinka. Nabywał największą porcję z możliwych. A potem dopadły go wyrzuty sumienia. Myślał o ilości kalorii, zawartości tłuszczu, poziomie cholesterolu i rezygnował. Po prostu nie był typem człowieka, który potrafi sobie dogadzać. Odruchowo kontrolował się, nawet wtedy, gdy chodziło o smakowitą kanapkę lub talerz ciasteczek z czekoladą. W wydziale krążyła anegdota o tym, jak kiedyś bohatersko porzucił lody Ben & Jerry z czekoladowymi wiórkami, skosztowawszy zaledwie jedną łyżeczkę.
Przed laty Abe Sanders zdobywał wszystkie możliwe sprawności harcerskie, przynosił tylko wzorowe cenzurki, a na szkolnej bieżni osiągał najlepszy czas. Czytywał klasyków dla własnej przyjemności. Zdobył dziewczynę, o której każdy marzył. I kupił dom z czterema sypialniami i idealnie przystrzyżonym trawnikiem w starej, eleganckiej dzielnicy Portland.
Ale pewnego dnia jego rodzina doznała szoku. Abe postanowił zostać gliną.
Rodzice żartowali, że ich pedantyczny syn chce uporządkować cały świat. Dwaj bracia, młodszy i starszy, podśmiewali się, że cierpi na kompleks bohatera. Starzy kumple, z którymi umawiał się na partyjkę szachów, oznajmili ponuro, że świat księgowych opłakał jego odejście do akademii policyjnej gorzkimi łzami. Bez Sandersa arkusze kalkulacyjne nigdy już nie będą takie jak dawniej.
Abe nikomu nie tłumaczył swojej decyzji. Może po prostu rozumiał lepiej niż inni, że życie jest pogmatwane, nawet dla fanatyków ładu i sprawnego działania. Ożenił się z kobietą, którą kochał i podziwiał, lecz po pięciu latach prób musiał pogodzić się z faktem, że nie mogą mieć dzieci. Mieszkał w schludnym domu, który wybrali sobie z żoną na początku lat osiemdziesiątych, tyle że później na ich ulicę sprowadzili się amatorzy seksu zbiorowego i kokainy. A sam Abe, drobiazgowy, skrupulatny, niewolnik przyzwyczajeń, z czasem uświadomił sobie, że kariera głównego księgowego już mu nie wystarcza.
Chciał poczuć, że coś osiągnął, coś zmienił. Do diabła, może rzeczywiście chciałby cały świat został tak uporządkowany jak papiery na blacie jego biurka.
A zresztą, jakie to miało znaczenie? Detektyw Sanders był po prostu cholernie dobrym gliną.
Koledzy podśmiewali się z niego. Wywracali oczami na widok wypielęgnowanych dłoni, nabijali się z wypolerowanych do połysku butów. Kiedyś dla żartu w miejsce drogiego eleganckiego zszywacza, który sam sobie kupił, podłożyli mu zacinający się przydziałowy bubel. Innym razem podmienili koła w samochodzie, żeby sprawdzić, czy Abe zauważy. Zauważył.
Ale współpracowali z nim.
Podczas śledztwa Sanders zachowywał się jak człowiek opętany. Był pełen pasji, żaru i gniewu. Furii na niesprawiedliwości tego świata i na zasranych łobuzów o ptasich móżdżkach, którzy odbierają życie dobrym, uczciwym, ciężko pracującym ludziom.
Może inni detektywi nie doceniali wartości porządnego zszywacza, ale każdy z nich wiedział, co to gniew. Był to wspólny mianownik, który ich łączył.
Abe starannie zapakował kanapką: przesunął ją na sam środek trójkątnej serwetki, złożył rogi i mocno zawinął. Zwilżoną chusteczką wytarł kroplę musztardy z blatu biurka. Na koniec wszystko wyrzucił.
Sprawa Hathawaya bolała go. Nie żeby wina leżała po stronie sędziego. Nakaz rewizji wypisany był zbyt ogólnikowo, więc policjanci próbowali improwizować. A to już się w obecnych czasach nie sprawdzało. Światem zawładnęli prawnicy i gliny musiały za każdym razem liczyć się z ich interwencją. Tak już było.
Co prawda, Abe na palcach jednej ręki mógł policzyć, z iloma nakazami rewizji lub aresztowania miał problemy. Pedanteria bywa czasami przydatna.
Właśnie szedł umyć ręce, kiedy szef wystawił głowę ze swojego gabinetu.
– Sanders? Musimy pogadać.
Ciekawe, o co chodzi? Abe przycupnął na skraju twardego plastikowego krzesła. Chwilę potem dowiedział się o istnieniu Bakersville, oddalonego o dwie godziny jazdy na południowy wschód od Portland, małego miasteczka, które nie miało nawet swojej sekcji zabójstw. Siedział milczący i oszołomiony, gdy szef pokrótce nakreślił mu sytuację. Wyglądało na to, że w przeciągu zaledwie kilku lat w stanie Oregon doszło do drugiej szkolnej masakry. Technicy policyjni byli już w drodze, tak samo funkcjonariusze powiatowi i stanowi. Sprawca nie został ujęty, a w dodatku nikt nie wiedział, gdzie się podział szeryf.
– Dzwonił do nas gubernator – ciągnął ponuro szef. – Sprawa jest prestiżowa, a zdaje się, że już wymknęła się spod kontroli. Góra chce mieć tam człowieka z doświadczeniem, zdolnościami organizacyjnymi, kogoś kto skoordynuje działania sił lokalnych, stanowych i, co całkiem prawdopodobne, federalnych.
– Naturalnie.
Szef obrzucił spojrzeniem doskonale skrojony szary garnitur i silną, wysportowaną sylwetkę detektywa.
– Kogoś, kto dobrze wypadnie w mediach.
Abe uśmiechnął się chytrze. Lubił dziennikarzy. Wiedział, czym ich karmić, a potem pożerał żywcem. Sprawiało mu to przyjemność.
– Naturalnie! – powtórzył z jeszcze większym entuzjazmem.
– Będziesz musiał pojechać do Bakersville. Na początek pewnie dwa, trzy tygodnie na miejscu, a potem z doskoku.
– Nie ma problemu. – I rzeczywiście. Ostatnio Sara prawie nie zauważała męża. Jakiś czas temu spełnił wreszcie jej marzenie i kupił dziesięciotygodniowego szczeniaka. Teraz była zajęta rozpieszczaniem, karmieniem i zabawami z psiakiem. Któregoś dnia Abe pewnie zastanie go w niemowlęcym kaftaniku i czepeczku. Cholerny zwierzak niewątpliwie wszystko zniesie; jak dotąd wydawał się wyjątkowo spokojny.
Sierść malca była mięciutka i miła w dotyku. Czasem Sanders łapał się na tym, że odruchowo go głaszcze. Nie żeby chciał się przywiązywać do stworzenia, które nie panuje nad swoim pęcherzem. Na litość boską, oczywiście, że nie.
– No to sprawa jest twoja – oznajmił szef. – Bierz się za nią od razu. I jeszcze jedno, Sanders…
Abe zatrzymał się w drzwiach.
– Sanitariusze zgłosili, że zginęło co najmniej dwoje dzieci. Będzie ciężko. Wszystkim.
– Sprawcą jest uczeń?
– Nie wiemy.
– Zwykle to uczniowie.
– Zakładamy, że tak było i w tym przypadku. Działaj zdecydowanie. I szybko. Tak będzie najlepiej dla wszystkich.
Abe rozumiał, co szef ma na myśli. Kiedy krzywda dzieje się dzieciom, ludziom po prostu odbija. Policjantom czasem też.
Zamówił samochód, zarezerwował pokój w hotelu, zebrał wszelkie informacje na temat tragedii w Bakersville i ruszył w drogę.
– Jeden beznadziejny szeryf i dwoje niedouczonych funkcjonariuszy – mamrotał pod nosem, jadąc do domu po bagaż. – Dzieci zabijają dzieci, a oni nie mają nawet sekcji zabójstw, żeby zapanować nad tym bałaganem. Dobrze, że tam jadę, bo te prowincjonalne dupki pewnie robią pod siebie ze strachu.
Palec zsunął się ze spustu.
– Danny – szepnęła.
Chłopak stał przed nią z oszołomionym wyrazem twarzy. W wyciągniętej prawej dłoni pewnie trzymał dwudziestkę dwójkę. Celował gdzieś w okolice kolan Rainie. Lewą ręką, opuszczoną bezwładnie, ściskał trzydziestkę ósemkę. Przez chwilę Rainie nie wiedziała, gdzie ma patrzeć.
Nadal mierzyła do Danny’ego. Shep zrobił krok w jej stronę.
– Stać! – krzyknęła, sama nie bardzo wiedząc, do którego z nich dwóch. Shep był wciąż uzbrojony i choć ufała mu jako przyjacielowi, nie mogła zapominać, że jest przede wszystkim ojcem. Gdyby uznał, że synowi coś grozi, albo gdyby Danny wpadł w popłoch…
Rainie czuła, że sytuacja wymyka się jej spod kontroli. Nie wolno dać się ponieść nerwom.
– Shep – zwróciła się do szeryfa, nie spuszczając oczu z chłopca. – Nic ci nie jest?
– To jakaś pomyłka – przekonywał rozpaczliwie Shep. – Jedna wielka pomyłka.
– Dobrze, ale na razie trzymaj ręce tak, żebym mogła je widzieć.
– Rainie…
Danny, posłuchaj mnie. Musisz odłożyć broń. Dobrze? Masz poruszać się bardzo powoli i położyć broń na podłodze.
Danny nawet nie drgnął. Rzucał nerwowe spojrzenie to w jedną, to w drugą stronę. Niemal dawało się od niego wyczuć zapach panicznego strachu. Rainie uważnie przyjrzała się swemu jeńcowi. Miał na sobie czarne dżinsy, czarną koszulkę i białe sportowe buty. Chyba nie był uzbrojony w nic innego oprócz dwóch pistoletów, ale nie mogła mieć całkowitej pewności. Dzieciak pochodził z domu pełnego różnych okazów broni palnej i Rainie wiedziała, że Shep zaczął zabierać go na polowania, gdy tylko syn nauczył się chodzić.
– Danny – powtórzyła już bardziej rozkazującym tonem. – Policzę do trzech, a potem położysz broń na podłodze.
– Rainie…
– Zamknij się, Shep. Danny, słyszysz mnie?
– On niczego nie zrobił!
– Zamknij się, do cholery jasnej, albo też będziesz zaraz wąchać podłogę!
Shep zamilkł, ale było już za późno. Twarz Danny’ego przybrała dziki wyraz, zaczęła mu drżeć ręka. Położyła palec na spuście. Na wszelki wypadek.
– Danny – powiedziała głośniej. – Danny, słyszysz mnie?
Chłopiec nieznacznie zwrócił twarz w jej stronę.
– Pewnie jesteś trochę zdenerwowany, co, Danny?
Kiwnął głową. Teraz już trzęsły mu się obie ręce.
– Chyba chciałbyś, żeby to się już skończyło, Danny. Ja na pewno bym chciała. Powiem ci, co zrobimy. Policzę do trzech. Powoli położysz broń na podłodze i na mój znak kopniesz spluwy do mnie. Potem po prostu kładź się na brzuchu i rozłóż ręce i nogi. Tylko tyle Danny. Wszystko będzie w porządku.
Danny milczał. Jego wzrok spoczął na martwych dziewczynkach leżących z wyciągniętymi ku sobie rękami, potem przesunął się na zwłoki nauczycielki. Wątłym ciałem chłopca wstrząsnął silny dreszcz.
Chryste, chyba spróbuje się wymknąć. Popełnić samobójstwo lub sprowokować ją, żeby go zastrzeliła. Rainie nie wiedziała, co dzieciak wybierze, ale rezultat tak czy owak byłby przerażający. Kolejny trup. Kolejne martwe dziecko. Jezu, nie.
– Danny! – W jej tonie brzmiało błaganie.
Ale było już za późno. Chłopiec podniósł prawą rękę.
– Nie! – Shep wydawał się bliski obłędu.
– Nie rób tego, Danny! – Nie będzie miała wyboru. Danny przyłożył sobie lufę do głowy.
– Cholera! – Shep rzucił się na syna. Broń Rainie wypaliła w sufit w chwili, gdy szeryf powalił chłopca na ziemię. Spomiędzy kotłujących się ciał wyślizgnął się pistolet. Rainie kopnęła go dalej. Zauważyła, że Shep przytrzymał dwudziestkę dwójką Danny’ego. Pociągnął mocno. Chłopiec krzyknął. Ojciec wyrwał mu broń i odrzucił na bok.
Chwilę potem było już po wszystkim. Danny leżał na podłodze, nie zamierzając stawiać oporu, a szeryf O’Grady siedział obok niego. Dyszał ciężko, po policzkach spływały mu łzy.
– Do diabła – wydusił w końcu. – Do diabła. Ech, Danny… Próbował przytulić syna, ale ten odepchnął go.
Shep spuścił głowę. Jego potężne ramiona nie przestawały się trząść.
Teraz Rainie przejęła inicjatywę. Przetoczyła Danny’ego na brzuch dwa i pół metra od miejsca, gdzie leżały trzy trupy, i dokładnie go obszukała. Nie znalazłszy żadnej dodatkowej broni, ściągnęła mu ręce do tyłu i zatrzasnęła kajdanki.
– Danielu O’Grady – wyrecytowała, pomagając chłopcu się podnieść – jesteś aresztowany. Masz prawo nie odpowiadać na pytania. Cokolwiek powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie.
– Nic nie mów – rozkazał ostro szeryf. – Słyszysz mnie, synu? Nic nie mów!
– Zamknij się, Shep. Nie możesz zmusić dzieciaka do milczenia i dobrze o tym wiesz. Rozumiesz swoje prawa, Danny? Rozumiesz, że zostałeś aresztowany za to, co zrobiłeś w szkole?
– Nie odpowiadaj, Danny! Nie odpowiadaj!
– Shep – warknęła Rainie ostrzegawczo.
Danny O’Grady nawet nie spojrzał na ojca. W końcu odezwał się:
– Tak, proszę pani.
– Zrobiłeś to, Danny? – zapytała łagodniej. Usłyszała w swoim głosie zmieszanie, potrzebę potwierdzenia. Znała tego chłopca prawie od urodzenia. Dobry dzieciak. Kiedyś nosił jej odznakę policyjną. Dobry dzieciak. Wzięła się w garść i powtórzyła bardziej stanowczo:
– Zastrzeliłeś tych ludzi, Danielu? Zrobiłeś krzywdę tym dziewczynkom?
Odpowiedział nieobecnym głosem.
– Tak, proszę pani. Chyba tak.