Wtorek, 15 maja, 13.25
Gdy nadeszło wezwanie, policjantka Lorraine Conner siedziała samotnie przy czerwonym plastikowym stoliku w barze u Marthy, dłubiąc widelcem w sałatce z tuńczyka i słuchając paplaniny Franka i Douga. Była skazana na sałatkę, bo jak zdążyła zauważyć, u kobiety trzydziestojednoletniej kilogramy nie znikają już w magiczny sposób jak dziesięć, czy nawet, do diabła, pięć lat wcześniej. Nadal potrafiła przebiec kilometr w mniej niż trzy minut i wcisnąć się w rozmiar numer osiem, ale różnica była zasadnicza. Teraz Rainie musiała spędzać więcej czasu na układaniu długich kasztanowych włosów, jeśli chciała, żeby ktoś się za nią obejrzał. A cheeseburgery zastąpiła sałatka z tuńczyka. Pięć razy w tygodniu.
Tego dnia partnerem Rainie był dwudziestodwuletni ochotnik, Charles Cunningham vel Chuckie, znany też w małej komendzie policji w Bakersville w stanie Oregon jako „żółtodziób”. Chuckie nie ukończył jeszcze dziewięciomiesięcznego kursu w ośrodku szkoleniowym, a to znaczyło, że mógł tylko patrzeć, a nie dotykać. Policjantem z prawdziwego zdarzenia miał zostać dopiero, gdy zaliczy niezbędne egzaminy i dostanie dyplom. Tymczasem zdobywał doświadczenie – wyjeżdżał na patrole i spisywał raporty. Wolno mu było zakładać standardowy beżowy mundur i nosić przy sobie broń. Chuckie był całkiem zadowolony z życia.
Zanim nadeszło wezwanie, sterczał przy kontuarze, próbując oczarować długonogą, jasnowłosą kelnerkę o imieniu Cindy. Prężył pierś, przybrawszy nonszalancką pozę z nogą lekko ugiętą w kolanie i dłonią od niechcenia wspartą na kaburze. Cindy, nieczuła na jego wdzięki, serwowała domowe ciasto z jagodami sześciu farmerom na raz. Ktoś burknął coś o żółtodziobie plączącym się pod nogami. Chuckie uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Przy stoliku za plecami Rainie dwaj emerytowani hodowcy krów, Doug Atkens i Frank Winslow, zaczęli robić zakłady.
– Dziesięć dolców, że mu ulegnie – powiedział Doug, uderzając zmiętym banknotem o plastikowy blat.
– Dwadzieścia, że wyleje donżuanowi na łeb szklankę wody z lodem – przebił Frank, sięgając po portfel. – Wiem z pewnego źródła, że Cindy wolałaby dobry napiwek niż serce Clarka Gable’a.
Rainie zostawiła rozgrzebaną sałatkę i odwróciła się do staruszków. Popołudnie było spokojne, nie miała nic lepszego do roboty. Przyłączam się – powiedziała.
– Cześć, Rainie. – Frank i Doug, przyjaciele od niemal pięćdziesięciu lat, uśmiechnęli się jednocześnie jak syjamskie bliźnięta. Frank miał bardziej niebieskie oczy i ogorzałą twarz, za to Dougowi pozostało więcej włosów. Obaj nosili lniane koszule w czerwoną kratę – oficjalny strój na popołudniowy wypad do miasta. Zimą dodawali doń brązowe zamszowe kurtki i beżowe kowbojskie kapelusze. Rainie zażartowała kiedyś, że próbują podszyć się pod faceta z reklamy Marlboro. W swoim wieku przyjęli to za komplement.
– Spokojny dzień? – zagadnął Doug.
– Spokojny miesiąc. Jest maj. Wyszło słońce. Wszyscy są, cholera, zbyt szczęśliwi, żeby urządzać rozróby.
– Żadnych pikantnych afer?
– Nawet zero skarg na psy, które zostawiają pamiątki na podwórkach sąsiadów. Jeśli ta pogoda utrzyma się dłużej, stracę robotę.
– Taka ślicznotka jak ty nie potrzebuje roboty – stwierdził Frank. – Potrzebujesz faceta.
– Taaak? I co bym z nim robiła po trzydziestu sekundach?
Frank i Doug zachichotali; Rainie mrugnęła łobuzersko. Lubiła ich. Odkąd pamiętała, w każdy wtorek o pierwszej siedzieli przy tym samym stoliku w tym samym barze. Słońce wschodziło, słońce zachodziło, a Frank i Doug co wtorek zamawiali pulpety u Marthy. Tak już było.
Dorzuciła do puli dziesięć dolarów. Stawiała rzecz jasna na Chuckiego. Nieraz widziała tego flirciarza w akcji. Dziewczyny z Bakersville po prostu nie mogły się oprzeć jego uśmiechowi i dołeczkom w policzkach.
– Co myślisz o nowym ochotniku? – zapytał Doug, zerkając w stronę kontuaru.
– A co tu jest do myślenia? Wypisywanie mandatów to żadna filozofia.
– Słyszałem, że w zeszłym tygodniu mieliście drobne starcie z owczarkiem niemieckim. – Frank nie pozwolił jej się wykręcić od rozmowy.
Rainie skrzywiła się.
– Wścieklizna. Szkoda, to był piękny pies.
– Naprawdę rzucił się na Romea?
– Całymi swoimi czterdziestoma kilogramami.
– Słyszeliśmy, że Chuckie mało się nie posikał.
– Chuckie chyba nie przepada za psami. – Walt mówił, że załatwiłaś bydlaka. Czystym strzałem w łeb.
– Dlatego tyle mi płacą: żebym mogła udzielać porad pijakom i likwidować zwierzęta domowe.
– Daj spokój, Rainie. Walt mówił, że to nie była zabawa. Takie wielkie bestie śmigają naprawdę szybko. Chuckie jest teraz twoim dłużnikiem, co?
Rainie spojrzała na żółtodzioba, który wciąż nadymał się niczym indyk, żeby zwrócić uwagę Cindy.
– Myślę, że Chuckie boi się mnie teraz jak cholera. Staruszkowie znowu się roześmiali. Po chwili Frank pochylił się nad stolikiem z błyskiem w niebieskich oczach. Zamierzał wyciągnąć z niej coś więcej.
– Shep pewnie się cieszy, że ma dodatkową pomoc. – Spojrzał na Rainie znacząco.
Nie dała się jednak złapać na tę przynętę.
– Każdy szeryf jest zadowolony, kiedy ktoś chce pracować za darmo – stwierdziła obiektywnie. Nie kłamała. Skromny budżet Bakersville pozwalał na utrzymanie jednego szeryfa i dwóch funkcjonariuszy na pełnym etacie – Rainie i Luke’a Hayesa. Pozostała szóstka pracowała ochotniczo. Poświęcali nie tylko swój czas. Płacili też za szkolenie, mundury, kamizelki i broń. Wiele małych miasteczek korzystało z tego systemu. W końcu większość wezwań dotyczyła domowych awantur i przestępstw, związanych z naruszeniem mienia. Nic, z czym nie mogłoby sobie poradzić kilka trzeźwo myślących osób.
– Podobno Shep coraz mniej pracuje – nie poddawał się Doug.
– Nie liczę mu godzin.
– Daj spokój, Rainie. Wszyscy wiedzą, że między Shepem i Sandy nie układa się najlepiej. Próbuje się z nią dogadać? Nie przeszkadza mu już, że znalazła sobie posadę?
– Ja tylko pilnuję porządku w mieście, Frank. Nie muszę szpiegować na rzecz podatników.
– Nie bądź taka, uchyl rąbka tajemnicy. Zaraz idziemy do fryzjera, no wiesz. Walt strzyże za darmo, jak usłyszy coś nowego.
Rainie przewróciła oczami.
– Walt wie więcej ode mnie. A myślisz, że kto jest naszym informatorem?
– Walt rzeczywiście wie wszystko – burknął Frank. – Może my powinniśmy otworzyć zakład fryzjerski. Do diabła, każdy tępak chyba potrafi obciąć włosy.
Rainie zerknęła na dłonie staruszków, po latach ciężkiej pracy powykręcane i spuchnięte od artretyzmu.
– Ja bym do was przychodziła – zaofiarowała się odważnie.
– Widzisz, Doug. Mielibyśmy też rwanie u dziewczyn.
Doug był pod wrażeniem. Gdy zaczął rozważać szczegóły nowej kariery, Rainie doszła do wniosku, że pora zostawić ich samych. Odwróciła się z pożegnalnym uśmiechem i spojrzała na zegarek: trzynasta trzydzieści. Żadnych wezwań, żadnych raportów do spisania. Nadzwyczaj spokojny dzień w i tak zawsze spokojnej mieścinie. Zerknęła na Chuckiego, któremu od ciągłego uśmiechania się musiały już zdrętwieć mięśnie policzkowe.
– Do roboty, mały – mruknęła pod nosem i zabębniła niecierpliwie palcami.
W przeciwieństwie do Charlesa Cunninghama, Rainie nigdy nie zamierzała zostać gliną. Po skończeniu liceum w Bakersville chciała tylko jak najszybciej uciec z tej krainy mleka. Od osiemnastu lat narastało w niej uczucie klaustrofobii, a poza tym nie miała żadnej rodziny, nikogo ani niczego, co trzymałoby ją w miasteczku. Wolność – tego potrzebowała. Koniec z duchami przeszłości, a przynajmniej tak jej się wydawało.
Rainie wsiadła do pierwszego autobusu do Portland, gdzie zapisała się na uniwersytet stanowy i zaczęła studiować psychologię. Lubiła swoje zajęcia. Podobało jej się młode miasto pełne szkół kucharskich, centrów sztuki i różnych życiowych dziwolągów.
Wdała się w ognisty romans z trzydziestoczteroletnim zastępcą prokuratora okręgowego, który jeździł porsche. Całe noce spędzała za kółkiem nowoczesnego auta. Otwierała wszystkie okna, wciskała gaz do dechy i pokonywała ostre zakręty na Skyline Boulevard, a wiatr rozwiewał jej włosy. Wspinała się coraz wyżej i wyżej, napierała coraz mocniej i mocniej. Szukała… czegoś.
Gdy w końcu zatrzymywali się na szczycie, miasto ścieliło się w dole jak rozgwieżdżone niebo. Zrzucali ubrania i pieprzyli się gorączkowo wśród przekładni i foteli lotniczych.
Potem Howie odwoził ją do domu, gdzie samotnie otwierała zgrzewkę sześciu piw, choć akurat ona powinna wiedzieć, czym to grozi.
Rainie znowu zerknęła na zegarek.
– Pośpiesz się, Chuckie. Cindy chyba nie ma na dzisiaj żadnych planów, związanych z twoją osobą.
Krótkofalówka przy jej pasku, trzeszcząc, przypomniała o swoim istnieniu. Nareszcie, pomyślała ze szczerą ulgą Rainie, coś się dzieje.
– Jeden pięć, jeden pięć. Wzywam jeden pięć. Sięgnęła po aparat, jednocześnie wstając od stolika.
– Tu jeden pięć, słucham.
– Coś się dzieje w szkole podstawowej K-8. Chwileczkę… zaczekaj.
Rainie zmarszczyła brwi. Słyszała w tle jakieś dziwne dźwięki, jakby dyspozytorka miała włączone radio albo trzymała blisko mikrofonu słuchawkę telefoniczną. Rozległy się trzaski i krzyki. Potem cztery wyraźne puknięcia. Strzały z broni palnej.
Co się tam, u diabła, wyprawia?
Podeszła do Chucka i postukała go w ramię właśnie w chwili, gdy dyspozytorka odezwała się ponownie. Po raz pierwszy od ośmiu lat Linda Ames sprawiała wrażenie przejętej.
– Do wszystkich jednostek, do wszystkich jednostek. W szkole K-8 w Bakersville ktoś strzelał. Podobno… są ranni… widziano krew. Wzywam sześć zero… sześć zero… Walt, sprowadź natychmiast tę cholerną karetkę! Zajmuję kanał trzeci. W szkole chyba doszło do strzelaniny. O mój Boże, strzelanina w szkole!
Rainie wyciągnęła Chucka z baru. Pobladł i wyglądał na wstrząśniętego. Ona sama czuła tylko pustkę. Dzwoniło jej lekko w uszach, kiedy wskakiwała do starego policyjnego sedana. Zapięła pasy i automatycznie włączyła syrenę.
– Nie rozumiem – mamrotał Chuckie. – Strzelanina w szkole? U nas nie zdarzają się takie rzeczy.
– Zostaw radio na kanale trzecim. Będą podawać wszystkie meldunki. – Wrzuciła bieg i zjechała na jezdnię. Byli na Main Street, dobre piętnaście minut jazdy od K-8. A Rainie wiedziała, że w ciągu kwadransa może się dużo wydarzyć.
– To niemożliwe – nie przestawał bełkotać Chuckie. – Do diabła, nie mamy tu nawet gangów, narkotyków. A co dopiero mówić o morderstwach. Dyspozytorce musiało się coś pomylić.
– Taaak – odparła cicho Rainie, choć dzwonienie w uszach nasilało się. Całe lata nie słyszała tego dźwięku. Całe lata, od czasu, gdy jako mała dziewczynka wracała ze szkoły, wiedząc od pierwszego kroku na schodach, że matka już piła i będą kłopoty.
Jesteś teraz gliną, Rainie. Wszystko w twoich rękach. Nagle strasznie zatęskniła za butelką piwa.
Radio znowu zatrzeszczało. Gdy Rainie przejeżdżała przez pierwsze światła na Main Street, odezwał się głos szeryfa Shepa O’Grady.
– Jeden pięć, jeden pięć, gdzie jesteś?
– Dwanaście minut od celu – odpowiedziała Rainie, wymijając źle zaparkowany samochód i z trudem przeciskając się obok następnego.
– Jeden pięć, przełącz się na kanał czwarty.
Rainie zerknęła na Chuckiego. Żółtodziób wykonał rozkaz. Znów usłyszeli Shepa, ale już nie tak spokojnego.
– Rainie, musisz się tu dostać błyskawicznie.
– Byliśmy w barze u Marthy. Przyjadę jak najszybciej. A ty?
– Sześć minut od celu. Cholera, za daleko. Linda zawiadomiła pozostałych, ale większość musi pobiec do domu po broń i kamizelki. Posiłki z okręgu dotrą najwcześniej za jakieś dwadzieścia minut, a ze stanu dopiero za trzydzieści czy czterdzieści. Jeśli to naprawdę coś poważnego… – Głos załamał mu się. Rainie, musisz objąć dowództwo.
Nie mogę. Nie mam doświadczenia. – Rainie zerknęła na Chucka, który najwyraźniej był tak samo zaskoczony jak i ona. To szeryf zawsze kierował akcją. Taka była procedura.
– Masz więcej doświadczenia niż inni – upierał się Shep.
– Moja matka się nie liczy…
Rainie, nie wiem, co się dzieje w szkole, ale jeśli doszło do strzelaniny… Tam są moje dzieci, Rainie. Nie możesz ode mnie wymagać, żebym o nich nie myślał.
Rainie zamilkła. Po ośmiu latach pracy z Shepem znała jego dzieci jakby należała do rodziny. Ośmioletnia Becky miała bzika na punkcie koni. Trzynastoletni Danny uwielbiał spędzać wolne popołudnia w komendzie. Kiedyś Rainie podarowała mu plastikową odznakę szeryfa. Nosił ją przez sześć miesięcy. Kiedy Rainie przychodziła do nich na kolację, zawsze chciał siedzieć przy niej. Wspaniałe dzieciaki. Dwoje wspaniałych dzieci, a razem z nimi dwieście pięćdziesięcioro innych równie wspaniałych. I żadne nie ma więcej niż czternaście lat…
Nie, nie w Bakersville. Chuckie miał rację: takie rzeczy nie zdarzają się w Bakersville.
– Obejmę dowództwo – zgodziła się cicho.
– Dzięki, Rainie. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
Wyłączył się. Rainie dotarła do kolejnych czerwonych świateł i musiała przycisnąć hamulec. Na szczęście samochody zauważyły sygnał i w porę się zatrzymały. Niejasno zdawała sobie sprawę ze zdumionych min kierowców. Syreny policyjne na Main Street? Na Main Street nigdy nie słyszy się policyjnych syren. Jeszcze dobre dziesięć minut jazdy. Rainie naprawdę zaczęła się bać, czy zdążą… czy nie będzie za późno.
Dwieście pięćdziesięcioro dzieci…
– Przełącz na kanał trzeci – rozkazała Chuckiemu. – Każ sanitariuszom zaczekać.
– Ale przecież są ranni…
– Służby medyczne powinny czekać, aż zabezpieczymy miejsce przestępstwa. Takie przepisy.
Chuck wykonał polecenie.
– Połącz się z dyspozytorką. Niech sprowadzi tyle posiłków, ile się da. Na pewno chłopcy z okręgu i stanu już wiedzą. Musimy jakoś opanować ten bałagan… bierzemy każdą możliwą pomoc. - Umilkła, próbując przedrzeć się przez pokłady pamięci do zajęć sprzed ośmiu lat w obskurnej klasie w Salem, gdzie była jedyną kobietą wśród trzydziestu uczestników szkolenia. Pełna mobilizacja. Procedura w przypadku dużej liczby poszkodowanych. Wtedy traktowała to jak zupełną abstrakcję.
– Postaw szpitale w stan pogotowia – wymamrotała. – Niech skontaktują się z miejscowym bankiem krwi. Może trzeba będzie zwiększyć zapasy. Linda musi ściągnąć jednostkę antyterrorystyczną. Aha, i niech stanowi technicy policyjni czekają gotowi do wyjazdu. Na wszelki wypadek.
Dyspozytorka odezwała się, zanim Chuckie zdążył podnieść mikrofon do ust. Mówiła podniesionym głosem.
– Dostajemy telefony o kolejnych strzałach. Brak informacji o sprawcy. Brak informacji o ofiarach. Podobno na miejscu zdarzenia widziano mężczyznę w czerni. Sprawca może wciąż przebywać w okolicy. Uważajcie na siebie. Błagam was, uważajcie na siebie.
– Mężczyzna? – powtórzył chrapliwie Chuck. – Myślałem, że to uczeń. Sprawcą zawsze jest uczeń.
Rainie wydostała się wreszcie na podmiejską szosę i przyspieszyła do stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Byli już blisko. Najwyżej siedem minut jazdy. Chuck wykrzykiwał w mikrofon polecenia dla dyspozytorki.
Rainie usiłowała przypomnieć sobie wszystko o innych strzelaninach w szkołach. Nic nie rozumiała. Nawet tragedia Springfield w Oregonie nie stanowiła żadnej analogii. To było spore miasto, a wszyscy wiedzą, że miasta mają swoje problemy. Dlatego właśnie ludzie przeprowadzają się do Bakersville. Tutaj nic złego nie może się zdarzyć.
Ale ty wiedziałaś swoje, prawda, Rainie? Akurat ty powinnaś wiedzieć.
Chuckie skończył przekazywać rozkazy. Teraz jego usta poruszały się w cichej modlitwie. Rainie musiała odwrócić wzrok.
– Już jadę – szepnęła do dzieci, które widziała wyraźnie w myślach. – Będę jak najszybciej.
We wtorek po południu Sandy próbowała przygotować raporty, ale praca zupełnie jej nie szła. Siedząc w małym narożnym gabinecie, ongiś sypialni imponującej wiktoriańskiej rezydencji, pani O’Grady więcej czasu poświęcała wyglądaniu przez okno niż na studiowaniu dokumentów piętrzących się na porysowanym dębowym biurku.
Dzień był piękny; jak okiem sięgnąć ani jednej chmurki. Prawdziwa rzadkość w stanie, w którym pada tak często, że miejscowi pieszczotliwie nazywają deszcz płynnym słońcem. Temperatura umiarkowana. Nie tak niska, jak zdarzało się to wiosną, ale też nie tak wysoka, by zwabić zakłócających spokój turystów.
Pogoda wręcz idealna, istny luksus dla mieszkańców Bakersville, którzy znosili też jesienne szarugi, zimowe mrozy, lawiny błota na górskich szlakach i wiosenne powodzie zagrażające żyznym polom. Jeden ładny dzień na sto, zauważyłby ironicznie ojciec Sandry. Ale zaraz by dodał, że tyle wystarczy.
Sandra spędziła w Bakersville całe życie i nie chciała wychowywać dzieci nigdzie indziej. Wciśnięta między przybrzeżne łańcuchy górskie Oregonu na wschodzie i Pacyfik na zachodzie, otoczona wysokimi szczytami dolina słynęła z czarnobiałej rasy Holstein. Na jednego mieszkańca przypadały tu dwie mleczne krowy, a rodzinna farma oparła się nowocześniejszym formom gospodarowania. Ludzie znali się nawzajem i uczestniczyli wżyciu sąsiadów. Latem mieli do dyspozycji plaże, jesienią szlaki spacerowe. Na kolację można było zjeść świeżo złowionego kraba i miskę świeżo zebranych truskawek ze świeżo ubitą śmietaną. Całkiem niezłe życie.
Wszyscy skarżyli się tylko na jedno – na pogodę. Niekończące się szare zimy i gęste jak zupa mgły działały na niektórych przygnębiająco. Ale Sandy lubiła szare, mgliste poranki, kiedy góry ledwo wyłaniały się z flanelowego całunu, a świat spowijała cisza.
Jako młode małżeństwo często o świcie wyprawiali się z Shepemna spacery. Zakładali kurtki i czarne kalosze, a potem brodzili po zroszonych polach, czując na policzkach jedwabisty dotyk mgły. Pewnego razu, kiedy Sandy była w czwartym miesiącu ciąży i szalały w niej hormony, kochali się pod starym dębem i przemokli do suchej nitki. Z jakim szacunkiem i podziwem patrzył na nią Shep. A ona zaciskała mocno ręce wokół jego szczupłych bioder, słuchała, jak szybko bije mu serce i wyobrażała sobie rosnące w niej dziecko. Czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka? Czy będzie miało po niej kręcone jasne włosy, czy gęste brązowe loki Shepa? Jak będzie się czuła, karmiąc piersią tę maleńką istotkę?
To była magiczna chwila. Niestety, później rzadko zaznawali podobnych uniesień.
Pukanie. Ogarnięta nagłym poczuciem winy, Sandy oderwała wzrok od okna i ujrzała swego szefa, Mitchella Adamsa, opartego o ozdobne odrzwia. Stał ze skrzyżowanymi nogami, wciskając ręce głęboko w kieszenie czarnego garnituru za trzy tysiące dolarów. Ciemne włosy sięgały mu z tyłu prawie do kołnierzyka. Szczupłe policzki były świeżo ogolone. Mitchell Adams należał do tych mężczyzn, którzy zawsze wyglądali dobrze bez względu na to, czy mieli na sobie model od Armaniego, czy sportowe ciuchy. Shep z miejsca go znienawidził.
– Jak tam raporty? – Pomimo obaw Shepa, Mitchell nigdy nie próbował wykraczać poza stosunki służbowe. Nie zatrudnił Sandy dlatego, że po czterdziestce nadal była szczupła i pociągająca. Zatrudnił ją ponieważ dawna szkolna piękność miała głowę na karku i chciała do czegoś dojść. Kiedy Sandy próbowała wyjaśnić to Shepowi, znienawidził Adamsa jeszcze bardziej.
– Jutro spotkanie z Wal-Mart – przypomniał Mitch. – Jeśli mamy ich przekonać, żeby zainwestowali w naszym mieście, musimy mieć gotowe wszystkie dane.
– Właśnie nad tym pracuję.
– Ile ci jeszcze zostało?
Zawahała się.
– Już kończę. – Tak naprawdę dzisiaj niczego nie tknęła. Tak naprawdę wczoraj w nocy miała kolejną wielką kłótnię z Shepem. Tak naprawdę zamierzała pracować nad raportami do późna, co pewnie doprowadzi do następnych awantur. Nie starczało jej już siły, żeby walczyć. Ale była katoliczką i nie mogła nic zmienić. Tak samo Shep.
Więc nie przestawali się żreć. Becky całe dnie spędzała zamknięta w pokoju z armią pluszowych zwierzątek, którym zwierzała swoje tajemnice, a Danny coraz dłużej przesiadywał w szkolnej sali komputerowej, surfując po cyberprzestrzeni. Powiedział matce, że to na życzenie pani Avalon. Ale Sandy i Shep podejrzewali, iż ich syn po prostu nie chce wracać do domu. A do tego w zeszłym miesiącu jeszcze ten incydent z szafkami…
Sandy w zamyśleniu pocierała skronie. Mitchell zrobił krok do przodu, ale szybko się zreflektował.
– Na jutro rano – powtórzył z naciskiem.
– Oczywiście. Wszystko będzie gotowe. Wiem, jak ważne jest to spotkanie.
Mitch w końcu skinął głową. Sandy wyczuwała, że nie jest zadowolony.
Nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć. Takie ostatnio było jej życie. Nikt nie był z niej w pełni zadowolony – ani szef, ani mąż, ani dzieci. Tłumaczyła sobie, że jeśli wytrzyma trochę dłużej, wszystko się unormuje. Do spotkania z Wal-Mart przygotowywali się od dziewięciu miesięcy. Zostawali po godzinach, tyrali po nocach. Ale jeśli się uda, zarobią mnóstwo pieniędzy. Firma będzie mogła zatrudnić więcej pracowników. A Sandy przyniesie do domu pokaźną premię. Shep mógłby w końcu zauważyć, że jego żona też coś potrafi i ma swoje ambicje.
O trzynastej czterdzieści pięć Sandy wstała i opuściła żaluzje w oknie, mając nadzieję, że w ten sposób łatwiej jej będzie się skoncentrować. Nalała sobie szklankę wody, wzięła do ręki długopis i postanowiła zabrać się poważnie do roboty.
Właśnie zaczęła przeglądać dane rynkowe, kiedy przy jej łokciu rozdzwonił się telefon. Z roztargnieniem podniosła słuchawkę, nadal analizując w myślach cyfry. Nie była przygotowana na to, co usłyszała.
Lucy Talbot krzyczała rozhisteryzowanym głosem.
– Sandy, Sandy! Och, dzięki Bogu, że cię złapałam! W szkole coś się stało. Podobno strzelanina. Jakiś mężczyzna, chyba uciekł. Mówili w radiu. Są ranni. Uczniowie, nauczyciele, nie wiem, kto. Wszyscy tam jadą. Przyjeżdżaj szybko!
Sandy nie pamiętała, czy odłożyła słuchawkę. Nie pamiętała, kiedy chwyciła torebkę i krzyknęła do Mitchella, że musi wyjść.
Pamiętała tylko, że biegła. Musiała dostać się do szkoły. Do Danny’ego i Becky.
I pamiętała, że po raz pierwszy od bardzo dawna cieszyła się, że Shep O’Grady jest jej mężem. Ich dzieci potrzebowały go teraz.