Czwartek, 17 maja, 16.21
Danny siedział sam w pokoiku o wymiarach trzy na trzy i obserwował pająka, który powoli sunął po pokrytej cienką wykładziną podłodze. Drzwi były otwarte. Co rano, o szóstej, krzepko wyglądający pracownicy zakładu otwierali je na oścież z okrzykiem „Pobudka!” Nie zamykano ich potem. Przez cały dzień łączyły szereg identycznych pokoi z głównym korytarzem, aż do dziewiątej, kiedy wszyscy pensjonariusze kładli się spać. Inni strażnicy albo raczej – jak wyjaśniono Danny’emu – przewodnicy przekręcali klucz od zewnątrz. O dziesiątej gaszono światło, a po jakimś czasie przez okienko z pleksiglasu zerkały czyjeś oczy, które sprawdzały, czy więzień przestrzega regulaminu.
Danny przestrzegał regulaminu. Nie sprawiał żadnych kłopotów. Wstawał, kiedy trzeba, pozwalał przewodnikowi odprowadzić się do stołówki. Siedział ze wzrokiem wbitym w swoją tacę. Potem pozwalał kolejnemu przewodnikowi odprowadzić się do klasy, gdzie dwudziestu chłopców w wieku od dwunastu do siedemnastu lat symulowało naukę pod okiem szczebiotliwej kobiety, która wmawiała im, że czeka ich świetlana przyszłość. Po lekcjach uczniowie mieli czas wolny.
Danny wracał do swojego pokoiku i godzinami przesiadywał sam. Nikogo to nie obchodziło. Poprawczak w Cabot należał do najnowszych. Przypominał raczej gigantyczny akademik niż tradycyjne zakłady wychowawcze, o których szeptali co bardziej doświadczeni. Tam, w zaadaptowanych starych więzieniach, ściany i podłogi były z betonu, a toalety nie miały drzwi. W poprawczaku w Cabot dawało się żyć. Niektórzy wychowankowie nosili nawet własne ubrania, byle nieozdobione symbolami gangu lub ordynarnymi napisami. Pokój rekreacyjny miał mnóstwo okien z pleksiglasu i żywe rośliny w doniczkach. A jeśli ktoś zdobył odpowiednią ilość punktów, mógł oglądać telewizję, czy nawet wypożyczyć film wideo.
Niezawodni przewodnicy czuwali nad planem dnia. Posiłki, zajęcia, odpoczynek. Jeśli posłusznie wypełniało się polecenia, nikt się do człowieka nie czepiał. Wolny czas można było spędzać w samotności. Siedzieć u siebie. Gapić się na swój niebieski szpitalny kombinezon. Obserwować pająki. Słowem pełny luz.
Tyle że nie było stamtąd wyjścia. Schludne pokoje nie bez powodu miały okna z pleksiglasu. A wszystkie zewnętrzne drzwi obito grubą na cal stalową blachą. Wokół podwórza ciągnął się trzymetrowej wysokości mur, uwieńczony drutem kolczastym. Reflektory. Strażnicy ze strzelbami na gumowe naboje.
Na początku starsi chłopcy byli Dannym zafascynowani. Usiłowali mu zaimponować historiami o śmiałkach, którzy próbowali zwiać. Uciekinierzy dostawali po oczach gazem łzawiącym, a jeśli sforsowali ogrodzenie, co zdarzało się rzadko, puszczano za nimi dobermany. Każdy pies może w nagrodę raz cię ugryźć, opowiadali z dreszczem zgrozy. Przewodnicy wybierają miejsce.
Danny pogardzał nocnymi kolegami, ale nic nie mówił. Od pierwszego dnia jego motto brzmiało: ani słowa.
Jestem bystry, jestem bystry, jestem bystry.
Boję się.
Patrzył, jak pająk mozolnie wspina się w stronę zakratowanego okna, spragniony słońca, a może wiatru na włochatym łebku.
Przyglądał się swojemu kombinezonowi – dziecko pod specjalnym nadzorem nie może mieć tasiemek, guzików, pasków – i próbował powstrzymać natłok myśli.
Wczoraj odwiedził go prawnik. Miał elegancki szary garnitur i drogi zegarek. Danny nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Wiedział, że taki adwokat musi mnóstwo kosztować, więc poczuł się jeszcze gorzej. Mama pewnie się zamartwia i zachodzi w głowę, skąd wezmą pieniądze. A ojciec wydziera się na nią, że to nieważne. Bo stary dobry Shep nigdy nie dostrzegał rzeczywistości. Nie wyrósł jeszcze ze swoich sportowych fantazji, w których razem z synem strzela zwycięskiego gola podczas wielkiego meczu na głównym boisku Bakersville.
Danny nie znosił, kiedy mama była przez niego smutna. Wiedział, że płakała. Słyszał ją. Późno w nocy zakrył uszy rękami, ale potem musiał je odsłonić i przycisnąć dłoń do ust, żeby się na głos nie rozpłakać.
Prawnik próbował z nim rozmawiać. Opowiedział Danny’emu, czym zajmuje się adwokat i na czym polega proces. Jaką rolę odegra on, a jaką Danny. Gadał tak i gadał, tłumacząc wszystko jak małemu dziecku, a jego klient bez słowa wpatrywał się w przestrzeń.
Danny nie powinien rozmawiać z psychologami. Pracują dla zakładu poprawczego, więc cokolwiek im powie, może to być użyte podczas procesu przeciwko niemu. Jeśli przyjdzie mu ochota na zwierzenia, lepiej powinien poprosić o wizytę księdza, pastora lub rabina. Duchownych obowiązuje całkowita dyskrecja.
Ale Danny nie chciał mówić. Był absolutnie przekonany, że nie może nikomu zaufać, nawet podczas cichych nocnych godzin, kiedy słowa pulsowały w nim i zbijały się w ognisty, twardy węzeł w piersi. Wtedy znowu stawały mu przed oczami tamte wydarzenia. Widział je wyraźnie, ale z pewnego dystansu, jakby to wszystko mu się przyśniło i tak naprawdę nie miało z nim nic wspólnego. Potem podnosił rękę. Ani razu nie zadrżała, więc chciał krzyczeć, krzyczeć, krzyczeć.
Prawnik powiedział mu, że odwiedzi go dwóch specjalistów. A teraz uwaga: jednemu z nich nie wolno ufać. Danny musi być ostrożny. Drugi… pewnie Schaffer?… pracuje dla jego rodziców. Można mu powiedzieć wszystko. Danny powinien zastanowić się, czy nie chciałby się komuś zwierzyć. Poczułby się od razu lepiej, gdyby zrzucił ten ciężar.
Prawnik uśmiechał się dobrotliwie.
Nagle Danny przypomniał sobie pannę Avalon. Wyraz jej twarzy, kiedy odwróciła się do niego. Jej ostatnie słowa. Nic nie rozumiała.
– Danny, uciekaj! Uciekaj!
Pająk dotarł do okna. Chłopiec patrzył, jak mknie radośnie po ciepłej niełamliwej szybie.
Tyle myśli w głowie. Tyle obrazów, ale tak odległych. Krew. Hałas. Zapachy, o istnieniu których nie miał pojęcia. Gorąca broń w dłoni. Ale jak przez mgłę. Może to tylko sen. Otwórz oczy i wszystko zniknie. A może to kiepski film. Wystarczy wyłączyć telewizor i pójść spać.
Sally, Alice, panna Avalon. Sally, Alice i śliczna panna Avalon.
– Uciekaj, Danny, uciekaj!
Wstał. Podniósł rękę i uderzył. Pac. Wnętrzności pająka rozmazały się na szybie. Danny wlepił wzrok w swoją dłoń. Teraz też nie drżała. Wytężył całą siłę woli. Nic.
Danny, zimny jak kamień zabójca.
Wrócił do łóżka.
Rainie zaatakowała Charliego Kenyona jak furia piekielna. Już cztery razy przyłapała go na różnych przewinieniach, więc teraz nie miała już cienia cierpliwości. Namierzyła chłopaka pędzącego na małym motorze po wyboistej leśnej drodze, na terenach należących do Kenyonów. Włączyła syrenę i ruszyła za nim.
Quincy wszystko uważnie obserwował. Nie oszołomił go pokaz ryku, migających świateł i wirujących obłoków kurzu, gdy Rainie zepchnęła Charliego na pobocze i z piskiem opon zatrzymała wóz. Wysiadła, znacząco opierając rękę na pałce, zatkniętej za ciężki policyjny pas.
– Chwila odpoczynku, Charlie.
– Ja pierdolę, pani władzo, jechałem za szybko? – Charlie wyglądał szałowo w czarnej skórzanej kurtce i obcisłych dżinsach. Najwyraźniej nie traktował Rainie poważnie. Posłał jej cwaniacki uśmiech, aż musiała się pohamować, żeby nie trzasnąć gówniarza w gębę. Potrzebowała więcej snu. Ostatnio była, nawet jak na siebie, zbyt nerwowa.
Wzrok Charliego minął policjantkę i zatrzymał się na Quincym, który właśnie wysiadał z wozu.
– Kim jest ten koleś?
– Nie twoja sprawa.
– Nowy partner? Trzeba było go uprzedzić, jakie tu są zwyczaje. Boże, w tych stronach zabija się za jedwabne krawaty.
Rainie zignorowała te popisy.
– Czyj to motor, Charlie?
– A co? Chcesz kupić?
– Czyj to motor?
– Mój…
– Rozmiar w sam raz dla ośmiolatka.
– Przyzwyczaiłem się.
– Tak? A mnie się wydaje, że coś zalewasz. Zsiadaj no prędko, kochasiu, i ręce do góry.
Charlie przestał już pozować na Jamesa Deana i zaczął skamleć.
– Hej, wygrałem ten motor uczciwie, jak Boga kocham. Nie moja wina, że chłopak nie umie się dobrze bić.
– Powiedziałam: w tej chwili.
– To ziemia mojego ojca…
– Już!
Charlie zrezygnował. Popatrzył na Rainie. Popatrzył na Quincy’ego. W końcu niechętnie podniósł się i pozwolił motorowi upaść.
– No dobrze, dobrze, tylko się nie posiusiaj z radości.
– Ręce do góry. Odwróć się. Połóż ręce na masce. Nogi szeroko.
– Chcesz mnie zrewidować? Bo jechałem za szybko?
– Kto powiedział, że to ma coś wspólnego z motorem?
– Co do…
Spóźnił się. Rainie pchnęła go na maskę, podniosła mu ręce i sprawnie przeszukała. Minutę później Kenyon został pozbawiony korkociągu, scyzoryka, dwustu dolarów w gotówce i rulonu dwudziestopięciocentówek.
Quincy zważył rulon w ręku i zacisnął na nim palce. Drań wie, jak wzmocnić cios, pomyślał.
Nudzi nam się, panie Kenyon? – zagadnął Charliego.
Rainie zluzowała chwyt. Młody człowiek odwrócił się powoli, ostentacyjnie potrząsnął rękami i poprawił kołnierz skórzanej kurtki. Odgarnąwszy do tyłu brązowe, faliste włosy, spojrzał pogardliwie na Quincy’ego.
– Przepraszam – powiedział sarkastycznym tonem – ale nie dosłyszałem pańskiego nazwiska.
– Agent specjalny Pierce Quincy. FBI.
– W mordę.
Rainie w końcu się uśmiechnęła.
– Zabawne, twój ojciec zareagował tak samo, kiedy rozmawiałam z nim dziś po południu. Konflikty z miejscową policją to jedno, ale nikt nie ma ochoty zadzierać z federalnymi.
– Możecie wziąć motor.
– A teraz poważnie. Opowiedz nam o Dannym O’Grady.
– Co?
Słyszałeś. Chcemy dowiedzieć się o wszystkim, co kiedykolwiek powiedziałeś Danny’emu. I na twoim miejscu poszłabym na pełną współpracę, bo mamy zeznania paru naocznych świadków, które wystarczą, żeby oskarżyć cię o współudział. Masz dziewiętnaście lat, Charlie. Jeśli padnie na ciebie podejrzenie, że maczałeś palce w tym morderstwie, ojczulek już ci nie pomoże. Awansujesz do ligi pełnoletnich przestępców. Zwróć uwagę, że mówimy tu o więzieniu, a nie o jednym z tych milutkich zakładów przypominających klub dla dżentelmenów. Trafisz do prawdziwej ciupy.
– Hej, hej, hej, hej. – Charlie teatralnym gestem podniósł ręce do góry. – Myślicie, że miałem coś wspólnego ze śmiercią tych dziewczynek? W życiu. Mam alibi. – Spojrzał na Quincy’ego. – I jest naprawdę słodka, rozumiecie?
– Dlaczego kręciłeś się w pobliżu szkoły podstawowej? Starsze dzieciaki są dla ciebie zbyt groźne? Większe, silniejsze, mogą ci dołożyć?
– Nie jarzę, o co wam chodzi. Po prostu mam słabość do placów zabaw.
– Wkurzasz mnie, Charlie. Ostatnio kiepsko sypiam. Burmistrz życzy sobie, żebym jak najszybciej zamknęła to śledztwo, więc na twoim miejscu nie ryzykowałabym.
– Mam świadka z FBI – odciął się Charlie.
Quincy spojrzał w niebo.
– Gdzie?
– Cholera, myślałem, że obowiązuje was jakaś etyka zawodowa.
Quincy zerknął na Rainie.
– Tak jak w Waco.
Charlie wzdrygnął się.
– Jestem w szoku.
– Serce mi krwawi – zapewniła go Rainie. – Po co chodziłeś do K-8, Charlie?
– Bo mi się nudziło. W porządku? Bo w tej zasranej dziurze nie ma nic do roboty i czasem potrzebuję trochę rozrywki.
– A więc tym był dla ciebie Danny O’Grady? Rozrywką?
Charlie wzruszył ramionami.
– Danny jest interesującym chłoptasiem. Ma w sobie potencjał, jeśli wiecie, o co mi chodzi.
– Ja nie wiem. Był dobrym uczniem, inteligentnym, nie sprawiał kłopotu. Myślałam, że zajdzie w życiu dużo dalej niż ty. To był jego potencjał.
Charlie rzucił Quincy’emu chytre spojrzenie.
– Ale pan wie, co mam na myśli, agencie, no nie? Słyszałem o panu. Jest pan podobno świetny w swoim fachu. Nie było lepszego, Jim Beckett może się schować. No, niechże pan błyśnie. Cholernie się z wami nudzę. Boję się, żebym nie przysnął.
– Myślę, że to ty powinieneś mówić dalej – powiedział spokojnie Quincy. – My, przedstawiciele organów ścigania, przepadamy za barwnymi zeznaniami. A poza tym jestem pewien, że uwielbiasz słuchać samego siebie.
– Nudziarz z pana.
– Taka praca.
– Charlie, czego chciałeś od Danny’ego?
– Niczego. W porządku? Korzystam ze swoich praw. Coś mi spróbujesz zrobić, a napuszczę na twój małomiasteczkowy tyłek bandę obrońców swobód obywatelskich.
Rainie odwróciła się do swego towarzysza.
– To nic nie da.
– Wydaje się bardzo agresywny – zgodził się Quincy.
– Chyba musimy zmienić taktykę.
– Uszkodzicie chociaż jedną komórkę martwego naskórka na mojej głowie, a ojciec będzie was latami ciągał po sądach.
– Teraz twój ojciec musi stanąć po naszej stronie. – Rainie odwróciła się do Quincy’ego. – Kudły czy kurtka – zastanawiała się na głos.
Agent otaksował spojrzeniem modny strój i starannie ułożone włosy młodego człowieka.
– Kurtka – powiedział.
– Dobra. – Rainie zrobiła krok do przodu i zanim Charlie zdążył dać nura w prawo, zastąpiła mu drogę, chwyciła za rękaw i szarpnęła. Chwilę później trzymała w ręku czarną skórzaną kurtkę. Kenyon sprawiał wrażenie oszołomionego.
Rainie uśmiechnęła się do niego promiennie. Ostatnio była w tak podłym nastroju, że nie zamierzała cackać się z bandziorami. Miała dość gówniarzy, którzy nosili przy sobie broń, nie mając pojęcia, czym jest śmierć.
– Zabawimy się, Charlie. Ja będę zadawać pytania, a ty odpowiadać. Quincy jako ekspert oceni, czy mówisz prawdę. Jeśli nie spodobają mu się twoje odpowiedzi… albo jeżeli znowu mnie wkurzysz… zabieram się za twoją kurtkę. Będziesz pyskował, kurtka straci rękaw. I tak dalej. Jasne?
– To tylko głupia kurtka. Mogę sobie kupić nową.
– Dobra. – Rainie otworzyła scyzoryk i przytknęła ostrze do kołnierza.
– Czekaj, czekaj! – Oddychał ciężko, a na jego górnej wardze zalśnił pot. Chłopak mógł mówić, co chciał, ale Quincy i Rainie wiedzieli, że trzymają go w garści. Stara kurtka z symbolem gangu motocyklowego na plecach była niezbędnym elementem kostiumu twardziela, na którego kreował się Charlie Kenyon. Bez niej czuł się nagi. Tak samo mogli zabrać Supermenowi pelerynę.
– Pierwsze pytanie, Charlie. Dlaczego kręciłeś się koło Danny’ego O’Grady?
– Bo był cool, w porządku?
– Danny jest komputerowym maniakiem. To jest cool?
– Nie, nie. – Charlie pokręcił głową. – Kompletnie nie czaicie. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy. Był dorosły. I… i… wściekły. Na ojca. Ja się na tym znam.
– Pokrewna dusza? – zapytała oschle Rainie.
– Coś w tym rodzaju.
– A Melissa Avalon? – wtrącił Quincy. – Kim ona była?
Charlie ożywił się.
– Niezła laska! Jezu, widział ją pan! Ale towar.
– Kontaktowałeś się z nią?
– Pewnie. Znaczy, próbowałem. – Wzruszył ramionami, wpychając ręce do kieszeni. Bez kurtki czuł się zdecydowanie nieswojo. – Peszyła ją moja uroda. Poza tym, jak dowiedziałem się później, nie byłem w jej typie. Avalon leciała na starszych frajerów.
– Też była pokrewną duszą?
– Jak to? Ach, czy była wściekła? Nie wiem. Nie wyglądała. Trzeba zapytać Danny’ego. To on spędzał z nią tyle czasu.
– Wspominał ci kiedyś, co czuł do panny Avalon?
– Nie musiał. Był zakochany po uszy. Miał to wypisane na twarzy.
– A panna Avalon wiedziała o tym?
– Myślę, że tak. Pewnie nie pierwszy szczeniak się w niej zabujał.
– Jak traktowała Danny’ego?
– Nie wiem. Kręciłem się koło boiska, a nie w tej pieprzonej pracowni.
– Danny wiedział, że panna Avalon woli starszych panów?
– Jasne, powiedziałem mu. Co, myślicie, że zabił ją w napadzie zazdrości? A skąd! Niczego nie chwytacie. – Charlie kręcił głową i po raz pierwszy sprawiał wrażenie szczerego. – Z Danny’ego większy bystrzak, niż wam się wydaje. Podobała mu się, ale wiedział, do diabła, że jest nauczycielką. Rozumiał, co to znaczy. Wielbił ją na odległość i koniec pieśni. Nie wyobrażał sobie domku z ogródkiem ani dzieci, które mu urodzi. Chłopak ma trzynaście lat, na litość boską.
– A te dwie dziewczynki? – zapytała Rainie. – Sally i Alice?
– Nie rozpoznałbym ich, nawet gdybym musiał.
– Idziesz na pogrzeb, Charlie?
Wzruszył ramionami.
– Stary mi kazał.
– Nie jest ci przykro, że te dzieciaki nie żyją?
– Nie znałem ich. Zwisa mi.
– Ale z ciebie zimny bydlak, Kenyon.
– To ty grozisz, że potniesz mi kurtkę.
– Rozmawiałeś kiedy z Dannym o zabijaniu?
– Gadaliśmy o różnych rzeczach.
– Charlie. – Wymownie spojrzała na kurtkę. Chłopak zacisnął szczęki. Wydawało się, że teraz zamilknie na dobre. Ale gdy Rainie zbliżyła scyzoryk do kołnierza, znowu skapitulował.
– No dobra. Chcesz wiedzieć? Czasem marzę o tym, żeby zmieść to cholerne miasteczko z powierzchni ziemi. Marzę, żeby dostać w swoje ręce wielką bombę atomową i powiedzieć: sayonara, laluniu. Wiesz, że po eksplozji rośliny odrastają większe i silniejsze. Może tego właśnie potrzebuje ta dziura.
– Opowiadałeś to wszystko trzynastolatkowi?
– Dopiero, kiedy zwierzył mi się, że chce poćwiartować tatuśka na dwadzieścia kawałków, a potem przepuścić je przez mieszarkę.
Rainie wbiła w Kenyona wzrok. Na jej twarzy zadrżał mięsień, a w głosie było więcej złości, niż by sobie życzyła.
– Dzieciak fantazjował o morderstwie, a ty nie wpadłeś na to, żeby pójść na policję?
– A do kogo miałbym się zwrócić? Do jego ojca? A może do ciebie, co? - Charlie zachichotał złośliwie. – To dopiero ładny obrazek. Wszyscy w Bakersville wiedzą, jak urządziłaś swoją matkę. Co byś zrobiła z Dannym? Posłała mu w prezencie strzelbę?
– Nie zrobiłam mojej matce żadnej krzywdy – odparła zapalczywie Rainie. – Gdyby tak było, siedziałabym teraz w więzieniu, zamiast rozmawiać tu z tobą.
Ale Charlie znowu przybrał cwaniacką minę.
– Wiem, wiem – powiedział, mrugając do niej konspiracyjnie. – Agent FBI. Nie chcesz się przed nim wsypać. W porządku. Ale mi nie musisz ściemniać, laluniu. Mówię ci, ja widzę takie rzeczy od pierwszego rzutu oka. Też należysz do naszego klubu. Więcej, jesteś jego honorowym członkiem.
– Ostatnie pytanie – wtrącił szybko Quincy, widząc, że złośliwości Kenyona wytrąciły Rainie z równowagi. – Czy Danny wspominał kiedykolwiek o jakimś internetowym znajomym? O kimś, kto używa pseudonimu No Lava?
– O jakimś komputerowcu? Może. Danny zawsze się czymś interesował. Nie wiem, jak można spędzać tyle czasu, gapiąc się w ekran.
– Widziałeś jakieś maile od tego faceta?
– A na cholerę mi one?
– Danny naprawdę lubił z nim korespondować. Może byłeś zazdrosny.
– Słuchajcie, nawet o nim nie słyszałem i, szczerze mówiąc, ten pseudonim brzmi, jakby frajer był impotentem. Danny’ego bawiła poczta. OK? Sześć miesięcy temu albo osiem, nie pamiętam, był strasznie podjarany, bo poznał kogoś przez Internet. Bez przerwy latał sprawdzać, czy przyszły, kurwa, nowe maile. To wszystko, co wiem.
– Podpuszczałeś go – powiedziała cicho Rainie. – Danny miał kłopoty ze sobą, a ty go jeszcze buntowałeś. Teraz trzy osoby nie żyją. Część winy spada na ciebie Charlie. I będziesz musiał z tym żyć.
– Chromolę to. Z prawnego punktu widzenia jestem czysty jak łza. A teraz oddawaj kurtkę. Fajnie mi się tu z wami gawędzi, ale mam jeszcze parę spraw do załatwienia.
– Jasne – powiedziała Rainie. Uśmiechnęła się do niego, podniosła scyzoryk i wbiła w kołnierz.
Charlie wrzasnął. Quincy z zaskoczenia zrobił krok do przodu. Rainie wpatrywała się w odcięty kawałek skóry. Chwilę później wycisnęła z kołnierza długą plastikową torebkę białego proszku.
– Heroina. Jakieś trzy uncje, a więc trochę za dużo, jak na własny użytek. Gratulacje, Charlie. Z prawnego punktu widzenia twoje kłopoty dopiero się zaczynają.
– Cholerna cipo! Jak śmiesz! Nie jesteś lepsza ode mnie! Nie jesteś lepsza od nikogo!
– Ależ jestem, Charlie, Na tym świecie dla młodych gniewnych są dwie drogi i tylko jedna z nich pozwala nosić policyjną odznakę.
Charlie znowu wrzasnął, kiedy Rainie siłą wepchnęła go do wozu.