Czwartek, 17 maja, 13.28
Spotkali się z Richardem Mannem w jego gabinecie. Policja zakończyła już badanie miejsca zbrodni i pracownicy mieli znów prawo wstępu na teren szkoły. Mann dał Quincy’emu do zrozumienia, że nie może mu poświęcić wiele czasu. Musi zająć się zaległą papierkową robotą. Na Rainie zrobił wrażenie człowieka głęboko przygnębionego. Miał bladą twarz i podkrążone oczy. Mimo iż ubrał się w spodnie khaki i zielony sweter, wyglądał na pogrążonego w żałobie. Może to rezultat nieprzespanych nocy i natłoku pytań bez odpowiedzi. Może młody psycholog wyrzucał sobie, że powinien był przewidzieć, co się stanie. Może podczas długich bezsennych godzin zastanawiał się, czy mógł zrobić więcej.
Rainie nie wiedziała o nim zbyt wiele. Trochę rozpytywała wśród rodziców. Wszyscy zapewniali ją, że Mann jest bardzo miły. Niedoświadczony, dodawali niektórzy, ale pracowity i gorliwy. Podczas wtorkowej tragedii z pewnością stanął na wysokości zadania i sprawnie wykonał wszystkie polecenia. Należała mu się pochwała.
Ale Rainie wciąż zastanawiała się nad związkami Manna z panną Avalon. Pomimo zmęczenia wyglądał na typowego amerykańskiego przystojniaka. Szczupły. Krótko ostrzyżone brązowe włosy. Niebieskie oczy. Gdyby zatrudnił się w liceum miałby pewnie sporo wielbicielek. A w szkole podstawowej K-8 w Bakersville?
– Panno Conner – powiedział Mann, wyraźnie zaskoczony jej wizytą – miło mi znowu panią widzieć. – Uśmiechnął się uprzejmie. Jej obecność wcale go nie zaniepokoiła.
– Dzień dobry, panie Mann. – Rainie podała mu rękę. Słaby uścisk, pomyślała. Niepewny.
– Proszę mówić mi po imieniu. Jestem Richard. Pan Mann to mój ojciec.
– Znam to uczucie – stwierdził ze zrozumieniem Quincy. Usiedli. Pokój Richarda Manna, ulokowany między sekretariatem a gabinetem dyrektora, był mały, ale schludny. W nijakim wnętrzu dominowało wielkie okno wychodzące na szkolny parking. Podłoga pokryta była niebieską wykładziną. Wzdłuż białych ścian stały pomalowane na szaro szafki na akta. Poza dwiema roślinkami w doniczkach i plakatem z twarzami wyrażającymi różne uczucia, nie było na czym zatrzymać wzroku. Zdecydowanie kawalerskie biuro, uznała Rainie. Mogła się założyć, że mieszkanie Manna miało równie funkcjonalny i nieciekawy wygląd.
W tej chwili podłogę zaśmiecały puste kartonowe pudełka i sterty papierów.
– Generalne porządki? – zapytał Quincy.
– Przeglądam stare akta – wyznał Richard. Machnął przepraszająco ręką, wskazując na opróżnione szafki. – Zaczyna nam brakować miejsca. Większość tych akt pochodzi z okresu przed moim przyjazdem do Bakersville.
– Właśnie. Jest pan tu nowy.
– Minął już cały rok. Nie czuję się nowy.
– Bakersville to duża odmiana po Los Angeles – zauważyła Rainie.
– Tego właśnie szukałem.
– Małomiasteczkowej nudy?
– Miejsca, gdzie nie trzeba obawiać się strzałów z przejeżdżającego samochodu. – Uśmiechnął się słabo. – Niestety, niezupełnie wyszło tak, jak planowałem.
– Gdzie pan był, kiedy zaczęła się strzelanina? – zapytała Rainie.
– W swoim gabinecie. To była moja przerwa obiadowa.
– Nie jada pan z dziećmi?
– Nie. Wprowadziłem zasadę otwartych drzwi. Uczniowie mogą przyjść do mnie w każdej chwili, jeśli mają jakiś problem.
– Podobno Melissa Avalon też udostępniała pracownię w porze obiadowej.
– Zgadza się. – Kiwnął głową.
– Więc oboje jadaliście lunch w tym samym czasie. – Rainie zmrużyła oczy i chłodno obserwowała, jak Richard Mann robi się coraz bardziej zmieszany. Oczekiwał rozmowy na temat Danny’ego O’Grady, a nie tego, co sam robił w dniu morderstwa.
– Tak, owszem – powiedział mniej pewnie. Zaczął nerwowo splatać palce. Rainie doszła do wniosku, że z nim pójdzie im łatwo.
– Czasem jadaliście lunch razem?
– Przecież byliśmy kolegami z pracy…
– Podobno panna Avalon lubiła bliżej poznawać niektórych kolegów z pracy.
– Nie rozumiem…
– Chodzi mi o dyrektora Vander Zandena. A może nie wiedział pan o tym? – Rainie przybrała surowszy ton. Richard Mann poruszył się niespokojnie na krześle.
– Myślałem, że będziemy rozmawiać o Dannym.
– Jak dobrze znał pan Melissę Avalon?
– Pracowaliśmy razem, to wszystko.
– Była bardzo piękna.
– Tak sądzę…
– Młoda, mniej więcej w tym samym wieku, co pan?
– Chyba tak.
– I też nowa w tej okolicy. Panie Mann, bądźmy poważni. Niech nam pan nie wmawia, że nie mieliście ze sobą nic wspólnego.
– Zaraz. Myślicie, że ja i Melissa… – Mann spojrzał na nich ze zdziwieniem i energicznie pokręcił głową. Po raz pierwszy od początku rozmowy wyraźnie się rozluźnił. – Jeśli naprawdę myślicie, że byłem związany z Melissą, to chyba bardzo mało o niej wiecie.
– Co ma pan na myśli? – zapytał łagodnie Quincy.
– Melissa miała problemy… freudowskie.
– Z ojcem? – zapytała ostro Rainie.
– Nie znam szczegółów - odparł – ale kiedyś wspomniała, że jest skłócona z rodziną. Mówiła, że jej ojciec to człowiek surowy, bardzo wymagający i niezbyt tolerancyjny. Proszę wziąć pod uwagę, że w ciągu kilku tygodni nawiązała romans z Vander Zandenem, mężczyzną prawie dwa razy od niej starszym…
– Substytut ojca – podpowiedział Quincy.
– Też doszedłem do tego wniosku – przyznał Mann i posłał Quincy’emu pełen wdzięczności uśmiech. Był wyraźnie zadowolony, że może popisać się znajomością psychologii przed wielkim agentem z FBI.
– Ojciec odwiedzał ją? – naciskała Rainie.
– Nie wiem.
– A matka?
– Nie wiem.
– Jak na kogoś, kto pracował z nią przez cały rok, niewiele pan wie.
– Była bardzo skryta, jeśli chodzi o rodzinę!
– Ale nie wobec dyrektora Vander Zandena.
– Nie byłem związany z Melissą Avalon. – Młody człowiek tracił resztki opanowania. – Pracowaliśmy razem, to wszystko. Jeśli tak bardzo was interesuje jej życie prywatne, porozmawiajcie ze Stevenem. Albo jeszcze lepiej, zadzwońcie do jej ojca. Słyszałem, że nie pofatygował się dotąd po ciało.
– Zrobimy to – powiedział Quincy.
– A Danny O’Grady? – ponowiła atak Rainie, – Podobno przyjmował go pan jako szkolny psycholog?
– Tylko przez kilka tygodni…
– Ach tak? A ile dokładnie czasu zajmuje dojście do wniosku, że chłopak, który w ataku furii rozbił szafkę, ma problemy z kontrolowaniem emocji?
– Jego rodzice przechodzą trudny okres. Nie miałem powodów myśleć, że wybuch złości Danny’ego był czymś więcej niż tylko typową reakcją na tę sytuację. Kiedy rozpadają się małżeństwa, dzieci źle to znoszą.
– Jeszcze raz: gdzie pan był w chwili rozpoczęcia strzelaniny?
– W swoim gabinecie!
– Ma pan świadków?
– Jak pani śmie! – Richard Mann poderwał się chwiejnie z krzesła z czerwoną jak burak twarzą. – Starałem się, jak mogłem, żeby pomóc tym dzieciakom. Nie pamięta pani? To ja zorganizowałem punkt pierwszej pomocy. To ja usunąłem tłum z parkingu, żeby mogły wjechać karetki. I to ja teraz odbieram dziesiątki telefonów od rodziców, których dzieci budzą się z krzykiem w nocy. A pani śmie sugerować, że miałem z tym coś wspólnego? Mój Boże, piękne podziękowanie!
– Pani Conner niczego nie sugeruje, panie Mann – powiedział łagodnie Quincy, podnosząc ręce w uspokajającym geście. – Zadawanie tego typu pytań należy do jej obowiązków. Oczywiście, doceniamy pana pomoc podczas tamtych tragicznych wydarzeń.
Quincy uśmiechnął się ciepło. Jednak na twarzy psychologa malowało się powątpiewanie.
– Myślałem, że będziemy rozmawiać o Dannym – odezwał się po chwili. – Nie spodziewałem się takiego… ataku.
– Przesłuchania bywają czasem trudne – odparł dyplomatycznie agent. – Oczywiście, człowiek uważany jest za niewinnego, dopóki nie dowiedzie mu się winy.
Mann triumfalnie zerknął na Rainie. Wzruszyła nonszalancko ramionami. Przystojniaczek nie miał alibi i bardzo szybko przeszedł do defensywy, pomyślała. Ale w końcu uczeń, któremu udzielał porad, został oskarżony o zamordowanie trzech osób. Każdemu spędziłoby to sen z powiek.
– A wracając do Danny’ego – zachęcał Quincy.
– Nie wiem, co mogę państwu powiedzieć - odparł ponuro Mann. – Część naszych rozmów miała charakter poufny.
Quincy rozpromienił się. Słodycz w jego głosie sprawiła, że Rainie o mało nie przewróciła oczami.
– Ależ naturalnie, nigdy nie namawiałbym psychologa do złamania tajemnicy lekarskiej i nadużycia zaufania pacjenta. Ale przydadzą nam się choćby ogólne informacje.
Mann musiał to przemyśleć. Opadł z powrotem na krzesło, nerwowo splótł palce i uważniej przyjrzał się agentowi FBI.
– Naprawdę nie wiem dużo – odezwał się wreszcie. – Zacząłem się spotykać z Dannym zaledwie kilka tygodni temu, a nasze pierwsze sesje miały charakter luźnej rozmowy. Chodziło mi o wzbudzenie zaufania, nawiązanie więzi. Nie zdążyliśmy porządnie zająć się pewnymi sprawami.
– Na to trzeba czasu.
– Rozmawialiśmy trochę o zainteresowaniu Danny’ego komputerami – dodał Mann. – Danny uwielbiał surfować po sieci, bawić się programami. Nigdy otwarcie się do tego nie przyznał, ale mam wrażenie, że mógł zajmować się hakerstwem. Komputer był dla niego rozrywką, ale i wyzwaniem. Niewykluczone, że chłopak zajrzał tu i ówdzie.
– Może dotarł tam, gdzie nie powinien?
– Może. Chyba dla wszystkich jest oczywiste, że Danny miał problemy z poczuciem własnej wartości. Ojciec jest dla niego za surowy. Krzyczy, próbuje zmusić do rzeczy, których Danny nie chce robić. Nie daje chłopcu żadnego oparcia.
– Przez niego Danny czuje się głupi?
– Głupi, gorszy od innych, słaby, bezradny. Naprawdę myślę, że ludzie powinni zdać egzamin, zanim pozwoli im się mieć dzieci.
– Shep może i nie jest idealnym ojcem – wtrąciła Rainie, marszcząc brwi – ale kocha syna i chce dla niego jak najlepiej.
– Wspaniale, ale co ma z tego Danny? – Mann machnął ręką, uciszając jej kolejne protesty. Poczuł, że znowu stoi na pewnym gruncie. – Niech pani posłucha. Zajmuję się tymi sprawami i mogę panią z całym przekonaniem zapewnić, że w wychowywaniu same intencje nic nie znaczą. Dzieci nie rozumieją zamiarów rodziców. Odbierają ich czyny. A większość rzeczy, które robi Shep sprawia, że Danny czuje się bezradny i niedoceniony. Z drugiej strony komputery dają chłopcu poczucie siły.
– Wspominał kiedyś o ludziach, których poznał przez Internet? O stronach, które odwiedzał? – naciskał Quincy.
– Nie mogę powiedzieć.
– Panie Mann… – zaczęła niecierpliwie Rainie.
Przerwał jej z nadętą miną.
– Danny jest moim pacjentem, a ja nie złamię tajemnicy lekarskiej.
– Naprawdę w przypadku szkolnego psychologa obowiązuje tajemnica lekarska? – ostentacyjnie okazała zdziwienie.
Quincy rzucił jej spojrzenie, które wyraźnie radziło, żeby nie szarżowała w roli złej policjantki. Facet robił się nerwowy, a oni musieli wyciągnąć z niego więcej informacji.
– Powinniście sprawdzić komputery – zaproponował nagle Mann. Pochylił się do przodu i dodał niemal szeptem: – Chciałbym pomóc, ale nie mogę zaczynać kariery od naruszenia zaufania moich pacjentów. Danny korzystał ze szkolnych komputerów. Niezbyt się na tym znam, ale zdaje się, że policja może z nich wydobyć prawie wszystko…
Quincy i Rainie wymienili spojrzenia. Mann najwyraźniej chciał im coś zasygnalizować. A więc znowu komputery. Dobrze.
– Czy jest jakaś osoba, o której Danny szczególnie często wspominał? – sondował dalej Quincy. – Może ktoś, kogo niedawno poznał?
– Wszyscy wiedzą, że popalał z Charliem Kenyonem.
– A w Internecie? Może ktoś dorosły z „czatów” lub grup dyskusyjnych? Tego typu znajomości?
Mann znowu się zawahał. Przenosił wzrok z Rainie na Quincy’ego i z powrotem. A niech tam. Rainie rozluźniła mięśnie twarzy i posłała mu czarujący uśmiech.
– Bardzo by nam pan pomógł, panie Mann, i to już nie pierwszy raz. We wtorek tak sprawnie zdołał pan opanować sytuację. Jest pan kimś w rodzaju bohatera w całej tej sprawie.
Słowo „bohater” najwyraźniej poskutkowało.
– Był ktoś taki – wyznał Mann – haker, którego Danny poznał w Internecie. Uważał go za swego rówieśnika. Przeczytałem kilka emailów i język wydawał mi się zbyt wyszukany jak na dziecko. Mogę się założyć, że to jakiś dorosły mężczyzna podszywał się pod nastolatka.
– I nie zaniepokoiło to pana? – zapytał Quincy.
– Owszem, zaniepokoiło – zapewnił go żarliwie Mann. – Dlatego poprosiłem Danny’ego, żeby przynosił mi te emaile. Wiem, czym grozi Internet: pedofile, pornografia, terroryści. Cyberprzestrzeń nie jest bezpieczniejsza niż nocny spacer po Nowym Jorku. Ale listy, które pokazywał mi chłopak, były nieszkodliwe. Zwykła korespondencja. Ten ktoś podziwiał wyczyny komputerowe Danny’ego, informował o programach, stronach internetowych. A jednak… – Przerwał. – Słyszałem plotki, że po strzelaninie Danny powtarzał ciągle, że jest bystry.
Quincy zerknął na Rainie. Ruchem głowy dała mu znać, żeby nie przerywał.
– Te emaile kończyły się zachwytami nad inteligencją Danny’ego. Coś w rodzaju: „Ciekawe, co teraz wymyśli nasz mały geniusz. Ależ jesteś bystry”. – Mann wzruszył bezradnie ramionami. Po raz pierwszy Rainie pomyślała, że wygląda na nieszczęśliwego. – Wydaje mi się, że nasza tragedia ma związek z tym człowiekiem. Może były jakieś inne listy, inne sprawy, o których Danny mi nie mówił. Nie wiem.
Głos Manna zamarł. Po chwili psycholog dodał już ciszej, spokojniej:
– Naprawdę chciałem pomóc Danny’emu. Martwiły mnie jego kontakty internetowe, martwiły mnie kłopoty małżeńskie jego rodziców. Myślałem, że potrafię do niego dotrzeć. Czytając te emaile, nie przewidywałem, co się może stać. Myślałem… Myślałem, że dzieci, które dopuszczają się morderstwa, mają za sobą ciąg innych agresywnych zachowań. Pastwienie się nad zwierzętami, wzniecanie ognia, upodobanie do krwawych gier komputerowych. Niczego podobnego u Danny’ego nie zauważyłem. Wydawał mi się porządnym chłopakiem, który przechodzi tylko ciężki okres. Naprawdę nie miałem pojęcia. Przysięgam, nie miałem pojęcia…
Richard Mann zgarbił się i bezradnie pokręcił głową. Quincy pochylił się w jego stronę.
– Panie Mann, nie ma pan przypadkiem kopii któregoś z tych listów?
– Danny nie pozwalał mi ich zatrzymać. Martwił się, że pokazując je, i tak zawodzi zaufanie swojego przyjaciela.
– A pamięta pan coś? Imię, nazwę kanału, adres emailowy?
– Nie… zaraz. Adres emailowy. Pamiętam, że zastanawiałem się, o co tu może chodzić. Coś w związku z ogniem. Wulkany. Lawa. Mam: No Lava. Dziwaczny pseudonim, prawda?
– No Lava? Co dalej? Pamięta pan nazwę serwisu?
– To chyba był jeden z tych większych. Może AOL albo CompuServe. Coś w tym rodzaju.
Rainie zanotowała nazwy. Spojrzała na Quincy’ego.
– Mamy kilku agentów, którzy specjalizują się w operacjach internetowych – powiedział. – Moglibyśmy podstawić kogoś, kto będzie się podawał za nastolatka. Sprawdzimy, czy No Lava złapie przynętę.
Richard Mann poprawił się na krześle. Przeczesał ręką krótkie włosy i westchnął.
– Naprawdę staram się, jak mogę. Sally i Alice były przemiłymi dziewczynkami. A to… to nie powinno się było wydarzyć.
– Rozumiemy.
Rainie wstała. Podała Mannowi wizytówkę i wyrecytowała zwyczajową formułkę. Niech zadzwoni do biura szeryfa, jeśli coś sobie przypomni. Miała jednak wątpliwości, czy w najbliższym czasie przyjdzie mu ochota na rozmowę z agresywną policjantką. Ale kiedy otwierała drzwi, Mann ją zaskoczył.
– Pani Conner. – Rainie zatrzymała się. Psycholog wskazał sąsiednie pomieszczenie z dużym biurkiem. – Jak pani widzi, mój gabinet połączony jest z sekretariatem. Wprawdzie w czasie, gdy padły strzały, byłem u siebie sam, ale gdybym wychodził, ktoś musiałby mnie zauważyć. Proszę zapytać naszą sekretarkę, Marge. Z pewnością potwierdzi, że na początku przerwy wszedłem do swojego gabinetu z kanapką w ręku i potem nigdzie się stąd nie ruszałem. Chciałbym, żeby pani o tym wiedziała.
Kiwnęła głową. Facet chyba rzeczywiście miał alibi. Jej wzrok padł na stare teczki, rozrzucone po podłodze. Dostrzegła dwa znajome nazwiska. Sally Walker. Alice Bensen. Oczywiście. Te dokumenty były już niepotrzebne.
Richard Mann podążył za jej spojrzeniem i jakby jeszcze bardziej posmutniał.
– Powinnam to zabrać – zawyrokowała. – Dołączyć do raportu o ofiarach. Jakoś dziwnie na nią popatrzył. Może zastanawiał się, kiedy się nauczyła reagować tak obojętnie.
Potem posłusznie podniósł obie teczki z podłogi i podał je Rainie.
Wizyta dobiegła końca.