Czwartek, 17 maja, 1.08
Na werandzie Rainie zastała Shepa. Sądząc z liczby pustych butelek po piwie walających się u jego stóp, siedział tam już od dłuższego czasu, a czekanie nie wpłynęło korzystnie na jego nastrój.
– Gdzie ty się, do diabła, podziewasz? – warknął, gdy otwierała rozsuwane szklane drzwi.
Rainie przyglądała mu się przez moment. Było późno, dobrze po północy, a ona nie miała ochoty na tę rozmowę. Z drugiej strony powinna była przewidzieć, że do niej dojdzie.
Rozpięła mankiety znoszonej flanelowej koszuli.
– Wracaj do domu, Shep.
– Nie masz sekcji zwłok jutro z samego rana? Jezu, Rainie, to jest śledztwo w sprawie morderstwa. A ty włóczysz się gdzieś do Bóg wie której. Co ty wyprawiasz?
– Zdaje się, że to ja prowadzę tę sprawę. A teraz zmiataj stąd.
Shep udał, że nie słyszy. Odstawił piwo i podniósł się, próbując przyjąć władczą pozę. Fakt, że chwiał się na nogach, nie pomagał mu. Rainie pokręciła głową.
– Musimy pogadać.
– Jesteś kompletnie pijany. Jeśli ktoś cię tu zobaczy, George Walker będzie miał jeszcze więcej rewelacji dla dziennikarzy z wiadomości. Ojciec podejrzanego w najlepszej komitywie z policją.
– Danny tego nie zrobił!
– Mamy jego odciski na łuskach, Shep.
– Nie na wszystkich.
– Co ty, do cholery, opowiadasz?
– Sanders ci nie mówił? – W oczach Shepa pojawił się błysk samozadowolenia. – Mam swojego człowieka w laboratorium kryminalistycznym. Dziś po południu rozmawiałem z nim i powiedział mi, że znaleźli odciski na łuskach z trzydziestki ósemki i dwudziestki dwójki. Na wszystkich, oprócz jednej – kaliber trzydzieści osiem. Nie ma na niej żadnych śladów ani odcisków. Innymi słowy, wytarta do połysku. I jeszcze jedno, z tą łuską jest coś nie tak. Mój człowiek nie potrafił powiedzieć co, ale odesłał ją do dalszych analiz. No i proszę. Wreszcie jakaś luka, Rainie. Nie wiemy, co naprawdę wydarzyło się w szkole i to jest dowód.
– Chryste Panie, Shep. Nie na wszystkich łuskach można znaleźć odciski. Wiesz o tym. Mówię po raz ostatni, wracaj do domu.
– Jedna łuska wytarta do czysta, Rainie! Mówię ci, ktoś jeszcze tam był. To jest dowód. Danny może być w to zamieszany. Dobra. Z tym się zgadzam. Przyniósł broń, może myślał, że pomaga przyjacielowi. Ale ktoś inny pociągnął za spust. Musisz iść tym tropem, Rainie. Musisz mi uwierzyć.
– Nic z tych rzeczy.
– Co to znaczy?
Rainie spojrzała szeryfowi prosto w oczy.
– Shep, najpierw przekazujesz mi dowództwo – powiedziała surowym głosem. – Nie dotarłeś jeszcze do szkoły, a już wiesz, że twój syn jest zaplątany w sprawę. Potem ta konfrontacja z Dannym. Zmuszasz mnie, żebym strzeliła. Udaje ci się zostawić na broni swoje odciski. Trzydzieści sekund później większość dowodów jest zniszczona. A ty robisz wszystko, żeby całe miasteczko się o tym dowiedziało. Lorraine Conner spieprzyła sprawę. Danny wyjdzie na wolność. Shep, co się do cholery wydarzyło? Jeśli chcesz, żebym ci pomogła, musisz mi powiedzieć, co naprawdę się wtedy stało.
– Rainie, przysięgam…
– Gówno prawda! Nie chrzań. – Wściekła się. Nagle poczuła zniecierpliwienie i głęboką niechęć do Shepa. Przez niego była uwikłana w tę tragedię. A teraz on ma czelność upijać się na jej werandzie i błaga o pomoc po tym, jak Rainie w to wpakował. Jak śmie? Tym bardziej że uważała go za przyjaciela.
– Wiedziałeś, co tam się stało, Shep. Od pierwszej chwili podejrzewałeś Danny’ego. Dlaczego?
– Nie wydzieraj się na mnie, Lorraine Conner. Może nie jestem na służbie, ale wciąż piastuję urząd szeryfa w tym mieście!
– Co się, kurwa, stało? Shep? Coś ty zrobił?
– Jak możesz mnie tak traktować? Już nie pamiętasz, kto ci pomógł kilkanaście lat temu. Pomyśl, ile pytań powinienem był wtedy zadać. Ile pytań o to, co się stało tamtego dnia, nie doczekało się nigdy odpowiedzi. Nie drążyłem sprawy. Nie wywoływałem wilka z lasu. Teraz twoja kolej, żeby odpłacić tym samym.
– Wynoś się stąd!
– To mój syn! Cholera, Rainie, on jest moim synem…
Ramiona Shepa zaczęły się nagle trząść. Stał na werandzie pośród pustych butelek po piwie i ukrywając twarz w dłoniach, opłakiwał swoje dziecko.
Jezus Maria. Rainie weszła do domu i wyciągnęła z lodówki dwie butelki. Jedną bez słowa podała Shepowi. Drugą tuliła w dłoniach, czekając, aż przyjdzie poczucie siły, samokontroli. Dzisiaj też wytrzyma. Jezus Maria.
Shep wziął się w garść. Otarł twarz rękawem koszuli. Zdjął kapsel z butelki i jednym haustem opróżnił ją do połowy. Po chwili dopił resztę.
– Jak się tu dostałeś, Shep?
– Przyjechałem.
– Nie możesz wracać do domu wozem.
– Wiem.
Obydwoje zamilkli. Rainie spojrzała na nocne niebo. Po wczorajszym popołudniowym deszczu było bezchmurne. Gwiazdy przypominały srebrne główki szpilek na czarnym atłasie. Uwielbiała takie noce. Idealne, by zasiąść na werandzie, słuchać sów i wyobrażać sobie szum fal rozbijających się o skaliste brzegi. Wnętrze domu mogło kryć wszystkie złe wspomnienia z dzieciństwa, ale na zewnątrz czekało to, co w świecie najlepsze. Ziemia, drzewa, niebo. I świadomość, że cokolwiek się stanie, ona, Rainie, jest tylko cząstką tego ogrom, a gwiazdy będą świecić jeszcze długo po tym, jak jej już nie będzie.
Może inni ludzie czuli się przytłoczeni potęgą kosmosu. Ale ona znajdowała w takich myślach pocieszenie.
– Podałem Danny’emu szyfr do sejfu z bronią – powiedział cicho Shep. – Poprosił mnie o to dwa tygodnie temu, a ja mu go podałem.
– Najpierw instalujesz w domu nowoczesny sejf, a potem dajesz dziecku szyfr?
– Sandy mnie zabije.
– Shep, chyba upadłeś na głowę.
– Nie wiedziałem! Danny powiedział, że chce poćwiczyć składanie pistoletu, bo strzelbę już opanował; Cholera, byłem szczęśliwy, że chłopak się tym interesuje. Musisz zrozumieć, Rainie, to ostatnia rzecz, która nas jeszcze łączyła. Próbowałem z piłką nożną – po prostu nie był w tym dobry. Próbowałem z koszykówką, baseballem, siatkówką. Chłopak nie ma smykałki do sportu. Tylko by czytał, grzebał w komputerze, tego typu głupstwa… Nie wiesz, jak to jest, Rainie, kiedy pewnego dnia ojciec uświadamia sobie, że synowi, którego tak pragnął, w gruncie rzeczy dużo bliższa jest matka.
– Wiedziałeś, że broń zginęła?
Shep milczał, co było wystarczającą odpowiedzią.
– Jezu, jak możesz być tak bystry i tak głupi jednocześnie?
– Nie uważasz, że dosyć się już wycierpiałem?
– Nie. Uważam, że George Walker dosyć się już wycierpiał. I że rodzice Alice Bensen dosyć się już wycierpieli. Do cholery!
– Nie wiedziałem, Rainie. Trzy dni temu sprawdziłem, czy w sejfie jest broń. Nie było. Zapytałem Danny’ego. Powiedział, że jeszcze jej nie złożył. Obiecał, że kiedy skończy, schowa wszystko na miejsce. Nie zawracałem sobie tym głowy:
– Aż nadeszło wezwanie.
– Ale Danny tego nie zrobił! Przysięgam, Rainie, że chłopak nie ma w sobie ani krzty agresji. Do diabła, gdyby był bardziej do mnie podobny, może i mógłbym sobie to wyobrazić. Ale to synek swojej mamusi. Nie skrzywdziłby muchy.
– Co zastałeś w szkole, kiedy tam dotarłeś, Shep?
– Wszystko jest w raporcie. Kiedy przyjechałem, dzieci już ewakuowano. Ktoś podobno widział, jak sprawca ucieka z budynku. Ktoś inny twierdził, że w środku są jeszcze ranni. No to wszedłem. I w pracowni komputerowej znalazłem Danny’ego. Z bronią…
– Trzymał pistolety? Podnosił z podłogi czy trzymał?
– Właśnie podniósł.
– Shep!
– No dobra! Trzymał broń, do cholery. Trzymał obie sztuki i wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. Gdy wypowiedziałem jego imię, wycelował w moją głowę.
– I nic ci to nie mówi?
– Spanikował, Rainie! Był przerażony i, do diabła, płakał. Przysięgam ci, że miał łzy na policzkach. Na litość boską, mówimy o Dannym. Chłopcu, który nosił kiedyś twoją odznakę. Tym samym, który lubił bawić się pod biurkami. Tym samym, który zawsze chciał siedzieć obok ciebie przy stole…
– Przestań! Nie chcę tego dłużej słuchać.
Rainie stanęła na skraju werandy z rękami splecionymi mocno na piersi, żeby się trochę ogrzać. W oddali dostrzegła błysk, jakby księżyc odbił się w kawałku szkła. Zastanowiło ją to. Kiedy próbowała przebić wzrokiem ciemności, drzewa zaszumiały nagle i jakiś duży ptak wzbił się do lotu.
– Jeśli Danny ma z tym coś wspólnego – odezwał się za jej plecami Shep – to tylko dlatego, że ktoś go wciągnął. Ostatnio miał… problemy ze sobą. Może jest podatny na wpływy. W wieku trzynastu lat wszyscy chłopcy są podatni na wpływy.
– Wiemy o incydencie z szafkami, Shep. I wiemy o Kenyonie. Dla mnie Danny wciąż jest kochanym dzieciakiem i jeszcze wczoraj rano zgodziłabym się z tobą, ale teraz nie jestem już niczego pewna. Pozory mogą mylić. Ci chłopcy… są zawsze czyimiś synami, Shep. Są zawsze czyimiś dziećmi.
Głowa Shepa opadła. Rainie powiedziała mu prawdę. Miała najlepsze intencje, ale nie mogła patrzeć, jak O’Grady się załamuje.
– Próbujemy dowiedzieć się czegoś więcej ze szkolnych komputerów – dodała cicho. – Może gdy znajdziemy ślady jego rozmów w Internecie… kontaktów z kimś z zewnątrz… nie wiem.
– Dobrze, dobrze. – Głos Shepa ożywił się. – O to właśnie chodzi. Dowiedzcie się, kto naprawdę za tym stoi.
– Jeśli rzeczywiście chcesz wiedzieć, co się stało, Shep, pozwól nam porozmawiać z Dannym. Quincy, ten agent FBI, jest wyszkolonym psychologiem i ekspertem od masowych morderstw. Będzie wiedział, jak do niego podejść. Dotrze do sedna sprawy.
– Nie.
– Shep, chcesz, żebym pomogła Danny’emu, a jednocześnie uniemożliwiasz mi to. Zdecyduj się.
– Żadnych przesłuchań! Chłopak jest teraz skołowany. Może nawet spróbuje wziąć winę na siebie. Wiesz, że niektóre dzieci tak robią. Ale ja nie pozwolę, żeby mój syn spędził resztę życia w więzieniu, bo zebrało mu się na bohaterskie pozy.
– A co z Becky? Może ona coś widziała…
– Lekarze mówią, że jest w szoku.
– Quincy jest specjalistą.
– Odkąd to masz taką dobrą opinię o agentach FBI? Zaraz, zaraz. A więc to tak? Byłaś na randce z tym facetem!
– Przywiąż mi kamienie do nóg i utop w rzece.
– To nie jest śmieszne.
– Shep, jeśli zależy ci na prawdzie, pomóż mi trochę. Pozwól przynajmniej Quincy’emu przesłuchać Becky.
– Nasz prawnik nigdy się na to nie zgodzi.
– Trudno.
– Nie mogę. Nie… Muszę najpierw pogadać z Sandy. Daj mi porozmawiać z Sandy.
– Dziękuję, Shep - powiedziała poważnym tonem. – Sandy ma głowę na karku. Zrobi, co trzeba.
Shep nie wyglądał jednak na przekonanego.
– Mój syn w zakładzie poprawczym czeka na proces o morderstwo – powiedział znużonym głosem. – Córka co noc chowa się w szafie, a sąsiedzi ozdobili nasz garaż napisem „Dzieciobójca”. Mówisz, że Sandy zrobi, co trzeba? Ja już nie wiem, co jeszcze można by zrobić. Burmistrz zakazał nam udziału w pogrzebach ofiar. Jego zdaniem to by tylko zdenerwowało ludzi. Na litość boską, Rainie, to moje miasto. Znam George’a Walkera. Kiedyś grywałem w kręgle z wujkiem Alice. A teraz… teraz doszło do tego.
Rainie nic nie odpowiedziała. Nie znajdowała słów, żeby go pocieszyć.
– Ktoś inny pociągnął za spust – ciągnął uparcie Shep zmęczonym głosem. – Zapamiętaj moje słowa. I musisz mi pomóc to udowodnić, bo detektywowi stanowemu i agentowi federalnemu będzie zależało tylko na szybkim zamknięciu sprawy. Nie mieszkają tutaj. Nie znają Danny’ego tak jak ty. Więc zostajemy tylko my dwoje. Tak jak czternaście lat temu. Znowu tylko ty i ja.
– Czternaście lat temu nie oddałeś mi żadnej przysługi, Shep.
O’Grady wbił wzrok w deski werandy.
Rainie westchnęła. Podeszła do balustrady i wylała zawartość swojej butelki. Słowa, które zawsze temu towarzyszyły, wypowiedziała tak cicho, żeby nikt nie usłyszał.
Shep nie drążył tematu. Znał Rainie od lat i wiedział, jak się zachować.
Po chwili odwróciła się do niego.
– Chodźmy, Shep. Odwiozę cię do domu.
Mężczyzna przyczajony za gęstą zasłoną liści, głęboko odetchnął. Niedobrze. W tej najważniejszej chwili zawsze pochylała głowę, więc nawet przez lornetkę nie widział dostatecznie wyraźnie. Może gdyby którejś nocy przyniósł kamerę wideo. Mógłby ją sfilmować, a potem pokazać taśmę komuś, kto potrafi czytać z ruchu warg. Ekspert pewnie by sobie poradził.
Ale wtedy musiałby się podzielić. Nie chciał tego. Rainie była kimś szczególnym. Należała tylko do niego.
Nie dopuści, by coś się zmieniło.
Przeniósł ciężar ciała na pięty i zacisnął usta, zastanawiając się nad różnymi możliwościami. Trochę szumiało mu w głowie. Siedział w barze na tyle długo, że musiał wypić dwa piwa, choć wiedział, że nie powinien. Ogorzały staruch cały czas tam sterczał, przyglądając mu się surowym, niechętnym wzrokiem. Tak go to rozwścieczyło, że nie potrafił już się wycofać. Został więc, pijąc piwo, którego smaku nie czuł i odpierając uporczywe, nienawistne spojrzenia.
A potem ogarnął go pusty śmiech. Cała ta sytuacja była zbyt komiczna, żeby wyrazić ją słowami. Ci idioci uważali, że wojna mogłaby rozwiązać problem. Podsunąć dzieciakom Hitlera, a nie będą musiały zabijać się nawzajem.
Śmiał się i nie mógł przestać. Wychodząc z baru, dostrzegł, jak ten ogorzały farmer kręci głową. Pieprzyć go. Pieprzyć ich wszystkich. Gdyby tylko wiedzieli…
Kiedy pierwszy raz wybierał miasto do jednego ze swoich eksperymentów, nie bał się ani trochę. Czuł tylko ciekawość, co się stanie. Miał wizję. Zaczęło się od snu późno w nocy, gdy był sam i nikogo nie obchodził. Potem o niczym innym już nie myślał. Ta wizja stała się jego obsesją, palącą potrzebą, która nie przestawała go nękać.
Pokaż ojcu. Pokaż mu, co potrafisz. Kurwa, pokaż pierdolonemu ojcu, co potrafisz. Wymykał się na cmentarz i popijał cenne brandy tatuśka, po sto dolarów butelka. Wściekłość jak bęben huczała mu w żyłach. Myślisz, że jestem słaby? Myślisz, że jestem tępy?
No to ci pokażę…
Za pierwszym razem był bardzo ostrożny. Nic go nie mogło łączyć z tamtymi ludźmi. Wybrał miasto za pomocą komputera, przeprowadził wywiad za pomocą komputera, z graczami skontaktował się za pomocą komputera. Kiedy w końcu musiał dokonać pewnych posunięć na miejscu, przebierał się i płacił tylko gotówką. Trzy elementy udanej misji: cierpliwość, planowanie i ostrożność. Widzisz, jednak cię słuchałem, stary pryku.
Wszystko poszło jak z płatka. Krzyki, dym, krew. Piękna, niesamowita śmierć. Nawet nie zadrżała mu ręka, niczym się nie przejmował.
Ale szybko było po wszystkim. Policja, śledztwo, aresztowania. Sprawa zamknięta. Wrócił do codziennego życia, znowu odwiedził cmentarz i opróżnił kolejną butelkę brandy.
No i kto jest teraz słaby, staruszku? Kto nie może błysnąć?
A potem…
Nic. Media przestały się interesować tematem. Życie miasta wróciło do dawnego rytmu. Ludzie zaczęli zapominać. A on znów był samotny, świadomy swej władzy i wiedzy… i znudzony.
Czas na drugie uderzenie. Trzeba podnieść stawkę, przejść na wyższy poziom gry.
Następne miejsce wybrał już staranniej. Więcej czasu spędził na badaniu okolicy, wsłuchiwaniu się w puls małomiasteczkowej codzienności. Znowu cierpliwość i planowanie. Znowu zachowywanie wszelkich środków ostrożności. Komputery okazały się wspaniałym narzędziem.
W końcu wszystko było gotowe. Krzyki, dym, krew. Piękna, niesamowita śmierć. Tym razem nie wyjechał. Obserwował całą scenę przez lornetkę ze znacznej odległości. Mimo ryzyka został, pozwalając sobie na większe emocje.
Na miejsce tragedii przyjechały gliny. Tępe, pozbawione wyobraźni, małomiasteczkowe ćwoki. Zobaczyli to, co chciał, pomyśleli to, co chciał. Aresztowali podejrzanych i byli wyraźnie zadowoleni.
Wszystko poszło tak dobrze, że postanowił nie wracać od razu do domu. Chciał zrealizować plan z pobytem w hotelem, oczywiście nie w samym miasteczku, choć nie był przekonany, czy te środki ostrożności są konieczne. Wynajął samochód, żeby móc dojeżdżać. Przesiadywał po miejscowych barach i słuchał paplaniny ich bywalców. Bawił się tak dobrze, że nawet poszedł na pogrzeb, żeby podelektować się płaczem matek.
No i kto jest teraz mądry, stary pryku?
Pięć dni później było już po wszystkim. Dziennikarze spakowali manatki i wyjechali. Prawnicy wypracowali jakiś układ. A on wrócił do swego zwyczajnego życia i w końcu nawet najbardziej podniecające sceny zaczęły mu się zacierać w pamięci.
Potrzebował czegoś więcej. Wszystkie plany udało mu się zrealizować, ale emocje słabły. Wyglądało na to, że był zbyt sprytny (słyszysz, staruszku?). Gliny tańczyły, jak im zagrał, i jeszcze dziękowały za akompaniament.
Potrzebował większego wyzwania, bardziej pasjonującej sprawy, godniejszego przeciwnika. Musiał rozszerzyć pole gry.
Bakersville trafiło mu się niespodziewanie, jak cholerna nocna polucja.
Idealne miejsce, idealny cel, idealna banda gliniarzy, którzy ruszą jego tropem.
Wreszcie dobrze się bawił.
Szef twardziel opłakujący syna. Inteligentna, ładna policjantka, całym sercem oddana swemu miastu. A teraz jeszcze agent specjalny Pierce Quincy. Najlepszy z najlepszych z Quantico.
Wreszcie gra warta ryzyka. I dobrze, bo jeśli o niego chodziło, nie zamierzał już więcej wystawiać jednoaktówek. Emocje dopiero się zaczynały.
Pamiętasz, co czułaś, naciskając spust, Lorraine Conner? Wciąż śni ci się po nocach eksplodująca głowa matki?
Któregoś dnia będę chciał o tym usłyszeć.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj musiał pojechać do Portland. Miał jeszcze dużo do zrobienia.
Gdy Becky O’Grady zasnęła pierwszy raz, śniło jej się, że znowu jest w szkole. Stoi na korytarzu i krzyczy: „Zły potworze, zostaw mojego brata! Nie krzywdź Alice i Sally!”
Potwór znika, a koleżanki z płaczem rzucają się Becky na szyję. Śliczna panna Avalon całuje ją w policzek i chwali za odwagę. I wszyscy są szczęśliwi, mama i tata też. I już się nie kłócą, i Danny przynosi jej kotka.
Gdy Becky O’Grady zasnęła drugi raz, śniło jej się, że walczy z potworem i odgryza mu głowę.
O piątej rano ukryła się w szafie w przedpokoju i naciągnęła na siebie stertę płaszczy. Ale wiedziała, że to nie pomoże.
Potwór wróci. Nie uratowała Danny’ego. Ona i potwór wiedzieli o tym. Wkrótce przyjdzie po nią. Teraz będzie jej kolej.
Becky płakała za matką. Ale przede wszystkim płakała z powodu Danny’ego, bo kiedy najbardziej jej potrzebował, nie pomogła mu.