2

Wtorek, 15 maja, 13.52


W szkole podstawowej K-8 w Bakersville działy się dantejskie sceny. Gdy Rainie z piskiem opon zahamowała niecałą przecznicę od rozległego parterowego budynku, ujrzała grupę rodziców biegnących z obłędem w oczach przez parking. Zapłakane dzieci miotały się w szoku po ogrodzonym szkolnym boisku. Wyły syreny alarmowe. Stara karetka Walta z 1965 roku też miała włączony sygnał. Okolicznymi ulicami nadjeżdżały z niebezpieczną prędkością kolejne samochody – prawdopodobnie rodzice wezwani z pracy.

– Cholera – wymamrotała Rainie. – Cholera, cholera, cholera.

Widziała, jak nauczyciele próbują zbierać swych podopiecznych w jednym miejscu. Mężczyzna w garniturze – być może dyrektor Vander Zanden, Rainie spotkała go tylko raz – zajął stanowisko przy maszcie flagowym i bez powodzenia próbował zapanować nad chaosem. Zbyt wielu rodziców biegało tam i z powrotem, nawołując swoje dzieci. Zbyt wielu uczniów miotało się bezładnie w poszukiwaniu rodziców. Jakiś chłopiec ze śladami krwi na spodniach chwiejnym krokiem przedarł się przez skłębiony tłum i upadł na chodniku. Najwyraźniej nikt tego nie zauważył.

Rainie wyskoczyła z samochodu i pognała w stronę budynku. Cunningham ruszył za nią. Kiedy przepychali się do szklanych drzwi wejściowych, zauważyła wóz patrolowy Shepa blokujący zachodni wjazd na parking. Samego szeryfa jednak nigdzie nie było widać.

Drzwi szkoły stały otworem. Na końcu szerokiego korytarza dwaj sanitariusze z Bakersville, Walt i Emery, pochylali się nad kimś, kto leżał na podłodze.

– Cholera – zaklęła Rainie raz jeszcze. Nie powinni znaleźć się w budynku przed zabezpieczeniem go przez policję.

Jakiś mężczyzna skierował się prosto do otwartych drzwi. Policjantka chwyciła go za rękę, gdy próbował wedrzeć się do środka, i odepchnęła z całej siły.

– Moje dziecko… – zaczął protestować.

– Na parking! – ryknęła. – Tutaj wstęp wzbroniony! Hej, panie! Chwileczkę!

Zatrzymała młodego człowieka w dobrze skrojonym oliwkowym garniturze i czarnych wyglansowanych butach. Miał w sobie coś z nauczyciela. Patrzył na Rainie, gniewnie marszcząc brwi. Najwyraźniej był zdenerwowany i spieszyło mu się.

– Pracuje pan w szkole? Jak się pan nazywa?

– Richard. Richard Mann. Jestem szkolnym psychologiem i muszę dostać się do moich uczniów. Są ranni…

– Co się tutaj stało?

– Usłyszałem strzały. Potem włączono syrenę i wszyscy rzucili się do ucieczki. Siedziałem u siebie w gabinecie, kiedy rozpętało się to piekło.

– Wie pan, kto strzelał?

– Nie, ale słyszałem, że jakiś mężczyzna uciekł wyjściem od zachodniej strony. Nie wiem.

– A co z uczniami? Wszyscy są na zewnątrz?

– Zastosowaliśmy podstawową procedurę ewakuacyjną wyrecytował automatycznie Richard Mann. Po czym zniżył głos, żeby usłyszała go tylko Rainie: – Dwie nauczycielki mówiły, że ktoś leżał na korytarzu. Ale musiały zająć się swoimi klasami i nie mogły się zatrzymać… Poza tym bały się, że dzieci coś zauważą. Sam widziałem tutaj kilkoro rannych uczniów. Chciałem wezwać pogotowie, ale sanitariusze są już w budynku.

– Przeszedł pan jakieś szkolenie medyczne?

– Mam pojęcie o reanimacji, jeszcze z YMCA, – Dobrze. A teraz niech pan słucha: zorganizuje pan na boisku punkt pierwszej pomocy. Zbierze pan wszystkie ranne dzieci. Widziałam, jak jakiś chłopiec upadł na chodniku. Trzeba kogoś po niego posłać. Proszę popytać wśród rodziców. Niektórzy musieli kiedyś przejść jakieś przeszkolenie – reanimacja, podstawy weterynarii, pierwsza pomoc, wszystko jedno. Niech zajmą się dzieciakami. Walt ma pełne ręce roboty w szkole, a karetka z okręgu Cabot nie przyjedzie wcześniej, niż za jakieś dziesięć, piętnaście minut.

– Postaram się. Tylko jak przekrzyczeć ten hałas?

Rainie wskazała wóz patrolowy Shepa.

– Na tylnym siedzeniu leży przenośny głośnik. Do roboty. Kiedy ruszy już punkt pierwszej pomocy, będę miała dla pana następne zadanie. Słucha mnie pan?

Młody psycholog gorliwie pokiwał głową. Był blady, górna warga błyszczała mu od potu, ale najwyraźniej potrafił wziąć się w garść.

– Widzi pan ten kotłujący się tłum na parkingu? Wszyscy muszą się cofnąć na drugą stronę ulicy. Niech pan powie nauczycielom, żeby zebrali i przeliczyli swoje klasy. Łatwiej będzie rodzicom odnaleźć dzieci. Ale wszyscy oprócz rannych, mają opuścić parking. Ze względów bezpieczeństwa. Rozumiemy się? I nikt nie wraca do domu bez zgody policji.

– Spróbuję.

– Widział pan szeryfa O’Grady’ego?

– Wpadł jak burza do szkoły. Chyba szukał Becky i Danny’ego. Richard Mann biegiem ruszył w stronę wozu Shepa. Rainie uważnym wzrokiem objęła rozległy budynek. Nadal nie był odpowiednio zabezpieczony. Zerknęła na swego partnera, który nerwowo pocierał broń, i wzięła głęboki wdech. Jej kontakt ze zbrodnią ograniczał się jak dotąd do teoretycznego szkolenia, i to całe lata temu. Teraz nie miała jednak wyboru. Walt i Emery byli już w budynku. Shep też. Nic więc nie stało na przeszkodzie, żeby razem z Chuckiem do nich dołączyła.

– Trzymaj się blisko mnie, Chuckie. Miej oczy otwarte, ręce zdejmij z broni. Walt działa wprawdzie bez upoważnienia, ale nie zasługuje na kulkę w łeb.

Chuckie posłusznie pokiwał głową.

– Na miejscu przestępstwa trzeba pamiętać o trzech rzeczach: niczego nie dotykać. Niczego, cholera, nie dotykać. I niczego, kurwa, nie dotykać. Zrozumiano?

Chuckie znowu przytaknął. Rainie zerknęła na zegarek. Za trzy druga. Na parkingu wciąż wrzało. Trudno było zebrać myśli przy zgiełku syren, krzykach i płaczu. Teraz dopiero zauważyła czerwone plamy na chodniku – krwawy szlak ze szkoły na podwórze, ślady uciekających przed zabójcą rannych dzieci. A co z resztą? Co z tymi, których według Richarda Manna widziały na korytarzu nauczycielki?

O tym Rainie wolała jeszcze nie myśleć.

W prawym ręku ściskała glocka, dyskretnie ukrywając kaburę z dwudziestką dwójką. Miała nadzieję, że to jej wystarczy. Skinęła na Cunninghama i z krótkofalówką w ręku wkroczyła do budynku.

W środku hałas był jeszcze większy. Niemiłosierne wycie syren niosło się przez długie korytarze i boleśnie atakowało bębenki.

– Centrala – Rainie ryknęła do mikrofonu. – Jeden pięć wzywa centralę. Linda, odezwij się.

– Centrala do jeden pięć.

– Daj mi Hanka. Chcę wiedzieć, jak wyłączyć te cholerne syreny.

– Mhm, dobra. Chwileczkę.

Rainie i Chuckie zatrzymali się tuż przy wejściu.

W hallu panował zaskakujący porządek. Nigdzie porozrzucanych plecaków ani książek na jasnej podłodze. Po prawej stronie mieścił się sekretariat, którego szklane okna zdobiły papierowe wycinanki w kwiatuszki i kolorowy napis „Zapraszamy!” Żadnych śladów przemocy.

Zatrzeszczała krótkofalówka. Rainie podniosła ją do ucha, żeby wysłuchać instrukcji Lindy. W sekretariacie. Główna tablica rozdzielcza. Rainie przyjrzała się zamkniętym drzwiom. Nie wiadomo, co kryje się po drugiej stronie. I nic nie słychać. W tym cały problem.

Ruchem ręki kazała się Chuckiemu odsunąć. Nie ma na co czekać.

Pochyliła nisko głowę, wyciągnęła broń i kopniakiem otworzyła drzwi. Skoczyła do środka… Nic. Nic. Nic. Pusto.

Chwilę zajęło jej, zanim znalazła tablicę rozdzielczą. Syrena raptownie zamilkła.

Chuckie nerwowo zamrugał. Po takim zgiełku cisza była oszałamiająca. Oszałamiająca i niepokojąca.

– Teraz… teraz lepiej – wydusił wreszcie, usiłując zapanować nad głosem, choć twarz miał nadal koloru pergaminu.

– Nauczka po masakrze w liceum Columbine – rzuciła Rainie. – Syreny wszystko zagłuszyły. Jednostka antyterrorystyczna nie mogła ustalić, gdzie ukryli się bandyci.

– Uczyli cię o szkolnych strzelaninach? – zapytał z nadzieją w głosie Chuckie.

– Nie. Czytałam w gazecie. – Rainie potrząsnęła głową. – Dobra. Odwagi. Nadstawiaj uszu. Damy sobie radę.

Wrócili do głównego hallu. Z bronią w ręku ostrożnie posuwali się przed siebie. Za sekretariatem ciągnęły się rzędy niebieskich szafek. Wszystkie pozamykane. Strzelanina musiała się zacząć, kiedy uczniowie wrócili do klas po przerwie obiadowej. Rainie zastanawiała się, czy to ważne. Wzdrygnęła się na myśl, co zastanie w klasach.

Na podłodze dostrzegła kilka odkształconych łusek. Pewnie od zabłąkanych pocisków. A może kopnął je tu ktoś z uciekających. Ostrożnie omijała wszelkie przedmioty, ale nie miała złudzeń. Wiedziała, co ją czeka.

Policjant, wezwany na miejsce przestępstwa, przede wszystkim ma chronić ludzkie życie. Po drugie zatrzymać sprawcę, jeśli ten wciąż znajduje się w pobliżu. Po trzecie, przesłuchać świadków i zabezpieczyć ślady zbrodni. W najbliższych dniach mieszkańcy Bakersville zaczną domagać się odpowiedzi. Będą czekać na rekonstrukcję tragicznych wydarzeń. Co się naprawdę stało? Kto i czego zaniedbał? Kto jest winny?

Rainie już wiedziała, że na te pytania nie będzie prostych odpowiedzi. Zbyt wiele osób dostało się do gmachu szkoły przed przybyciem władz. Nauczyciele, rodzice, sanitariusze i uczniowie wspólnie zadeptywali ślady. A teraz dołączyli do nich niedoświadczeni funkcjonariusze policji. Rainie znalazła się w tarapatach, zanim w ogóle cokolwiek zrobiła, ale nie miała innego wyjścia. Musiała brnąć dalej.

Za plecami słyszała ciężki oddech Cunninghama, a z korytarza odległego o jakieś pięćdziesiąt metrów dobiegały ją przekleństwa Walta.

– Cholera jasna, Bradley – przemawiał sanitariusz. – Tylko mi tu nie odleć. Do diabła, człowieku, jesteśmy w piątek umówieni na pokera.

Lorraine i Chuck cicho podeszli i jednym rzutem oka ocenili sytuację. Woźny Bradley Brown leżał w miejscu przecięcia dwóch szerokich korytarzy. Po lewej stronie znajdowały się drzwi do kilkunastu klas. Wszystkie były zamknięte. Rainie przeszedł dreszcz.

Zerknęła na Chuckiego, ale jej partner patrzył w prawo, gdzie korytarz prowadził do bocznego oszklonego wejścia. Potłuczone szyby poplamiła ciemna substancja, prawdopodobnie krew. Tuż obok wgniecione szafki, dużo więcej szkód. Główne miejsce zdarzenia.

Niedaleko drzwi ktoś leżał. Długie, ciemne włosy, powłóczysta letnia sukienka. Pewnie nauczycielka. Dalej jeszcze dwa. ciała. Mniejsze, nieruchome. Dzieci.

Cunnigham wydał z siebie zdławiony dźwięk.

Rainie odwróciła się.

– Już sprawdzałem – odparł na jej nieme pytanie Walt.

– Nie powinno was tutaj być.

– To dzieci, moja droga. Tylko dzieci. Musieliśmy.

Rainie nie miała ochoty na dalsze pouczenia. Walt służył kiedyś w wojsku jako sanitariusz. Znał się na swoim fachu, a co się stało, to się nie odstanie. Przeniosła wzrok na rannego.

Był to starszy mężczyzna o krótkich, ostrzyżonych najeża siwych włosach. Miał na sobie znoszone brązowe spodnie i niebieską flanelową koszulę, a na ręku skromny złoty zegarek, jaki można dostać w nagrodę za dwadzieścia lat służby. Postrzelony w górną część klatki piersiowej krwawił niemiłosiernie. Czerwona plama przesiąkała przez gazowe bandaże.

– A reszta? – zdołał wyszeptać.

– Nikomu nic nie jest, Bradley – odparł stanowczo Walt. – Martw się lepiej o swój pechowy tyłek. Że też dałeś się tak podejść. – Podłączył kroplówkę, bo ranny tracił coraz więcej krwi.

– Świetnie się trzymasz – zapewniła Rainie woźnego. Przyklęknęła i uśmiechnęła się do niego. – No więc, co się tutaj stało, Bradley?

– Ranili… mnie.

– Nie żartuj, naprawdę? – Zmuszała się do beztroskiego tonu, jak gdyby ucinali sobie pogawędkę przy obiedzie. – Widziałeś, kto to zrobił?

– Wyszedł… zza… rogu.

Skóra Bradleya przybierała błękitnawy odcień. Sinica. Potem nastąpi wstrząs oligemiczny na skutek upływu krwi i w końcu utrata przytomności. Jeśli krwawienie nie zostanie powstrzymane, Bradley umrze. Walt i Emery uwijali się jak w ukropie, ale kolejne bandaże nasiąkały czerwienią.

– Usłyszałem strzały… wydyszał ranny. – Chciałem… pomóc.

– Jesteś dzielny, Bradley.

Skrzywił się.

– Wyszedł zza rogu… bum. Nie… widziałem.

– Kto strzelał?

– Tak. – Oddech ze świstem wydobywał się z piersi Bradleya. – Walczyłem w Wietnamie. Dziwne… myślałem, że to raczej tam…

Oczy poleciały mu nagie do góry. Walt przeklął ostro.

– Kurwa, potrzebuję więcej gazy. Emery.

Emery trzymał pustą apteczkę.

– Skończyła się.

– Zabieramy go – rozkazał Walt, sięgając po łóżko na kółkach. Policjantka odsunęła się.

– To nic nie da – zaoponował Emery. – Szpital jest za daleko.

– Śmigłowiec? – rzuciła Rainie z nadzieją w głosie.

– Wezwaliśmy siedem minut temu. Pewnie trzeba by jeszcze czekać z pięć minut.

– Cholera – Cunningham był bliski histerii. – Powstrzymajcie krwawienie. Zróbcie coś dla niego. On umiera, nie widzicie? – Błyskawicznie zdarł z siebie beżową koszulę, którą z taką dumą kupił przed dwoma miesiącami. – Macie, może się przyda.

– Nie wystarczy – jęknął Walt. – Ranę trzeba mocno zabandażować.

– Schowek woźnego – zawołała Rainie. – Tutaj. Może coś znajdziemy.

– Chusteczki higieniczne – podchwycił Walt. – Mogą zdziałać cuda! Chuck był najbliżej. Złapał za metalową gałkę i pociągnął mocno. Drzwi ani ruszyły. Uderzył w nieotwartą dłonią. Bez rezultatu. Wtedy sięgnął po broń.

– Jezus Maria! – Rainie dopadła Chucka i zanim zdążył strzelić, wytrąciła mu pistolet z ręki. Czuła jak narasta w niej wściekłość. – Cholera jasna. Nigdy mi tego nie rób! Nie na miejscu przestępstwa, gdzie możesz zniszczyć dowody i nie w budynku, gdzie wszyscy umierają ze strachu. Połowa rodziców przybiegłaby tu zaraz ze strzelbami i podziurawiła cię jak sito.

– Musimy otworzyć te drzwi! – upierał się Chuckie.

– No to je wyważ. Nie jesteś ze szkła.

Chuckiemu rozbłysły oczy. Rzucił się z rozbiegu na drewnianą płaszczyznę, a Rainie stanęła tak, żeby go osłaniać. Wszystkie klasy były pozamykane. Kto myśli o zamykaniu drzwi, kiedy zagrożone jest jego życie? Kto więc to zrobił? Kto miał na to wystarczająco dużo czasu? Nie uczniowie. Nie nauczyciele. Pozostawała tylko jedna możliwość.

Zamek puścił. Cunningham wydał okrzyk triumfu i zanim Rainie zdążyła go powstrzymać, zniknął w ciemnym pomieszczeniu. A po chwili przeraźliwy krzyk zmroził jej krew w żyłach.

– O Jezu! Tu jest jakiś dzieciak!

Walt i Emery zareagowali błyskawicznie, ale Rainie zagrodziła im drogę.

– Sama sprawdzę – oznajmiła. – Boże, Walt, ty już zrobiłeś swoje. Wsunęła się do schowka i zamrugała gwałtownie, żeby oczy przyzwyczaiły się do mroku. W kącie Cunningham pochylał się nad dziewczynką która leżała zwinięta w kłębek. Widać było tylko złociste włosy. Dziecko podniosło głowę. Rainie natychmiast je poznała.

– Becky O’Grady! Kochanie, dobrze się czujesz?

Dała Waltowi i Emery’emu znak ręką, żeby weszli, schowała broń do kabury i padła na kolana przed córeczką Shepa. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że Becky jest cała i zdrowa. Rainie delikatnie przesuwała dłonią po ramionach i plecach dziewczynki, szukając jakichś obrażeń. Bogu dzięki, żadnych ran, złamań, śladów prochu, potłuczeń. Nagle zauważyła szkliste spojrzenie błękitnych oczu Becky. Ostrożnie przyciągnęła ją do siebie. Mała osunęła się jej bezwładnie w ramiona.

Rainie wyniosła Becky ze schowka i położyła na chłodnej podłodze. Teraz Emery wziął sprawę w swoje ręce.

– Rozszerzone źrenice – stwierdził. – Brak reakcji. Jak się nazywasz?

Becky nie odpowiedziała.

– Słyszysz mnie?

Nadal milczała, ale kiedy pstryknął palcami, odwróciła głowę w stronę dźwięku.

– Wstrząs – zawyrokował sanitariusz. – Prawdopodobnie wywołany urazem. Potrzeba czasu.

Rainie kucnęła przy dziecku. Czuła coraz większy niepokój. Becky miała na nosie smugę brudu i pajęczyny we włosach. Była ubrana w zieloną koszulkę, na której Kubuś Puchatek i Prosiaczek tańczyli, trzymając się za łapki, a napis przekonywał, że dobrze jest mieć przyjaciela.

Rainie delikatnie potarła jedną z ciemnych smug na policzku Becky. Przytknęła dłoń do bladej twarzyczki.

– Słoneczko – odezwała się cicho. – Jak znalazłaś się w schowku?

Becky patrzyła na nią bez słowa.

– Ukryłaś się?

Dziewczynka powoli skinęła głową.

– Becky, wiesz, przed kim się schowałaś?

Dolna warga małej zaczęła drżeć.

– To był ktoś, kogo znasz?

Becky spuściła wzrok.

– Wszystko w porządku, kochanie. Już będzie dobrze. Jesteś bezpieczna. – Rainie zerknęła na pozamykane klasy. – Nikt cię nie skrzywdzi. Muszę tylko wiedzieć, kto to zrobił. Pomożesz mi, Becky?

Becky O’Grady pokręciła głową.

– Zastanów się, słoneczko. Zastanów się.

Mijały kolejne minuty. Dziewczynka wciąż milczała. W końcu odwróciła się i zwinęła w kłębek. Rainie ogarnęła całkowita bezradność. Tymczasem Walt i Emery przenieśli Bradleya na łóżko. Koszula Chucka przytrzymywała grubą warstwą chusteczek na piersi rannego. Twarz woźnego wciąż była sino-blada, ale wydawało się, że rannemu łatwiej oddychać. Jeden punkt dla chłopców z pogotowia.

Rainie rozejrzała się. Walt w poszukiwaniu chusteczek wyrzucił połowę zawartości schowka na korytarz. Na podłodze pełno było rozniesionych butami śladów krwi. Drzwi do klas pozostawały złowrogo zamknięte. U stóp Rainie leżała zwinięta w pozycji embrionalnej Becky O’Grady.

A dalej martwa nauczycielka. I dwa mniejsze kształty.

Jezus Maria, co się stało w K-8 w Bakersville?

Rainie wzięła Chuckiego na stronę.

– Musimy zabrać stąd Becky. Wynieś ją i spróbuj znaleźć Sandy. Powinny już nadejść posiłki. Niech okrążą teren szkoły. Przekaż im ode mnie, żeby nikogo nie przepuszczali. Dotyczy to prasy, burmistrza i najbogatszych rodziców w mieście. I powiedz Luke’owi, żeby zrobił dokumentację miejsca przestępstwa.

– Pismaki szybko się zlecą na żer. – Twarz Chuckiego wykrzywił grymas obrzydzenia.

– Niech Shep się nimi zajmie.

– Dobra. – Żółtodziób rozglądał się uważnie po korytarzu, podejrzanie spokojnym i cichym. – Rainie? Dlaczego klasy są pozamykane? Ten psycholog mówił chyba, że ewakuowali się jak podczas alarmu pożarowego. W takiej sytuacji dzieciaki chyba nie zamykają drzwi i nie gaszą światła? Więc kto to zrobił?

– Pewnie ani uczniowie, ani nauczyciele.

– Facet w czerni?

– Zawracałbyś sobie głowę zamykaniem drzwi, gdybyś uciekał z miejsca zbrodni?

Czoło Chuckiego przecięła głęboka zmarszczka.

– Raczej nie, no ale kto nam zostaje?

Rainie uśmiechnęła się kwaśno.

– Nie wiem, Cunningham, chociaż pewnie zaraz się dowiem.

Загрузка...