12

Środa, 16 maja, 17.57


Jego ulubionym serwisem był AOL. Podobał mu się sposób, w jaki grupowano tam najważniejsze wiadomości, by ułatwiać przeskakiwanie z jednego tematu na drugi. Podwójne kliknięcie w skrót informacji dnia. Syn szeryfa podejrzany o rzeź w miasteczku. Dwa akapity dalej znowu podwójne kliknięcie i już miał przed sobą szczegółowy raport. Cały świat przesyła wyrazy współczucia. Trzy rodziny pogrążone w rozpaczy. Prezydent domaga się ograniczenia dostępu do broni. Bla, bla, bla. Ramka z boku proponowała dodatkowe opcje. Mógł porozmawiać na ten temat z osobami zainteresowanymi. Obejrzeć wykaz chronologiczny wszystkich szkolnych strzelanin w ostatnim czasie. Przeczytać wywiad z tymi, którzy przeżyli masakrę w innych szkołach i dowiedzieć się, jak bardzo każdy kolejny incydent otwierał stare rany. Przejrzał ten artykuł. Otwarte rany, krwawiące serca. Boże, uwielbiał to współczesne dziennikarstwo. Dlatego trzymał pod szkłem egzemplarz „Time’u” z dwudziestego grudnia 1999 roku. Wszystko dla natchnienia.

Dwie godziny wcześniej ściągnął dwa najnowsze artykuły o Bakersville. Oczekiwał większego zainteresowania prasy. Tylko trzy ofiary, w tym cały problem. Wiadomości z pierwszych stron gazet stały się znacznie poważniejszą konkurencją niż w okresie, kiedy dopiero zaczynał. Będzie musiał to sobie zapamiętać.

Osiemnasta. Oderwał się od laptopa. Cholera, trzeba coś zjeść.

Motel nie miał pod tym względem wiele do zaoferowania. Początkowo chciał zatrzymać się w większym hotelu należącym do którejś z eleganckich sieci. Ale w okolicach Bakersville nie było na to szans. Musiał mu wystarczyć tani prywatny motel. Właścicielka wykazywała nadmierne zainteresowanie gośćmi, ale z drugiej strony personel nie był na tyle liczny, żeby zauważyć, czym zajmują się oni po nocach. Trochę plusów, trochę minusów.

Znowu zaburczało mu w brzuchu. Postanowił wypróbować miejscowy bar.

Piętnaście minut później wszedł w płaszczu i kapeluszu do słabo oświetlonej sali. Trzej zebrani wokół telewizora miejscowi podnieśli z zaciekawieniem wzrok. Łysiejący barman skinął mu lekko na powitanie. Nieznajomy zajął miejsce przed trzema srebrnymi dźwigniami do nalewania piwa i zamówił kufelek.

– Coś ciekawego w wiadomościach? – zagadnął.

– Senat chce wprowadzić ustawę o broni. Żeby rodzice odpowiadali za szkody wyrządzone przez ich dzieciaki.

– Najwyższa pora – wtrącił się drugi mężczyzna. – Jak mówią jabłko nie pada daleko od jabłoni. Dzieciaki muszą skądś brać te pomysły.

Trzeci z gości spojrzał surowo na swych towarzyszy. Miał starą, ogorzałą twarz człowieka pracującego na świeżym powietrzu.

– Shep to przyzwoity facet – powiedział cicho.

Pozostali dwaj wzruszyli ramionami i zaczęli przyglądać się swoim butom. Najwyraźniej nie mieli ochoty na spory. Nieznajomy przy barze znowu się odezwał.

– Shep jest dobrym szeryfem, pewnie. Ale ojcem? To chyba nie to samo?

Cała trójka odwróciła się od telewizora. Po raz pierwszy uważniej przyjrzeli się przybyszowi. Staruszek o ogorzałej twarzy przemówił w imieniu wszystkich.

– Nie dosłyszeliśmy, jak się pan nazywa.

– Och, jestem tu przejazdem. W interesach, no wiecie. Zwykle lubię podróżować po wybrzeżu. Ładne widoki, mili ludzie. Ale tym razem… Trzynastolatek zabija dwie dziewczynki. Potem morduje tę biedną nauczycielkę… Taka piękna kobieta, to dopiero strata. – Odwrócił się do barmana, którego życzliwość już wyparowała. – Zamówię skrzydełka na ostro. Z podwójnym serem.

– Niewiadomo, czy to zrobił Danny O’Grady powiedział surowo ogorzały staruszek, a barman poparł go energicznym skinięciem głowy.

– Daj spokój, Darren – wtrącił cicho jeden z miejscowych. – Moja stara słyszała od matki Luke’a Hayesa, że Danny się przyznał.

– A ja ci mówię, że rodzina O’Gradych to przyzwoici ludzie.

– Są jeszcze jacyś podejrzani? – zapytał od niechcenia mężczyzna przy barze.

– Niektóre dzieci widziały podobno jakiegoś faceta w czerni – odparł natychmiast stary farmer.

– Przestań, Darren, nikt w to nie wierzy. To tylko dzieciaki. Przestraszyły się. W tym wieku ma się bujną wyobraźnię.

– Co nie znaczy, że to nieprawda.

Jego towarzysze zmarszczyli brwi, ale nie odważyli się sprzeciwić.

– Słyszałem, że tym O’Gradym nie układało się za dobrze – zaczął znowu nieznajomy.

Ogorzały farmer próbował zmrozić go wzrokiem. Dzięki długim latom ciężkiej fizycznej pracy był wciąż muskularnym mężczyzną. Ale nieznajomy nie przestraszył się. Starcy, tacy jak ten, nie wdawali się w barowe bójki. Wykorzystywali swój wiek i pozycję, by zawstydzać oponentów i zmuszać ich do milczenia. W końcu jednak zdarzało im się trafić na godnego siebie przeciwnika. Przybysz najwyraźniej nie miał wstydu.

– Powtarzam tylko, co słyszałem – powiedział spokojnie.

Ogorzały staruszek zrobił krok do przodu. Jeden z przyjaciół przytrzymał go za rękę.

– Zostaw, Darren. Każdy ma prawo do swojego zdania.

– Latem zeszłego roku – powiedział stary farmer przerywanym głosem – jechałem do Bakersville jak co tydzień na targ. I niech to diabli, po drodze złapałem gumę i o mało nie zabiłem siebie i innych. Akurat przejeżdżał Shep O’Grady. Z synem jechał. Zatrzymali się i pomogli mi. I Danny wcale nie siedział z założonymi rękami. Wysiadł z auta, pomógł założyć koło i dokręcał nakrętki, jak się patrzy. A kiedy im dziękowałem, powiedział „Nie ma sprawy, proszę pana” i uścisnął mi rękę. Nie wiem, co się stało w tej szkole. Ale nie osądzałbym pochopnie ludzi, których nie znam.

– Dziwne. – Nieznajomy puścił mimo uszu tę ostatnią uwagę. – Bo ja słyszałem, że Danny O’Grady to nieciekawy chłopak. Zadaje się z podejrzanymi typami, rozwalił w szkole szafkę. Do tej podstawówki chodzi syn mojego klienta. Opowiadał, że Danny O’Grady ma nie po kolei w głowie. Wszyscy o tym wiedzą.

Ogorzały staruszek ściągnął siwe brwi i spojrzał na niego groźnie.

– Przyznaj – powiedział jeden z miejscowych pojednawczym tonem – że w takich tragediach nie ma co się dopatrywać logiki. Czasem się zastanawiam, czy każde pokolenie nie potrzebuje wojny, żeby się po prostu wyżyć.

– Twoim zdaniem wojny mają dobry wpływ na młodych? – zapytał z niedowierzaniem Darren.

Jego przyjaciel wzruszył ramionami.

– No, cóż. Strzelaliśmy do Niemców i Koreańczyków, ale nigdy do kolegów w szkole.

– Co ty pieprzysz, Edgar?

– Mówię tylko…

– Narkomania, amputowane nogi i ręce. O tak, wojna to duża frajda dla młodych ludzi.

– W jakim ty świecie żyjesz, Darren? Te strzelaniny ciągle się powtarzają! Jezu, ile ich już było!

Wszyscy zamilkli. Gość przy barze z trudem nad sobą panował, żeby się nie uśmiechnąć.

– Trzeba poczekać i zobaczyć, jak się sprawy potoczą – stwierdził krótko stary Darren.

Edgar prychnął.

– Jeśli w ogóle się potoczą. Bakersville nie ma już nawet szeryfa. Słyszałem, że teraz ta dziewczyna prowadzi śledztwo.

– Lorraine Conner – powiedział nieznajomy. Barman zerknął na niego z zaciekawieniem.

Edgar kiwnął głową.

– Tak, zgadza się. Przejęła taką poważną sprawę, a Bóg mi świadkiem, że pełnoletnia jest od niedawna.

– Sprowadzili też agenta FBI – uparcie podtrzymywał rozmowę mężczyzna przy barze. – Jakiegoś eksperta od szkolnych strzelanin.

– FBI ma eksperta od szkolnych strzelanin? – po raz pierwszy odezwał się barman.

Nieznajomy uśmiechnął się szeroko.

– Ciekawe, co? – powiedział. – Dopiero się okaże, czy facet do czegoś się nadaje.


Była ósma wieczorem. Na ulicach Bakersville zapadł już szary zmrok, który przyprawiał Rainie o smętny nastrój.

Po rozmowie z dyrektorem Vander Zandenem Rainie i Quincy złożyli wizytę w małym mieszkaniu Melissy Avalon. Mieli nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o jej życiu. Wszystko wskazywało na to, że panna Avalon była właśnie tą osobą, o którą zbrodniarzowi chodziło. Może nawet tylko ona miała zginąć. Jednak Rainie nie potrafiła uwierzyć, że Danny O’Grady z premedytacją zastrzelił ukochaną nauczycielkę. Nasuwało się więc pytanie, kim była Melissa Avalon i przede wszystkim, kto życzył jej śmierci. Podejrzenia Quincy’ego co do uczuć Vander Zandena sprawiły, że Rainie zaczęła zastanawiać się nad osobą dyrektora. A może to jego zdradzona żona…

Quincy ze swojej strony nie był już niczego pewny. Skłaniał się ku wersji, według której Melissa Avalon była głównym celem ataku, ale nie musiało to jego zdaniem oznaczać, że zabójca ją znał. Jak wiadomo, wielu morderców zabija obce młode i ładne kobiety tylko dlatego, że są młode i ładne. Rainie naprawdę nie chciałaby wiedzieć, co agent czytuje nocami.

Niestety Sanders nie ułatwił im zadania. Dostał się do mieszkania panny Avalon przed Quincym i Lorraine. Szuflady były wybebeszone, kuchnia rozebrana na kawałki, łóżko rozprute. Technicy policyjni grzebali nawet w pudełeczku z tamponami.

Rainie musiała teraz czekać na raport policji stanowej lub błagać Sandersa o informacje dotyczące prowadzonego, bądź co bądź przez nią, śledztwa. Ta sytuacja nie wprawiała jej w szampański nastrój.

Jak burza wpadli z Quincym do centrum operacyjnego i od razu natknęli się na Luke’a Hayesa i zastępcę szeryfa, Toma Dawsona, którzy mieli przed obiadem przesłuchać Becky O’Grady. Nic z tego nie wyszło. W domu Shepa oczekiwał już Avery Johnson. Uparł się być obecnym podczas przesłuchania, a Sandy i Shep również tego żądali. Ośmioletni świadek, usadzony na kanapie w małym salonie, czuł na sobie badawcze spojrzenia pięciorga dorosłych.

W tej sytuacji Becky zrobiła jedyną logiczną rzecz. Przytuliła się do pluszowego misia, zwinęła w kłębek i zasnęła.

Po piętnastu minutach Luke i Tom ruszyli do wyjścia. Shep nie odprowadził ich. Zrobił to za niego adwokat, informując przy okazji, że państwo O’Grady muszą zmienić i zastrzec numer telefonu z powodu anonimowych prześladowań. Chciał też, żeby policja zapewniła rodzinie szeryfa ochronę. Czy Luke i Tom nie widzieli, co jakiś bydlak napisał na garażu O’Gradych?

Luke naprawdę się przejął. Zrobił dwa zdjęcia do akt, a potem pojechał do sklepu z materiałami budowlanymi i kupił kubeł podkładu i kubeł białej farby. Razem z Tomem przez godzinę przemalowywali drzwi garażu Shepa. Ani Shep, ani Sandy nie pokazali się, żeby chociaż podziękować.

Rainie nie wiedziała, co powiedzieć. Tragedie często wyzwalają w ludziach najlepsze instynkty. Ale mogą też wyzwalać najgorsze.

Ledwie Luke i Tom zamknęli za sobą drzwi, gdy do centrum operacyjnego wkroczył burmistrz. Właśnie dzwonili do niego rodzice Sally Walker. Z jakiego powodu przeniesiono sekcję na następny dzień? Dlaczego rodziny nie mogły odebrać ciał zamordowanych dziewczynek i przygotować ich do pogrzebu? Rodzice ofiar byli wściekli.

A czy Rainie widziała George’a Walkera w wiadomościach o piątej? Zgadza się. Oświadczył przed kamerą, że Danny’emu O’Grady morderstwo może ujść płazem. Co prawda drań zabił trzy osoby, ale policjanci w Bakersville nie kiwną palcem, bo jest synem ich szefa. Najzwyklejszy przypadek kumoterstwa. Więc niech mieszkańcy miasteczka lepiej pozamykają dzieci w domach, bo niedługo Danny O’Grady wyjdzie z aresztu, jak gdyby nigdy nic.

W sklepie z akcesoriami sportowymi strzelby zaczęły iść jak świeże bułeczki. Nie tylko w Bakersville, ale i w całym okręgu Cabot.

Ludzie się boją, oświadczył bez ogródek burmistrz. Są wściekli. Niech Rainie szybko doprowadzi sprawę do końca. W przeciwnym razie na ulicach rozpęta się piekło.

Kiedy wreszcie wyszedł, Rainie wyjęła z szafki nowe pudełko ołówków 2H i usiadła za prowizorycznym biurkiem naprzeciw Quincy’ego. Jeden po drugim, ołówki pękały w jej ręku. Potem połówki połamała raz jeszcze. I w końcu zebrała myśli.

Jednak wcale nie poczuła się lepiej. Drugi dzień śledztwa i czym dysponowała? Długą listą pytań. Dlaczego Danny zastrzelił akurat tę nauczycielkę, która najwyraźniej próbowała mu pomóc? Czy Charlie Kenyon miał wpływ na Danny’ego? A może ktoś, kogo Danny poznał przez Internet? Wydawało się mało prawdopodobne, by obca osoba mogła pchnąć nastolatka do morderstwa, ale według wszystkich relacji Danny był wrażliwym dzieckiem i Bóg wie, że zdarzały się dziwniejsze rzeczy.

Pojedynczy strzał z broni małego kalibru w czoło Melissy Avalon. Liczne rany u pozostałych.

Rainie uważała, że powinna wiedzieć już coś więcej, ale jak dotąd na żadne z tych pytań nie znalazła odpowiedzi. Za to doprowadziła się do takiego stanu, że na sam dźwięk długopisu skrzypiącego po papierze miała ochotę wyrwać Quincy’emu notes i walić nim agenta po głowie. W dodatku śmiał się, kiedy łamała ołówki. Ci federalni mają oryginalne poczucie humoru.

Chociaż Quincy i tak nie był najgorszy. Opanowany jak przystało na faceta z FBI. Tajemniczy – co chwila spoglądał na komórkę, jakby oczekiwał ważnego telefonu i obawiał się go zarazem. I zaangażowany w śledztwo. Bardziej, niż mogła przypuszczać dziś rano.

Sposób, w jaki poruszał się na miejscu przestępstwa, w jaki skrupulatnie przeszukiwał zdewastowane mieszkanie Melissy Avalon, jakby chciał zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół, a potem jedynie wysiłkiem woli złożyć kawałki układanki, zaimponował Rainie. Quincy wydawał jej się bystry, poważny i silny. Za to Sandersa potrzebowała tak bardzo jak dziury w głowie. Poczuła ucisk w żołądku.

Cholerny agent FBI. Cholerny detektyw stanowy szukający dowodów na potwierdzenie swojej tezy. I cholerni pijani głupcy, którzy uważali, że jedyną odpowiedzią na przemoc jest przemoc.

Rainie odwróciła wzrok od okna, za którym zapadła już noc. Spojrzała w dół, na blat biurka, i dopiero teraz zauważyła, że nadal zaciska pięści. Myśli chaotycznie kłębiły jej się w głowie. Mogła poradzić sobie z agentem FBI i detektywem stanowym. Szczerze mówiąc, miała w nosie burmistrza i jego konferencję prasową. Nie bała się miejscowych wyrostków, którzy mieli w brzuchach za dużo piwa, a w głowach za mało rozumu. Z tym wszystkim potrafiła się uporać.

Prawdziwym strachem napawało ją to, co miało wydarzyć się nazajutrz o piątej rano. Będzie musiała pojechać do Portland i patrzeć, jak patolog kroi ciała dwóch dziewczynek.

Myśl o tym dręczyła ją. Rainie nie chciała znowu oglądać Sally i Alice. Nie teraz, kiedy zna ich imiona, ich rodziny i wie, że te małe od najmłodszych lat były najlepszymi przyjaciółkami. Nie chciała myśleć o ich ostatnim spacerze szkolnym korytarzem ani o cmentarnej działce, która pomieści dwie bliźniacze trumny.

Zeszłej nocy po raz pierwszy od pięciu lat przyśniła jej się śmierć matki. Krew i mózg na ścianach. Zapach, ohydny smród posoki i świeżego prochu. Bezgłowe ciało na podłodze. Wyglądało tak dziwnie i obco, że Rainie nie poznałaby kto to, gdyby nie butelka whisky w zaciśniętej martwej dłoni.

I gdy stała tam, przerażona siedemnastolatka, a rozbryźnięte na suficie szczątki mózgu skapywały jej na włosy, z kuchni wyszedł Danny O’Grady i spokojnie podał Rainie ciepłą jeszcze broń.

– Zrobiłem tylko to, co chciałaś – powiedział i wyszedł frontowymi drzwiami.

Obudziła się o czwartej nad ranem, zlana zimnym potem i cała rozdygotana. Zmusiła się, żeby przejść do małego salonu, gdzie brązowy dywan i złocista tapeta w kwiaty już dawno zostały wymienione. Przyglądała się każdemu zakątkowi pokoju – urządzonego na nowo, nowoczesnego, w czternaście lat później – ale mogłaby przysiąc, że widzi krew na suficie.

Wróciła do łóżka, jednak kiedy obudziła się po godzinie, nadal trzęsła się, udręczona okropnymi snami.

To śledztwo wyprowadzało ją z równowagi. Nigdy by się tego nie spodziewała. Przerażało ją. Rozwścieczało.

– Muszę coś zjeść – oznajmiła niespodziewanie, wstając od prymitywnego biurka i zbierając swoje rzeczy.

Quincy podniósł wzrok znad notatek. Popatrzył na nią łagodnie. Bez marynarki, z podwiniętymi rękawami i poluzowanym purpurowym krawatem wyglądał bardziej przystępnie. Ale też cienie pod jego oczami stały się widoczniejsze. Najwyraźniej superagent nie sypiał zbyt wiele nawet przed przyjazdem do Bakersville.

– Dają w tej mieścinie jakieś żarcie? – zapytał z udawanym zdziwieniem. – A myślałem, że lunch opuściliśmy z konieczności.

– Lunche są dla mięczaków – wpadła w jego ton Rainie. – Chodź. Zabiorę cię do baru u Marthy. Najlepszy stek z kurczaka w całym mieście.

Quincy uniósł sceptycznie brew. Może nie dowierzał umiejętnościom kulinarnym Marthy, a może oczami wyobraźni już widział ruinę swego zdrowia. Tak czy inaczej, chwycił granatową marynarkę i ruszył za Rainie.

O tej porze w barze było dosyć luźno. Większość ludzi pracy udała się do domów. Farmerzy szykowali się już spać. Nie ma to jak miasteczka, gdzie nocne życie zależy od krowich obyczajów. Rainie zauważyła prezesa Credit Union, Donalda Leydena, który po rozwodzie zaczął się tu stołować. A po chwili Rainie dostrzegła Abe’a Sandersa.

Siedząc samotnie przy stoliku w kącie sali, w jednej ręce trzymał telefon komórkowy, a drugą walczył z piersią kurczaka. Między rzucanymi do telefonu słowami chrupał surową marchewkę prosto z plastikowej torebki. Rainie wypatrzyła też pojemniczek z sałatą. Detektyw stanowy podróżował z własnymi warzywami! Teraz miała już pewność – Abe Sanders był cholernym diabłem.

– Tak, słyszę pieska – mówił z pewnym zniecierpliwieniem do telefonu. – Nie, Saro, nie musisz podsuwać mu słuchawki. Nie, nie. Hej… – Jego głos nagle przeszedł na wyższe rejestry. – Cześć Murphy. Tak, dobry piesek. Bardzo dobry. A teraz daj mi mamusię. Daj mamusię… Saro, no nareszcie. Tak, tak, przywitałem się, ale to przecież tylko pies, na litość boską. Nie rozumie cudów techniki takich jak AT &T. Tak, oczywiście. Popiskuje teraz? Dlaczego? Co się stało? Co takiego? Naprawdę? – Sanders wydawał się zaskoczony, a potem w jakiś nieśmiały sposób zadowolony. – Murphy co rano chodzi po domu i mnie szuka? Tęskni za mną. Coś takiego. To naprawdę bystre stworzenie.

W końcu zauważał, że Rainie i Quincy przypatrują mu się. Zaczerwienił się, jakby schwytano go na gorącym uczynku, pospiesznie się pożegnał i schował telefon.

– Nowy pies – wymamrotał. – Moja żona… ma na jego punkcie zupełnego bzika. Wiecie, jak to jest. – Przełknął ślinę i wskazał na sąsiednie krzesła. – Usiądziecie? Mam trochę nowych wiadomości.

Rainie od razu poczuła niepokój, ale zajęła miejsce przy czerwonym plastikowym stoliku i przedstawiła Quincy’ego. Panowie najwyraźniej znali się ze słyszenia, więc uścisk dłoni był tylko formalnością.

– Co cię sprowadza do Bakersville? – zapytał Sanders, kiedy Quincy, nie zważając na dobre rady, zamiast steku z kurczaka zamówił sałatkę cesarską. Rainie pokręciła głową, dając mu do zrozumienia, że robi błąd i poprosiła o stek, tłuczone ziemniaki i podwójny sos. Nie jadła nic przez cały dzień, więc wolałaby raczej smażyć się w piekle niż ze wstydu przed dwoma facetami poprzestać na sałatce. Zastanawiała się właśnie, czy wciśnie w siebie jeszcze krem czekoladowy, kiedy padła odpowiedź Quincy’ego.

– Zbieram dane dotyczące szkolnych strzelanin. Dla Sekcji Badań Behawioralnych. Ten przypadek naturalnie bardzo mnie interesuje.

– Jesteś obserwatorem?

Quincy zerknął na Rainie.

– Czymś w tym rodzaju.

– Nie potrzebujemy pomocy federalnych – rzucił obcesowo Sanders.

Quincy miał nadal uprzejmy wyraz twarzy.

– Spokojna głowa. Nie śmiałbym nadepnąć policjantce Conner na odcisk, próbując przejąć sprawę. Słyszałem, że ma na ten temat sprecyzowane poglądy. A poza tym świetnie sobie radzi z bronią.

Rainie uśmiechnęła się szeroko, słysząc ten nieoczekiwany komplement. Za to Sanders spochmurniał. Po chwili jednak odzyskał werwę.

– No cóż – wytarł ręce w serwetkę – do rana prawdopodobnie wszystko się wyjaśni. Właściwie już prawie zamknąłem śledztwo.

– Naprawdę? – Rainie rzuciła mu pełne zwątpienia spojrzenie. – A jeszcze parę godzin temu twierdziłeś, że rozpieprzyłam dochodzenie.

– Czasem dowody pojawiają się pomimo działalności policjanta – zapewnił ją Sanders.

– Zapamiętam to sobie. I cóż to za nowe dowody?

– Nie mówiłem? – Sanders udawał zdziwionego. – Dostałem już informacje, na które cały czas czekałem. Pochodzenie rewolweru kaliber 38 i pistoletu samopowtarzalnego kaliber 22 było łatwe do wyśledzenia. Oba zarejestrowano na nazwisko niejakiego Shepa O’Grady. Wczoraj na miejscu zdarzenia technicy znaleźli pięć pocisków z trzydziestki ósemki. Dzisiaj laboratorium potwierdziło, że krew i ślady tkanki na pociskach pochodzą od dwóch młodocianych ofiar i… proszę o fanfary… spece od balistyki ustalili, że bruzdy na pociskach pasują do rewolweru Danny’ego. Miałaś rację, Conner, mamy co najmniej jedno z narzędzi zbrodni.

– Wiemy, że dziewczynki zastrzelono z trzydziestki ósemki – powiedziała Rainie, marszcząc brwi. – Ale skąd ta pewność, że to Danny pociągnął za spust?

– Mamy odciski Danny’ego na łuskach znalezionych na miejscu przestępstwa. Zręczny adwokat będzie twierdził, że Danny mógł załadować broń, ale nie musiał z niej strzelać. Jednak na tym etapie dowody poszlakowe są nie do odparcia. Możemy powiązać osobę oskarżonego z narzędziem zbrodni. Poza rym chłopak nie ma alibi na czas strzelaniny, a świadek – czyli ty – zezna, że widział go w szkole tuż po morderstwie, gdy trzymał na muszce własnego ojca. Nawet jeśli nie uda nam się włączyć zeznań dzieciaka do materiałów dowodowych, to, co mamy, wystarczy, żeby ława przysięgłych domyśliła się reszty.

– A co z Melissą Avalon? Jak na razie dowody łączą Danny’ego tylko z dziewczynkami.

– Nie wiemy jeszcze. Wygląda na to, że strzelono do niej tylko raz, z pistoletu samopowtarzalnego kaliber 22. Nie ma rany wyjściowej, więc musimy poczekać, aż patolog wydobędzie pocisk podczas jutrzejszej sekcji. Ale nie liczyłbym specjalnie na wyniki. Pociski kaliber dwadzieścia dwa ważą zaledwie czterdzieści gramów i robi się je z miękkiego ołowiu. Najczęściej są zbyt zdeformowane od uderzenia w kość, żeby nadawały się do badań porównawczych. Zresztą zobaczymy. A swoją drogą, usłyszałem dzisiaj u fryzjera interesującą plotkę. Podobno ta Avalon i dyrektor szkoły byli bardzo zaprzyjaźnieni… Wiecie, o czym mówię.

– Wielkie rzeczy – powiedziała Rainie. – Quincy domyślił się tego po dziesięciu minutach rozmowy z Vander Zandenem. No pochwal się, agencie.

Quincy wzruszył skromnie ramionami. Sanders wyglądał na zawiedzionego.

– Wiedziałeś, że facet puszczał żonę kantem?

– Jego reakcja na śmierć panny Avalon wydawała się zbyt emocjonalna, nawet biorąc pod uwagę okoliczności.

– Aha. – Sanders zasępił się, ale po chwili znów się ożywił. – To nie ma żadnego znaczenia dla śledztwa – powiedział stanowczo. – Sprawdzałem w sekretariacie szkoły. Kiedy oddano strzały, dyrektor Vander Zanden siedział w swoim gabinecie. Z tego, co mi wiadomo, niewyjaśniona pozostaje tylko nieobecność Danny’ego. Kolejna sprawa do naszych raportów.

– Trzeba też wziąć pod uwagę uczniów, których wczoraj nie było w szkole – powiedziała Rainie.

– Dwudziestu jeden nieobecnych – odparł Sanders. – Szesnaściorgu gorliwi rodzice już zapewnili alibi. Założę się, że pozostała piątka do jutra zdobędzie usprawiedliwienia.

– A co z komputerami? – zapytał Quincy. – Dyrektor mówił, że Danny spędzał mnóstwo czasu w Internecie. To mnie zastanawia.

Sanders popatrzył na niego przenikliwie.

– Myślisz o wpływie kogoś z zewnątrz?

– Ten czynnik wystąpił przy paru innych strzelaninach. I jeszcze jedna rzecz mnie dziwi. Jakim cudem Danny potrafił włamać się do nowoczesnego sejfu?

Sanders chrząknął.

– Nie ustaliliśmy jeszcze, czy trudno jest dostać się do tego sejfu. Wiemy za to, że Shep ma ładną kolekcję broni. Na szczęście Danny nie wziął strzelb, tylko dwie mniejsze sztuki. Bóg jeden wie, co by się wtedy mogło stać.

– Wiemy, dlaczego wybrał trzydziestkę ósemkę i dwudziestkę dwójkę? – zapytał Quincy, Sanders zerknął na Rainie.

Pokręciła głową.

– Nie wspominał o tym, a ja nie wpadłam na to, żeby zapytać. Pewnie założyłam, że pistolet łatwiej ukryć w szkolnym plecaku.

– Ale Danny czasem polował, prawda? – zapytał Quincy.

– Jasne. Od najmłodszych lat.

– Często miał do czynienia z bronią palną?

Musiała się zastanowić. Tymczasem podano jedzenie. Sałatka Quincy’ego wyglądała świeżo i apetycznie – uroki wiejskiej kuchni – a dobrze wysmażony stek pływał w gęstym sosie. Od zapachu jedzenia Rainie aż zaburczało w brzuchu, ale kiedy wzięła do ręki widelec, stwierdziła, że rozmowa odebrała jej apetyt.

– Shep nieraz opowiadał o polowaniach – odezwała się po chwili. – Wiem, że Danny zdobył parę nagród, ale chyba zawsze używał strzelby kaliber dwadzieścia dwa, a nie pistoletu.

– Pierwsze miejsce w kategorii juniorów – potwierdził Sanders. – Zabraliśmy trofea z jego sypialni.

Rainie skrzywiła się. Wolała nie myśleć o tym, co czuli Sandy i Shep, kiedy technicy policyjni pakowali do pudełek rzeczy Danny’ego. I jakie to musiało zrobić wrażenie na Becky.

Quincy najwyraźniej nie był przekonany o winie chłopca.

Więc Danny najpewniej czuje się ze strzelbą, ale sięga po pistolety, a na cel bierze nauczycielkę, którą podobno uwielbia. Chowa się w sali, żeby nikt go nie zobaczył, ale po strzelaninie nie ucieka z budynku. Ciekawe. – Znowu odwrócił się do Sandersa. – A co do szkolnych komputerów…

– Badają je teraz specjaliści – powiedział detektyw stanowy. – Główny komputer i trzy stacje robocze. Szkoła miała serwer Firewall, więc prawdopodobnie da się ustalić, które strony internetowe odwiedzano i kiedy. Do końca tygodnia mam otrzymać ich pełną listę. Dziś po południu dostałem wiadomość, że ktoś szperał w komputerach. Usunięto pamięć podręczną, skasowano plik historii i tak dalej. Wszystko wskazuje na próbę zatarcia śladów. Ale nasi spece nie zmartwili się tym zbytnio. Z większymi problemami potrafili się uporać. Obiecywali wziąć się do roboty dziś rano.

– Jeśli będą jakieś problemy, mamy w Biurze świetnych ekspertów od odzyskiwania danych – rzucił od niechcenia Quincy.

– Tak, tak. – Sanders zdecydowanie nie miał zamiaru dopuścić do sprawy FBI. Machnął ręką lekceważąco. – Jestem pewien, że poradzimy sobie.

Już zgromadziliśmy mnóstwo dowodów. Na tym etapie dane z komputera będą tylko kropką nad i.

– Nie mamy niczego, co wiązałoby Danny’ego z morderstwem Melissy Avalon – zauważyła Rainie.

– W takim razie prokurator wniesie oskarżenie o spowodowanie śmierci dziewczynek. To mi wystarczy. Ile dożywotnich wyroków może odsiedzieć człowiek?

– Dziecko – powiedziała w zamyśleniu Rainie. Rezygnując całkowicie ze swojej kolacji, sięgnęła do talerza Quincy’ego po liść sałaty. – Ile dożywotnich wyroków może odsiedzieć dziecko.

Sanders przewrócił oczami.

– Jakby wiek miał tu coś do rzeczy. Grozi nam zalew młodocianych psychopatów. Nie mam racji, Quincy? Zapracowani rodzice hodują potwory, pozbawione uczuć i sumienia. Ci milusińscy najpierw niszczą i zabijają na ekranie komputera, a potem robią to samo na ulicy. Mordują ciężarne kobiety i wracają do domu obejrzeć „Królika Bugsa”. „New York Times” drukował o tym kiedyś artykuły.

– Nie wierzyłbym we wszystko, co piszą gazety – powiedział Quincy.

– Dlaczego? Czytałem to na początku lat dziewięćdziesiątych, a ile mieliśmy od tamtej pory strzelanin w szkołach?

– Na pewno kilka – zgodził się posłusznie Quincy – ale za to rok 1998 należał do najspokojniejszych.

Sanders rzucił Quincy’emu pełne powątpiewania spojrzenie. Agent FBI nie przejął się tym zupełnie.

– W roku szkolnym 1992/93 – ciągnął – o czym pewnie wspominał „New York Times”, mieliśmy pięćdziesiąt pięć ofiar śmiertelnych. Ale jak zaznaczyłeś, to było przed plagą rzezi w szkołach. W roku 1997/98 doszło do trzech strzelanin, podczas których zginęło czterdzieści osób. Niemal trzydziestoprocentowy spadek. Prawda jest taka, że tragedie w szkołach przypominają trochę katastrofy lotnicze. Szokują i dostają się na pierwsze strony gazet, ale trudno je uznać za reprezentatywne dla określonej sfery życia. Dzieci są wciąż bezpieczniejsze w szkole czy w samolocie niż w prowadzonym przez rodziców samochodzie.

– Ale przecież te incydenty ciągle się powtarzają – zaoponowała Rainie i ukradła kolejną grzankę z sałatki Quincy’ego. – Na początku można było utrzymywać, że to tylko tragiczne epizody, ale ten koszmar trwa już całe lata. Jedna strzelanina budzi żal. Siedem po prostu przeraża.

– Mamy do czynienia z niepokojącymi zjawiskami – przyznał Quincy – ale nie możemy tracić szerszej perspektywy. Generalnie rzecz biorąc, skala przestępczości wśród nieletnich zmalała w ciągu ostatnich pięciu lat. A ponieważ walczymy z narkotykami i gangami, szkoły stają się coraz bardziej bezpieczne. To dobra wiadomość.

– Z drugiej strony – dodał, widząc sceptycyzm swoich słuchaczy – niektórzy uczniowie postępują szokująco brutalnie i bez skrupułów. Niestety media zniekształcają fakty. Normalny chłopiec zabija dziesięć osób. Kochająca rodzina ginie z rąk czternastoletniego syna. Przecież to kompletny absurd. Jeśli się nie opamiętamy, będziemy żyć w strachu przed własnymi dziećmi. A tymczasem naprawdę przytłaczająca większość młodocianych zbrodniarzy nie jest wcale normalna. U części rozpoznano poważne zaburzenia psychiczne. To ludzie chorzy. Powinni przyjmować leki. Nawet ci, w przypadku których nie stwierdzono wcześniejszych zakłóceń, prawdopodobnie cierpieli na silne zaburzenia więzi, co umożliwiło im decyzję o morderstwie.

– Co to są zaburzenia więzi? – zapytał Sanders.

– Brak zdolności nawiązywania więzi – odpowiedziała błyskawicznie Rainie. Wzruszyła ramionami i poczęstowała się znowu sałatką Quincy’ego. – Studiowałam psychologię. Pamiętam jeszcze co nieco.

– Bardzo dobrze – pochwalił ją Quincy, ale zaraz zmarszczył brwi i przysunął talerz bliżej siebie. Rainie ukradła mu kolejną grzankę. Dał za wygraną.

– Każdy odczuwa potrzebę związku z innymi ludźmi – wyjaśnił Sandersowi. – Już jako niemowlęta nawiązujemy więź z rodzicami. Kiedy maluch płacze, rodzice reagują na to, karmią, przytulają. Dziecko podświadomie uznaje, że są dobrzy i kochają je – tworzy się więź. W miarę dorastania ta więź rzutuje na relacje z całym otaczającym światem. Dzięki niej jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, sąsiadami, mężami i tak dalej. Niestety, nie u wszystkich wytwarzają się takie więzi. Dziecko płacze i jest bite. W tym przypadku, zamiast nauczyć się zaufania i troski o innych, staje się egocentryczne, notorycznie kłamie, manipuluje otoczeniem, nie jest zdolne do empatii. Najczęściej obserwujemy to zjawisko u dzieci maltretowanych lub porzuconych. Ale może ono wystąpić również w tak zwanych normalnych rodzinach. Tyle że nie jest to tak powszechne.

– Dobrzy rodzice miewają złe dzieci? – zapytał Sanders i przewrócił oczami, dając do zrozumienia, co o tym myśli.

Quincy nie zraził się jednak.

– Właśnie tak. Matka cierpi na silną depresję poporodową i nie potrafi zaspokoić potrzeb niemowlęcia. Albo niemowlę cierpi na bolesną chorobę i matka nie jest w stanie sprostać jego wymaganiom. Albo nowo narodzone dziecko po prostu nie ma skłonności do nawiązywania więzi. Bez względu na to, jak bardzo matka się stara, maluch odsuwa się od niej. Rzadki przypadek, ale zdarza się. Więc owszem, dobrzy rodzice mogą mieć jedno dziecko bardzo udane, a drugie bardzo słabo przystosowane do życia w społeczeństwie.

Sanders znowu spojrzał na Quincy’ego z powątpiewaniem.

– Nie kupuję tego – wyznał otwarcie. – Mówisz, że te dzieciaki są psychopatami od urodzenia. W takim razie dlaczego nikt tego wcześniej nie zauważył? Dlaczego we wszystkich nagłówkach czytamy: Normalny chłopak zabija dziesięciu kolegów?

– A przypomnij sobie sprawę Teda Bundy – wtrąciła się Rainie. – Wszyscy uważali go za przystojnego, czarującego faceta. Jedyny problem w tym, że, jak się okazało, lubił gwałcić i mordować młode dziewczyny.

– No właśnie – podchwycił Quincy i z aprobatą skinął głową.

Rainie uświadomiła sobie, że odwzajemnia jego uśmiech. Agent specjalny miał niebieskie oczy, które kiedy się uśmiechał, nabierały blasku i ciepła – urzekające oczy Paula Newmana.

– Nadal brzmi to dla mnie jak psychologiczny bełkot – upierał się Sanders. – Te dzieciaki są mordercami. Koniec, kropka. Najlepiej zamknąć je i wyrzucić klucz.

– Bez względu na wiek? – zapytał łagodnie Quincy.

Wciąż patrzył na Rainie. Po chwili oboje zmieszani wlepili wzrok w sałatkę.

– Pewnie – powiedział Sanders. – Jeśli kogoś stać na taki czyn, powinno go być też stać na poniesienie kary.

Quincy wzruszył ramionami. Najwyraźniej miał na ten temat inne zdanie. Nadział na widelec następny kęs i zaskoczył Rainie i Sandersa swoją odpowiedzią.

– Może. Bóg jeden wie, że niemało już widziałem. – Zamyślił się na chwilę. – Niektóre dzieci są niebezpieczne – powiedział w końcu z większym przekonaniem. – Niektórym prawdopodobnie nie można pomóc, nie mówiąc już o zrozumieniu ich. Ale nie wszyscy są tacy. A nasz system prawny opiera się na zasadzie, że lepiej puścić wolno setkę winnych niż ukarać jednego niewinnego. Jest więc dla mnie jasne, że powinniśmy próbować rozpoznać tych, dla których istnieje szansa resocjalizacji. A nie wrzucić wszystkich do tego samego worka i po prostu pozbyć się problemu.

– Czy naprawdę można pomóc dziecku, które popełniło morderstwo? – ożywiła się Rainie.

– Czasami. Im dziecko jest młodsze, tym szanse większe. Poza tym zaburzenie więzi może mieć różne nasilenie. Niektóre przesłuchiwane przeze mnie dzieci reprezentowały przypadki ekstremalne. Były, jak mówi Sanders, psychopatami. I tu się z nim zgodzę: bezpieczniej jest zamknąć je i wyrzucić klucz. – Quincy uśmiechnął się gorzko. Zniżył głos. Spoważniał. – Ale nie dotyczy to wszystkich młodocianych przestępców. Jak już wspominaliśmy wcześniej, policjantko Conner, masowi mordercy nie stanowią jednolitej grupy. Niektórzy ze sprawców szkolnych strzelanin byli wykonawcami, ale nie pomysłodawcami. Mieli problemy emocjonalne, odznaczali się brakiem odporności. Dawali sobą manipulować i uciekali się do przemocy, bo cierpieli, odczuwali niepokój i nie wiedzieli, jak sobie z nim poradzić. Zrobili to, co zrobili, ale potem dręczyły ich wyrzuty sumienia. Myślę, że te dzieci można jeszcze uratować. I biorąc pod uwagę ich wiek, uważam, że należy próbować.

– A jeśli pomylimy się i taki dzieciak znowu zabije? – nie ustępował Sanders. – Będziesz odwiedzał osieroconych krewnych i tłumaczył, że na skutek nieudanego eksperymentu naukowego zginęła ich żona, siostra, matka? Będziesz próbował wyjaśniać w telewizji, dlaczego mordercy umożliwiono kolejną zbrodnię?

Quincy posłał mu słaby uśmiech.

– To się zdarza. Niektórzy z seryjnych morderców – na przykład Kempner – wyszli z zakładów poprawczych. Zabili jako nieletni. Poddano ich resocjalizacji. Dorośli. I zabili znowu.

– Czasami cieszę się, że nie mam dzieci – powiedział Sanders.

Quincy westchnął. Odłożył widelec i wydawało się, że nie zdoła już przełknąć ani kęsa.

– Sytuacja robi się coraz trudniejsza – wymamrotał. – Wiecie, że wprowadzamy do szkół techniki identyfikacji zespołu cech typowych dla seryjnych morderców?

Rainie uniosła brwi. Sanders wyraził swoje zdziwienie bardziej dosadnie:

– Zalewasz.

– Nie zalewam. Po ostatnich wypadkach w kilku okręgach wprowadzono program selekcji psychologicznej. Dyrektorzy szkół dysponują listą podejrzanych zachowań, za pomocą której rozpatrują osobowość każdego ucznia jako potencjalnego przestępcy. Okrucieństwo wobec zwierząt, ordynarny język, rysunki przedstawiające akty przemocy, agresja. Kilku naszych agentów prowadzi obecnie kursy dla nauczycieli z zakresu badania zachowań i selekcji psychologicznej.

– Co się dzieje, jeśli jakiś uczeń zostanie uznany za potencjalnie niebezpiecznego? – zapytała Rainie, marszcząc brwi. – Dyrektor szkoły dzwoni po policję, rewiduje podejrzanego i konfiskuje mu gry komputerowe?

– W większości okręgów powiadamia się rodziców. Potem uczeń może być skierowany do psychologa, a nawet usunięty ze szkoły. Traktuje się to bardzo poważnie.

– Jak procesy czarownic w Salem.

– Tak, chociaż czarownice nie zabijały po trzynaście osób. Szkoły są pod presją. Trzy lata temu dyrektor Vander Zanden nie przyjął do wiadomości, że i w Bakersville może dojść do strzelaniny. O ile chcesz się założyć, że teraz tego żałuje? I o ile chcesz się założyć, że jeśli rada szkoły usłyszy o programie selekcji, natychmiast podejmie próby wykrycia kandydatów na przyszłych morderców?

Zapadła cisza. Sanders pokręcił głową.

– Boże, nie mógłbym być nauczycielem – zapewnił z mocą. – Widuję od dwóch do czterech zabójstw tygodniowo, ale znacznie bardziej przeraża mnie myśl o tym, co się dzieje w szkolnych murach. Uczniowie terroryzują i straszą nauczycieli, a teraz pedagodzy mają przyglądać się swoim wychowankom, zgadując, którzy z nich są bezlitosnymi maszynami do zabijania. Fantastyczne.

Rainie wzruszyła ramionami.

– Nauczyciele powinni się już do tego przyzwyczaić. Kiedy ostatnio domagano się staranniejszej opieki od rodziców? Teraz zawsze jest winna szkoła. Bez względu na to, co się dzieje. Mój Boże, dlaczego szkoły nie wychowują lepiej naszych dzieci?

Quincy uśmiechnął się ironicznie.

– Wypowiedzieli się ci, którzy akurat nie mają dzieci.

– Ciekaw jestem, co zadecydowało w przypadku Danny’ego O’Grady – zastanawiał się na głos Sanders. – Według mnie nie różni się zbytnio od innych szkolnych morderców. Samotnik, cały czas spędza w pracowni komputerowej, nie radzi sobie na boisku. Nie znalazłem jeszcze nauczyciela, który umiałby powiedzieć cokolwiek o jego przyjaciołach. Jeśli dorzucić do tego fakt, że ojciec chłopaka cierpi najwyraźniej na kompleks boskiej władzy, w domu ustawicznie dochodzi do awantur, a mały Danny posługuje się myśliwską strzelbą, odkąd wyrósł z pieluch… Do diabła, może selekcja ocaliłaby przed nim szkołę. Wygląda na to, że to była tylko kwestia czasu.

Quincy pokręcił głową.

– Nie sądzę, żeby metoda selekcji psychologicznej na wiele się zdała w przypadku Danny’ego. To dobry uczeń, grzeczny dla nauczycieli, pilny w nauce. Nie słyszałem o maltretowaniu zwierząt, ani nawet o fascynacji ogniem. Danny jest wściekły. Ale to nie dowód, że ma skłonności zabójcze.

– Zrobił to – powiedział z przekonaniem Sanders. – Conner złapała go niemal na gorącym uczynku, z bronią w ręku. Dwa razy się przyznał. Sprawa jest jasna. Teraz musimy doprowadzić ją do końca, zanim to przeklęte miasto eksploduje. Cholerne prostaki. Powinno się robić test na iloraz inteligencji przed sprzedaniem człowiekowi broni.

Rainie nic nie odpowiedziała. Minęła już dziewiąta trzydzieści, bar opustoszał.

– Jest się nad czym zastanawiać. – Quincy odsunął talerz i wytarł ręce w papierową serwetkę. – Wszyscy szkolni zabójcy pragnęli sławy. Wchodzili do budynku jawnie i wyciągali broń na oczach wszystkich. Chcieli, żeby koledzy z klasy wiedzieli, że to oni. Chcieli publiczności dla swojej zemsty. Ale Danny’ego O’Grady nikt nie widział. Jeden z nauczycieli twierdzi wręcz, że strzały padły z pracowni komputerowej, jakby zabójca usiłował pozostać niezauważony.

– Spanikował, przestraszył się – znalazł wyjaśnienie Sanders.

– Druga sprawa. W przypadku szkolnych morderstw mamy do czynienia z odreagowaniem złości. Z tego, co wiemy, Danny ma dominującego, apodyktycznego ojca. Podejrzewam, że chodzi tu o gniew na niego. Ale dlaczego w takim razie chłopak nie wybrał sobie na ofiarę trenera piłkarskiego, twardziela jak Shep O’Grady, albo któregoś ze szkolnych sportowców, którzy reprezentują typ chłopca, jakiego chciałby widzieć w nim ojciec, albo dyrektora szkoły, klasyczny symbol ojcowskiej władzy? Dlaczego zaatakował Melissę Avalon, młodą kobietę, nauczycielkę ulubionego przedmiotu? Czym mogła go rozzłościć?

– Może zakochał się w niej. Odrzuciła jego zaloty i chłopak się załamał.

– Trzecia sprawa. Większość szkolnych morderców stara się zabić jak najwięcej osób. Masakra i panika wśród rówieśników – o tym fantazjują. Chcą poczuć się silni. Czemu więc Danny czekał, aż skończy się przerwa obiadowa i wszyscy wrócą do klas? I dlaczego wybrał pistolet, skoro przyzwyczajony jest do strzelby, która w dodatku narobiłaby więcej szkód?

– Może to nie była typowa szkolna strzelanina – zgadywał Sanders z nachmurzoną miną. – Może chłopak chciał tylko odegrać się na pannie Avalon, bo zraniła jego uczucia lub krzywo na niego spojrzała. On nie mógł tego znieść, więc wpadł we wściekłość i postanowił się zemścić, a dziewczynki po prostu weszły mu w drogę.

– Niezła teoria, detektywie, ale jest jeden problem.

– Jaki?

– Nie możemy powiązać Danny’ego ze śmiercią Melissy Avalon. Twierdzisz, że o nią chodziło, a jednak jest jedyną ofiarą, której zabójstwa nie możemy chłopcu udowodnić. Jak to wyjaśnisz?

Sanders wybąkał coś niezrozumiałego i zamilkł. Widać było, że intensywnie myśli.

Wargi Quincy’ego wykrzywił ironiczny uśmieszek.

– Nie wiem, co się wczoraj wydarzyło w tej szkole, detektywie, ale sprawa jest chyba bardziej złożona, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Musimy być otwarci na wszystkie tropy. I koniecznie dowiedzieć się jak najwięcej o tych komputerach. Zwłaszcza po tym, co powiedzieli wasi specjaliści.

– A co powiedzieli?

– Że ktoś próbował wykasować plik historii i pamięć pomocniczą. Musiał mieć w tym jakiś cel.

– Cholera – warknął Sanders.

Quincy wyglądał na zmęczonego. Cienie pod oczami jeszcze mu pociemniały.

Wstali od stolika. Rainie sięgnęła po pieniądze, ale Sanders zadziwił ją, płacąc za całą trójkę.

Na zewnątrz nocne powietrze pachniało sosnowymi igłami i świeżym wiosennym deszczem. Nie mieli już siły na dalsze dyskusje, Sanders ruszył w stronę swojego samochodu. Rainie nie mogła się oprzeć, żeby ukradkiem nie przyglądać się twarzy Quincy’ego, jego niebieskim oczom, które były to ciepłe, to znów lodowate. Zastanawiała się, czy agent ma rację co do Danny’ego, i czuła się przygnębiona, że wiedzą tak niewiele.

Musiała jak najszybciej dać odpowiedź mieszkańcom miasteczka. Shepowi i Sandy. Wreszcie samej sobie, żeby myśli o szkole przestały ją dręczyć, a noc osaczać.

Quincy obserwował swoją towarzyszkę z trudnym do rozszyfrowania wyrazem twarzy. Rainie zerknęła na jego dłonie. Nie miał obrączki. Muszę gdzieś przenocować – odezwał się wreszcie.

– Znam dobre miejsce – powiedziała.

Загрузка...