Sobota, 20 maja, 12.16
Becky usiadła na wąskim łóżeczku, otoczonym pluszowymi zwierzątkami i przytuliła mocniej Wielkiego Misia. Rodzice kłócili się w salonie. Starali się nie podnosić głosów, jak zawsze, kiedy byli na siebie wściekli i nie chcieli, żeby ktoś się o tym dowiedział. Becky wydawało się, że mama płacze. A tata był w jednym ze swych najgorszych nastrojów. Dziś rano, kiedy się obudziła, zajrzał do szafy w korytarzu. Powiedział, że małe dziewczynki sypiają w łóżkach, więc niech lepiej Becky przyzwyczai się do tego.
Mama chyba się z nim nie zgadzała. Ale Becky nie obchodziło to specjalnie. W swoim pokoju też miała szafę. Wybrała tę na korytarzu tylko dlatego, że była bliżej miejsca, gdzie spał tata. Bo chociaż lubiła Wielkiego Misia, nie wiedziała, czy umie walczyć. W końcu był tylko pluszakiem z guzikiem zamiast nosa.
Mama i tata kłócili się o Danny’ego.
– On potrzebuje pomocy, Shep! Poważnej pomocy, której nie otrzyma w poprawczaku.
– Wiem o tym! Ale musimy być cierpliwi, Sandy. Słyszałaś, co mówił adwokat. Jeśli Danny zacznie rozmawiać nie z tym, z kim trzeba, może się to obrócić przeciwko niemu w sądzie. Zresztą, o jaką pomoc ci chodzi? Musimy poczekać na wyniki badań psychologów. Wtedy będziemy wiedzieć więcej.
– Za sześć miesięcy albo za rok? Na miłość boską, on już próbował popełnić samobójstwo…
– Dobrze go pilnują.
– Nie ma nikogo, z kim mógłby porozmawiać. Szkoda, że go nie słyszałeś dziś rano. Błagał o śmierć. Do diabła, to jest nasz syn!
Becky zsunęła się z łóżka, nie wypuszczając z objęć Wielkiego Misia. Ostrożnie, żeby nie narobić hałasu, podkradła się pod drzwi salonu i przylgnęła do ściany.
– Nie możemy nic więcej zrobić – usłyszała głos ojca. – Musimy po prostu… wierzyć, że Danny wyjdzie z tego.
– Nie.
– Sandy…
– Jest jeszcze jedna możliwość.
– A pewnie!
– On to zrobił, Shep! Och, na litość boską, nie zasłaniaj uszu jak dziecko. Danny zadzwonił do mnie dziś rano, o szóstej, i powiedział, że to on pociągnął za spust i nie potrafi o tym zapomnieć. Ma dopiero trzynaście lat. Nie wiem, jak do tego wszystkiego doszło. Chciałabym wiedzieć. Ale jakoś… On zabrał broń do szkoły, Shep. Zrobił to, co zrobił i teraz ta świadomość go spala. Możemy siedzieć tu, zaprzeczając rzeczywistości, albo pójść razem z naszym synem do okopów. Chyba… to wszystko, co nam zostało.
– Okopy? Nie ma żadnych okopów. Jest tylko więzienie. Tam się idzie samemu i samemu się umiera. Chryste, nie słyszałaś o takich przypadkach? Masowym mordercom nie daje się drugiej szansy. Nawet trzynastolatkom. Danny dostanie taki wyrok, że nie starczy mu życia, żeby go odsiedzieć. To koniec.
– Avery Johnson powiedział, że jeśli Danny przyzna się do winy, będzie można wypracować jakąś ugodę. W ten sposób ominie nas koszmar procesu.
– Mój syn nie jest mordercą.
– Ależ jest.
– Ostrzegam cię, Sandy.
– Danny zastrzelił dwie dziewczynki! Zabił Sally Walker i Alice Bensen. Ich rodzice będą już do końca życia wsłuchiwać się w ciszę ich pustych pokojów. Przez naszego syna. Co ty na to, Shep? Co ty na to?
– Psiakrew, Sandy…
Głos Shepa urwał się gwałtownie. Becky zajrzała do salonu i zobaczyła, że twarz taty jest nabrzmiała, brzydka i czerwona. Rękę uniósł, jakby chciał kogoś uderzyć. Tylko że przed nim stała mama. Głowę trzymała wysoko i patrzyła na niego tak jak Danny, kiedy prowokował kogoś do rozzłoszczenia się.
Becky ogarnął lęk. Chciała krzyknąć „nie!”, ale, jak wtedy w szkole za bardzo się bała, żeby wydusić z siebie choć jedno słowo. Nie poznawała tych ludzi, z ich zaczerwienionymi twarzami i zaciśniętymi pięściami. Chciała, żeby zniknęli. Żeby wrócili jej prawdziwi rodzice. Tęskniła za czasami, kiedy wszyscy siadali razem do obiadu, nawet Danny, który podrzucał jej groszek na talerz.
– Lepiej się poczujesz, jeśli uderzysz żonę, Shep? – zapytała cicho Sandy. – A może teraz, w tym właśnie momencie, zaświta ci, co się z nami stało?
Shep zadrżał. Powoli opuścił rękę.
– Staram się – ciągnęła martwym głosem. – Staram się jak nigdy, żeby nasza rodzina się nie rozpadła. Ale dłużej już nie mogę. Nie udało nam się, Shep. Gdzieś po drodze zbłądziliśmy, Danny zbłądził, a biedna Becky… Bóg jeden wie, co się z nią dzieje. Zdaje się, że mamy dwie możliwości. Możemy udawać, że to tylko tragiczne nieporozumienie i nie zdziwić się zbytnio, kiedy zadzwonią do nas z informacją, że nasz syn nie żyje. Albo możemy zapomnieć o tym, co chcielibyśmy uznać za prawdę, i stawić czoło temu, co się rzeczywiście stało. Danny jest zamieszany w morderstwo. Danny nie umie kontrolować złości. Danny ma silne zaburzenia emocjonalne. Ale jednocześnie jest dobrym chłopcem – czy to ma jakiś sens? A poczucie winy nie pozwala mu żyć. Jeśli nie pomożemy naszemu synowi, żeby zaczął mówić, i to szybko, on chyba tego nie wytrzyma. Albo w końcu znajdzie sztućce, wystarczająco naostrzone, albo, co jeszcze gorzej, zablokuje wszystkie emocje. Stanie się zimny i bezlitosny. On ma dopiero trzynaście lat, Shep. Chcę, żeby dostał szansę, aby stać się człowiekiem, jakim go widzieliśmy w marzeniach, a nie bohaterem prasowych sensacji. Nie wiem jak dla ciebie, ale dla mnie wybór jest całkiem jasny.
Ojciec Becky odpowiedział znużonym głosem:
– Jaki wybór, Sandy? Danny nie należy już do nas. Decyduje o nim prawo, a ja znam tego potwora. Gdy tylko Danny się przyzna, zamkną go do końca życia. I nawet jeśli przejdzie terapię i znowu stanie się naszym dobrym chłopcem, co mu, do diabła, z tego, jeśli będzie odsiadywał karę z brutalnymi bandziorami? Może od razu kupmy koszulkę z napisem „Zgwałćcie mnie” i ubierzemy go w nią na występy podczas pieprzonego procesu?
– Shep!
– Sandy, a jak myślisz, co się stanie? Jak myślisz, dlaczego tak bardzo się boję?
Mama milczała. Wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Becky już miała buzię mokrą od łez.
– Muszą być jakieś inne możliwości – powiedziała w końcu mama, ale jej głos nie brzmiał już tak pewnie. – Musimy porozmawiać z Johnsonem, zapytać go. Zobaczymy, co się da zrobić…
– On nie może trafić do więzienia, Sandy. Nie dopuszczę do tego. Nie dopuszczę.
Sandy bezwiednie przesuwała dłońmi po skrzyżowanych ramionach.
– Nie wiem już, co robić – szepnęła. – Czuję… że najgorsze jeszcze przed nami.
– Wymyślę coś, Sandy. Jest moim synem. Daj mi czas, a ja już coś wymyślę.
Mama w końcu skinęła głową. Becky ścisnęła mocniej Wielkiego Misia i odeszła od drzwi. Serce tłukło jej się w piersi. Znowu czuła, że coś ją przygniata, i jak zawsze wtedy z trudem łapała oddech.
Chciała pobiec do salonu. Chciała objąć tatę i błagać go, żeby zostawił Danny’ego w spokoju. Ale tak jak tamtego dnia w szkole, za bardzo się bała. Słowa by ją zawiodły.
Wróciła do swojego pokoju. Zaczęła znosić do szafy koce i ubrania. Wielki Miś będzie potrzebował schronienia. Pani Żuk i Kucyk Polly, nowy kotek.
Becky miała dużo do zrobienia.
Jeżeli rodzice namówią Danny’ego, stanie się coś złego. Coś bardzo złego. Potwór nadal tam jest i jeśli Danny nie będzie mądry, jeśli Becky nie będzie mądra, zabije ich wszystkich.
Tak jak obiecał.
Rainie rozpoczęła przygotowania zaraz po rozmowie z Quincym. Najpierw skosiła trawnik. Potem wyrównała jego brzegi. W wysokiej trawie ślady byłyby zbyt łatwe do wytropienia.
Założyła maskę. Chwyciła łopatę. Zignorowała dzwoniący telefon i zabrała się do roboty, starając się nie myśleć o tym, co ją czeka. Potem zgrabiła trawę, żeby przykryć ślady. Wzięła długi, gorący prysznic i spłukała wilgotną ziemię z rąk.
Kolejną godzinę męczyła się ze strzelbą. Na wszelki wypadek.
Tuż po drugiej, gdy wracała z wozu, niosąc berettę i zapasową dwudziestkę dwójkę, telefon znowu zaczął dzwonić. Nie chciała odbierać, ale usłyszała głos Luke’a na sekretarce.
Podniosła słuchawkę.
– Jestem.
– Jezu, Rainie. Gdzie ty się do cholery, podziewasz? Sanders dostaje świra, próbując cię namierzyć.
– Strzygłam trawnik. Jak tam w Portland?
– Nieciekawie. – Luke wydawał się zdezorientowany. Słyszała odgłosy ruchu ulicznego, więc pewnie dzwonił z komórki. – Akurat dziś rano zabrałaś się za porządki?
– Trawa jakoś nie rozumie, że morderstwo jest wystarczającym powodem, żeby przestała rosnąć. Dlaczego w Portland jest nieciekawie?
– Zniknął Daniel Avalon. Mieliśmy się spotkać w jego biurze dziś rano, ale sekretarka wciskała mi jedną kiepską wymówkę za drugą. W końcu skontaktowałem się z panią Avalon. Zdaje się, że jej małżonek nie wrócił wczoraj na noc. I jeszcze jedno, po drodze do Portland mijałem myśliwską chatę. Z pewnością niedawno ktoś z niej korzystał.
– Myślisz, że to on jest Duncanem?
– Cóż, przy odpowiedniej charakteryzacji… Do diabła, wszystko jest możliwe. – Luke westchnął. – Puściłem komunikat z jego „normalnym” rysopisem, opisem jego samochodu i chaty. To wszystko, co mogę na razie zrobić.
– Jestem pewna, że wkrótce się zjawi – powiedziała obojętnie Rainie. Jej wzrok powędrował w stronę werandy.
– Rainie… Kazałem Angelinie pokazać mi gablotę z bronią. Jednej sztuki brakuje. Nie podoba mi się to.
– Klin klinem – wymamrotała Rainie.
– Wracam do Bakersville, dobra? Nie ma tu dla mnie nic więcej do roboty, a poza tym czułbym się lepiej z powrotem w mieście.
– Rób jak uważasz, Luke.
– Dobra. – Zawahał się. Słyszała w jego głosie niewypowiedziane pytanie. Znali się od dawna. Luke przyjechałby, gdyby go poprosiła. Oddałby za nią życie, gdyby zaszła potrzeba; był tego typu człowiekiem.
Ale ona nie mogła oczekiwać od nikogo, żeby płacił za jej grzechy.
– Rainie… – zaczął.
– Jestem dużą dziewczynką, Luke – powiedziała. – Dam sobie radę.
Odłożyła słuchawkę. Robiło się późno, nie miała czasu. Wyszła w bawełnianej bluzce pod cienką kurtką, idealnie maskującą broń. Do tego założyła dżinsy „dzwony”. Doskonałe do ukrycia zapasowej dwudziestki dwójki.
Zabrała dokumenty. Potrzebowała ich, żeby dostać się do zakładu poprawczego w Cabot. Potem jednak była zdana już tylko na siebie. Nie jechała tam jako policjantka Lorraine Conner, ale po prostu Rainie. I powinna była to zrobić kilka dni temu.
W salonie przygotowała jeszcze jedną niespodziankę, na wszelki wypadek. Potem zerknęła na zegarek. Danny miał zostać przewieziony o piątej. W ostatniej chwili Shep załatwił, żeby chłopca zbadano w pobliskim szpitalu psychiatrycznym. Nie miała zbyt dużo czasu.
Rainie wyjechała swoim starym nissanem. Godzinę później siedziała naprzeciw Danny’ego O’Grady, którego chuda, mizerna twarz była niemal wiernym odbiciem jej własnej.
– Danny – powiedziała cicho. – Już pora, żebyśmy pogadali. Nie wyszła, dopóki nie powiedział jej wszystkiego.
Ciężkim krokiem Quincy szedł szpitalnymi korytarzami w stronę sali, której chciałby już nigdy nie oglądać. Po drodze do Dulles miał przesiadkę w Chicago, a cholerny samolot z Portland spóźnił się o czterdzieści pięć minut, więc musiał niemal biec do odprawy. Bał się, że nie zdąży na drugi samolot. Bał się, że utknie na dobre na lotnisku O’Hare. Bał się, że będzie musiał zadzwonić do Bethie i powiedzieć, że nie zdąży na to doniosłe wydarzenie, w życiu ich córki już ostatnie. Cha, cha, cha!
Głowę miał nabitą myślami. Czuł się wykończony i jednocześnie podniecony, jakby jechał na miejsce zbrodni, i to jeszcze bardziej wyprowadzało go z równowagi.
Kilka pielęgniarek powitało go skinięciem głowy. Rozpoznawał ich twarze, ale nie pamiętał imion.
Wreszcie dotarł do drzwi. Znowu ten cholerny zapach. I ta wszechobecna biel. A jego wychowano w przeświadczeniu, że śmierć kojarzy się z czernią.
Przybrał swoją zawodową maskę. Tylko w ten sposób potrafił zmusić się, żeby wejść do tej sali. Energicznie otworzył drzwi.
Beth, zwinięta w kłębek, spała w fotelu obok łóżka. Jej ciemne włosy w ciągu ostatnich kilku lat miejscami pobielały, ale nadal miękkimi falami spływały na ramiona. W beżowych spodniach i cienkiej jedwabnej bluzce wyglądała zbyt ładnie, żeby spędzać całe dnie w szpitalnej sali. Quincy natychmiast poczuł wyrzuty sumienia, jak zwykle, kiedy chodziło o jego byłą żonę.
Odchrząknął. Budziła się powoli, mrugając niebieskimi oczami. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Pierce? Przestałeś zbawiać świat? Myślałam, że zajmie ci to co najmniej jeszcze tydzień.
Quincy zignorował jej sarkazm. Przeniósł wzrok na córkę. Twarz Amandy wciąż spowijała biała gaza. Jej ciało najeżone było rurkami i igłami, które niemal przysłaniały sylwetkę będącą jeszcze niedawno uosobieniem gracji. Teraz obraz gwałtu, związanego z podtrzymywaniem życia, wstrząsnął nim raz jeszcze. Quincy poruszył się z trudem.
– Przyjechałem jak najszybciej – powiedział, ujmując rękę Mandy. Uścisnął ją delikatnie. Żadnej reakcji. Przyglądał się drobnym, bladym palcom spoczywającym bezwładnie w jego dłoni. Dziwne, że różowe paznokcie rosną dalej, chociaż reszta ciała obumiera. Przypomniał sobie jej dziecięce paluszki ściskające go za kciuk. Zupełnie jakby to było wczoraj.
– Nie rozumiem – odezwała się Bethie za jego plecami. – Myślałam, że masz dość.
– Jak mogłem nie przyjechać, Bethie? Zawsze chciałem być przy tym, kiedy się zdecydujesz.
– Kiedy się zdecyduję na co?
Quincy odwrócił się. Wciąż trzymał dłoń Mandy, ale patrzył na byłą żonę. Na jej twarzy malowało się autentyczne zdziwienie. Poczuł skurcz w żołądku. Gdzieś w środku zalewała go fala zimna.
– Dzwonił ktoś ze szpitala. Postanowiłaś odłączyć aparaturę podtrzymującą…
– Ależ skąd!
– Bethie…
– Czy to jakaś nowa sztuczka, Pierce? Myślisz, że mały melodramat skłoni mnie do zmiany zdania? Nic z tego. Nie zabiję własnej córki dla twojej wygody.
– Bethie… – Zamilkł. Jego żona najwyraźniej nie miała pojęcia, o czym mówił. Nabrano go, a on dał się złapać w pułapkę jak mysz.
O Boże, Rainie.
Quincy ostrożnie położył dłoń Mandy na kołdrze. Pocałował córkę w skroń. Zaczęły mu drżeć ręce.
– Żadnych zmian?
– Żadnych – odparła sztywno Bethie.
– A Kimberly?
– Pewnie już się zadomowiła w college’u. Nawet nie pomyśli o tym, żeby zadzwonić.
Quincy kiwnął głową i ruszył do drzwi. Nie chciał, żeby zauważyła, jak bardzo mu się spieszy.
– Dzięki za wizytę – zawołała za nim Bethie. – Wpadnij jeszcze kiedyś.
Zatrzymał się na chwilę w progu.
– To nie twoja wina – powiedział szczerze. – To, co się stało z Mandy, to nie twoja wina.
– Nie obwiniam siebie – przerwała mu matowym głosem – tylko ciebie.
Quincy niemal biegł korytarzem do wyjścia. Gdy tylko znalazł się na parkingu, wyjął telefon komórkowy. Najpierw zadzwonił do kolegi z laboratorium kryminalistycznego. Dzień wcześniej posłał mu koszulkę pocisku.
– Sprawdzałeś w DRUGFIRE?
– Jezu, Quincy, ciebie też miło słyszeć.
– Nie mam czasu, Kenny. Czego się dowiedziałeś?
– Gdybyś raczył sprawdzić pocztę głosową, to byś wiedział, że spędziłem nad tym całą pieprzoną noc. Ślady takie same jak w przypadku dwóch innych strzelanin, Quince. Szkolnych strzelanin. Oba dochodzenia dawno zamknięto, a dzieciaki siedzą w pudle. Więc jeśli te zbrodnie się powtarzają… Zwijaj się do Quantico, Quincy. Jesteś tu potrzebny.
– Jadę do Oregonu. Jak najszybciej przefaksuj wszystkie dane na numer w Bakersville.
– Odbiło ci? Użyto tej samej broni do trzech różnych szkolnych strzelanin w trzech różnych miejscach na przestrzeni dziesięciu lat. Co według ciebie może stać się teraz?
– On zabije Rainie – powiedział po prostu Quincy. – To część jego gry. Doprowadzi ją do ostateczności, a potem zaatakuje. Nie przewidziałem tego. Cholera, nie przewidziałem tego, a teraz jestem, kurwa, na drugim końcu tego pieprzonego kraju!
Zakończył rozmowę i po chwili siedział już w taksówce, pokrzykując na kierowcę, żeby jechał szybciej. Myślał o swojej córce i tych chwilach w życiu, kiedy nie zrobił wszystkiego, co powinien.