– I gdzie by tu wykopać pieniążka? – po raz kolejny powtórzył troll, kręcąc głową na wszystkie strony. Niestety, dookoła nie wznosiły się ani złote, ani nawet pospolicie srebrne góry. Pieniądze były naszym czułym punktem z tej prostej przyczyny, że ich nie mieliśmy. Nikt z nas nie zadbał, by je zabrać. Wzięliśmy wszystko – miecze, łuki, noże, zapasowe skarpety i bukłaki, a o pieniądzach i żywności jakoś żeśmy nie pomyśleli. Bohaterowie w ogóle cechują się rzadkim brakiem zapobiegliwości. Bo niby co zabierają ze sobą, jadąc walczyć na śmierć i życie ze straszliwym potworem? Zgadza się, wierne wierzchowce, tarcze i miecze. Rzadko który durny carewicz weźmie ze sobą choćby bochen czarnego chleba. Ani jedno z nas nie poszło śladami takiego durnia, co w tej chwili budziło w nas wielką skruchę. U Wala, jak sam powiedział „ostatnia pieniążka dostała nóżek”, Len w ogóle nie miał gotówki, a ja – o bezdenna głupoto! – zostawiłam przydzielone przez mistrza złoto w kieszeni brudnych spodni.
Trakt, którym jechaliśmy, zdecydowanie skłaniał ku mrocznym rozmyślaniom. Było bardzo zimno, dopiero w porze obiadu szron wypuścił przydrożną trawę z białych pazurów. Drzewa zrzuciły liście, poczerniały od deszczu i wydawało się, że umarły ostatecznie i niedługo zaczną się przewracać – tak złowieszczo skrzypiały ich pnie mimo kompletnego braku wiatru. Mdło świecił malutki skrawek ponurego szarego nieba, za którym spędzało swój czas senne słońce. Od strony ogołoconych i ponownie zaoranych pól wiało ziemią i chłodem, jak z cmentarza. Jękliwie krakały wrony, pożywiające się na bruzdach, gdzie wiosną wśród chwastów wykluło się ziarenko pszenicy, wydając przeoczony przez żniwiarza kłosek.
Pod wieczór zauważyłam, że panowie, a szczególnie Len, rzucają w moim kierunku dziwne spojrzenia z ukosa. Zdecydowanie ogłosiłam, że nie poddam się bez walki i jeśli już do tego dojdzie, to będziemy ciągnąć losy. Ale nie doceniłam szlachetności moich kompanów – po prostu martwili się, czy aby nie zemdleję z głodu na środku drogi. Wyśmiałam ich okrutnie i podróż trwała dalej.
Z tymi głodnymi myślami wkroczyliśmy do zamożnego, ale wyglądającego na wymarłe sioła. Z rzadka gdzieś uderzały drzwi, szczękały zawiasy i przebiegał przez drogę kot, zadzierając wyleniały ogon. Trzy babcie na ławeczce zgodnym ruchem nakreśliły znak krzyża, a potem z rozmachem przeżegnały naszą barwną grupę.
– Czego one? – podejrzliwie zapytał troll. – Chyba widzą, że ludzie a nie strzygi jakoweś.
– A może to one są strzygami?
– Nie wyglądają. Toż się żegnają.
– Dobrze, że nie rzucają zgniłymi pomidorami.
– A ja bym i zgniłego zjadł. – Wal podskoczył i zerwał z wiszącej nad furtką nagiej gałęzi samotne żółte jabłko.
Babcie z przerażeniem śledziły, jak owoc przechodzi z rąk do rąk, topniejąc w oczach.
– A może potrzebują parobków? Najęlibyśmy się za żarcie i nocleg.
– Po Święcie Plonów? – sceptycznie zauważył Len. – Święcie wyznaczającym koniec prac polowych?
– Do dojenia krów – zasugerowałam, wypluwając twardy ogonek.
– Wal, słyszałeś? Robota w sam raz dla ciebie.
– A ja bym i krowę zjadł – ciągnął swoją śpiewkę troll. – Hej no, babcie, macie tu jakowąś karczmę?
– A jak bez niej, kochany! – wymamrotała najodważniejsza z nich. – Tutaj za zakrętem. A wy z jakowych okolic?
– Ze Starminu – odpowiedziałam, ściągając wodze.
Chłopcy zgodnie przytrzymali konie. Wal zsiadł z wałacha i powoli podszedł do ławki.
– A wy tu zawsze macie tak cicho?
– Coś ty, kochanieńka! Młodzież się u krewniaków pochowała, przed Babożnikiem znaczy.
– A po co – zdziwiłam się.
Babożnik to święto siły nieczystej. W jego wigilię ze swoich nor wyłażą lesze i mawki, wędrują po traktach wilkołaki, a duchy wyją i jęczą na porzuconych cmentarzach. Niesłychaną moc zyskują nekromanci, podczas gdy reszta magów próbuje powstrzymać się przed czarowaniem – niektóre zaklęcia tracą moc, a inne z kolei dają efekty odwrotne do zamierzonych. Tę noc najlepiej jest spędzić w domu, a jeszcze lepiej – w kręgu zakreślonym woskiem z kościelnej świeczki. Ale… Ludzie są rasą pełną przesądów pomieszanych z brawurą. Pić im się chce. Święto umarlaków to powód nie lepszy ani nie gorszy od wielu innych. I już nie bardzo wiadomo, czego należy bać się bardziej – siły nieczystej czy żartów rozbrykanej młodzieży. Z okazji zeszłego Babożnika my – czyli ja, Ważek i Temar – ukradliśmy z Muzeum Historii Nadnaturalnej czaszkę burotawra z rogami, wsadziliśmy ją na drąg, drąg i niosącego go Temara zawinęliśmy w stare prześcieradło i chodziliśmy po sypialniach, naruszając prywatność kolegów z roku. Ja odpowiadałam za nieziemskie światło, a Ważek wydawał z siebie „zaświatowe" dźwięki. Otwieraliśmy na oścież kolejne drzwi, z zaangażowaniem odgrywaliśmy swoje role, a potem, doczekawszy się stłumionego chrypienia i wrzasków przerażenia, żądaliśmy „okupu za przestrach”. Czasami próbowano skręcić nam karki, częściej z nerwowym śmieszkiem i zimnym potem na plecach wynoszono drobniaki, piwo i kawałki ciasta, słoniny albo domowej kiełbasy. Na koniec natknęliśmy się na Almita i resztę nocy spędziliśmy na stojąco w różnych kątach pokoju nauczycielskiego. Almit jąkał się jeszcze przez kilka dni.
Ale wyglądało na to, że w tych starowinkach Babożnik budził znacznie mniej przyjemne wspomnienia.
– A niech bogowie będą z tobą, dziecinko! – z przerażeniem zakrzyknęła jedna z nich, podpierając swoje słowa kolejnym krzyżem, prawdopodobnie pragnąc przyciągnąć do mojej osoby uwagę bogów. – Toż w przeddzień Babożniku się takie rzeczy dzieją!
– Na przykład?
– Tak oni nie miejscowi – śpiewnie jęknęła jej przyjaciółka. – Wyjaśnić trzeba. Wyście, kochanieńcy, nie w dobrą godzinę do nas zawitali. Idźcie do kościołu, tam się chłopcy z dajnami zamknęli, modlitwy spełniają i wrota ryglują, by całą kupą przeciw wrogowi strzymać. Wy jesteście silni, miecze i łuki nosicie, tam takowi potrzebni.
– A przeciwko komu potrzebni? – zaciekawił się Wal, odruchowo głaszcząc rękojeść miecza. – Wy, babcie, strasznie odważne mi się tu widzicie, skoro chłopy zdrowe się w kościele zbarykadowały. Życie wam się znudziło, czy jak?
– Byś wiedział, jak znudziło, kochanieńki! Tylko nam on niestraszny. Staruszkowie już dla niego nieciekawi…
– Ale dla kogo, na litość? – nie wytrzymałam.
– A dla wampira – szczerze przyznała się babka. – Jemu smakują młode, żeby krew w żyłach kipiała. A u nas, staruch, gorzka, zimna, sama się prosi pod ziemię…
– Tak… – mruknęliśmy unisono, znacząco patrząc na Lena.
– Co za bzdura – prychnął wampir.
– To w takim razie przed kim ludziska się pochowali do świątyni?
– Miejscowe przesądy. Hej, a wy dokąd?
– Zajrzyjmy do tej całej świątyni. Zapytamy kleryka o te miejscowe przesądy.
– Jeść mi się chce, że aż strach – wyjęczał Wal. Skradzione jabłko tylko podrażniło nasz apetyt.
– To idziemy – zgodził się Len. – W świątyni za darmo można dostać poświęconą bułeczkę z masłem.
– A dasz radę tam wejść? – spytałam ze zdziwieniem.
– A czemu nie?
– Przecież jesteś wampirem. Powinieneś pluć na ikony i unikać nawet cienia krzyża.
– Wolho, sok żołądkowy ci uderzył do głowy?
– Wybacz. Nie chciałabym się tłumaczyć przed wiernymi, kiedy ciebie będzie skręcać na widok krzyża.
Słabo znałam się na religii, ale wiedziałam, że bogów jest czterech, zgodnie z liczbą ramion krzyża, ich kapłani nazywają się dajnowie, a na wierzących po śmierci oczekują albo opływające w dostatek niebiosa, albo ogniste piekło z mrakobiesami. Paskudni ateiści, tacy jak ja, oczywiście wyboru nie mieli.
Świątynia nie wzbudziła w nas nabożnego szacunku – możliwe, że z powodu nieproporcjonalnie wielkiej skarbonki na ofiary przybitej przy bramie. Skarbonka zamknięta była na zardzewiały zamek. Pasterze duchowi nie ufali wiernym i słusznie robili, ponieważ Wal natychmiast wpakował dwa paluchy w szczelinę na monety. Ale skarbonka nie miała dna, tak samo jak piekło i zastosowawszy zaklęcie jasnowidzenia przekonałam się, że nie było w niej ani grosza – prawdopodobnie pudło dopiero co opróżniono.
Sieroty i kaleki, w imieniu których pudło zostało wywieszone – przynajmniej jeśli wierzyć napisowi na nim – uosabiał żebrak, który prosił o datki na własną rękę. Siedział, opierając się plecami o kratę ogrodzenia małej drewnianej świątynki, i rytmicznie i niewyraźnie buczał, wysunąwszy brudny język. Z podartej kurtki kłakami sterczało siano. Puste nogawki spodni były demonstracyjnie zawiązane na supły. Przed nim poniewierała się czapka do połowy wypełniona miedzią z rzadkimi kroplami srebra. Gdy wiatr akurat wiał w naszym kierunku, nie dało się oddychać. Wal stanął jak wmurowany.
– Żarcie… – syknął.
– Odbiło ci, mdli mnie od samego tylko zapachu!
– Kretynka, w czapce!
– Nie mów, że zamierzasz ograbić żebraka?
– Ten żebrak jest bogatszy niż my wszyscy razem wzięci. Ale niech ci będzie, zostawię mu na piwko.
– Nie waż się, słyszysz? – oburzyłam się. – Len, weź mu powiedz!
Wampir tylko uśmiechnął się zagadkowo. Nie zwracając uwagi na moje krzyki, Wal pochylił się i szeroką dłonią zagarnął dobrowolne dary parafian.
I w tym momencie zdarzył się cud! Zeszłoroczne zmartwychwstanie proroka Owsiugi (oszczercy mówili, że prorok nie był martwy, tylko pijany w trupa) nie dorastało mu do pięt.
– A gdzie pchasz to łapsko, brudna mordo! – wrzasnął ślepy i głuchoniemy żebrak, zrywając się na odrośnięte nogi. Węzły nogawek majtały nad nagimi kolanami.
Zszokowany Wal nie zdążył uciec przed ciosem jesionowej laski, która z łoskotem wylądowała na jego plecach.
Len pękał ze śmiechu, ja również. Miedziaki rozsypały się po drodze. Kaleka opadł na kolana i w pośpiechu pakował je do kieszeni.
– Ale ty jesteś, gościu… – z podziwem sapnął troll, drapiąc się po łopatce. – Ghyrowa sobie praca.
Żebrak obejrzał się, zobaczył, że jego wybuchu nie widział nikt oprócz nas, potężnie splunął i znowu usiadł, wrzucając do czapki garść miedzi – jako wabik na łatwowiernych ofiarodawców.
– I to nogi nie drętwieją, tak na nich siedzieć przez cały dzień? – spytałam wyrozumiale.
– A że tobie język nie zdrętwieje, znęcać się nad kalekimi – odburknął żebrak, pracowicie wcierając w brodę garść przydrożnego kurzu.
– A ja cię zaraz złapię za kołnierz – i do świątyni.
I niech no na oczach łaskawców odrosną ci nogi – warknął Wal, podkasując rękawy.
– Hej no, chłopaki, co wy? – „Kaleka" zmienił nastawienie. – Ile chcecie? Pięć? Dziesięć?
– Dwadzieścia procent. Jednorazowo – zdecydowanie powiedział Len.
– Że też wam nie wstyd… nie ludzie, a wampiry jakieś. – Żebrak wytrząsnął na dłoń całodzienny zarobek, poruszył monety palcem i z westchnieniami i płaczem odliczył jedną piątą do usłużnie podsuniętego woreczka. – Żebyście się, krwiopijcy, zadławili!
– Nie no, co za przenikliwy facet – ironicznie powiedział Wal, klepiąc Lena po ramieniu. – Wampira czuje na wiorstę. Chodź, zalatuje od niego jak ze ścieków, a w tej dziurze jest masa o wiele przyjemniejszych zapachów.
– A ty jak zawsze, wiedziałeś i milczałeś! – wkurzyłam się na Lena.
– Czekałem na wesołe przedstawienie.
– Len, ty nie jesteś człowiek a…
– Masz rację. Nie jestem człowiek – zgodził się chętnie.
– A prawdziwe bydlę! – skończyłam wątek. – Jesteśmy drużyną i powinniśmy działać zgodnie, a nie wystawiać siebie nawzajem na pośmiewisko. Prawda, Wal?
– Tfu, by was! – odpowiedział troll. – Kasę mamy, karczmę żem przyuważył na pagórku, nie macie lepszego czasu, żeby się gryźć!
Ale karczma była zamknięta: wisiała na niej solidna kłódka i obwieszczenie „Lokal ony do jutrzejsza zamknięte będą”. Nad kominem rozwiewał się smakowity dymek, różnokolorowe stadko prosiąt w skupieniu przekopywało ryjkami stos pozostałych po klientach resztek.
Zapatrzyłam się na szyld niegościnnego punktu gastronomicznego. Pod napisem „Wesołe Rusałki” narysowano dwie rozczochrane, wyłupiastookie baby z jasnymi warkoczami, szczerbatymi uśmiechami aż do kłapciatych uszu i śledziowymi ogonami zamiast nóg. W rękach każda trzymała kufel spienionego piwa i gotowanego raka o równie wyłupiastych oczach, wyglądającego na nieco zdziwionego. Może rysownik nie był szczególnie utalentowany plastycznie, ale poczucie humoru miał całkiem niezłe.
Ale w organizmie podróżnika mieściło się tylko jedno uczucie. Praktyczna natura trolla targana była przez wilczy głód.
– A niechby cię szlag trafił w kiblu, oszganie brynny! Ugg jon wahuur! – klął Wal, z wściekłością kopiąc solidne dębowe drzwi. Nagie ciała rusałek naturalnie drżały. – Ghyrze okbanny!
– Wal, uspokój się – przekonywałam. – Pójdziemy do świątyni, poprosimy o trochę chleba dla głodnych i jakoś sobie poradzimy.
– Chleba? Na co mi chleb?! Ja chcę mięsa! Wina! Panienek!
– Duszonych czy zasmażanych? – spokojnie zapytał wampir.
W zamyśleniu oglądałam karczmę przez trzycalowe bale. Deski, którymi oszalowano ściany od wewnątrz, dawały lekkie zniekształcenia, ale jednak zdołałam dojrzeć bar, beczkę z niedokładnie zakręconym kurkiem, z którego kapało do drewnianego kufla, kilka stołów i ławek, jak również palenisko z wygaszonymi węglami i pieczonym prosiakiem na rożnie.
– Weźcie mnie podsadźcie! – rozkazałam, podskakując i łapiąc za rynnę. Zaskrzypiała, ale wytrzymała, a ja poczułam pod nogami czyjeś ramię, a potem głowę.
Odepchnęłam się i podciągnęłam, napierając brzuchem na dachówki, po czym znalazłam się na dachu. Wspięcie się na komin zabrało tylko chwilę. Zajęłam pewną pozycję na wąziutkim stopniu dla kominiarza i z ciekawością zajrzałam w czarną dziurę. Ku mojemu zachwytowi szyber był otwarty. Z paskudnym uśmiechem zaczęłam wabić prosiaka palcem. Rożen zadrżał i wyszedł z uchwytów.
– I co tam robi, hę? – wściekły okrzyk zaskoczył mnie w trakcie wyciągania pieczystego. Ręka zadrżała i prosiak na dobre utknął w kominie, definitywnie go blokując.
– Badam okolicę – odpaliłam, osłaniając dłonią oczy i przeszywając spojrzeniem horyzont, jak rycerz z ballady, oczekujący na wrogie wojsko.
– A wy kto? – namolnie dopytywał się nieznany mi łysy facet. Obejrzałam go sobie uważnie, nie odejmując dłoni od czoła. Gdy zadarł głowę, by w odpowiedzi przyjrzeć się nachalnej wiedźmie, zobaczyłam sterczącą jak łopata potężną rudą brodę i pulchne czerwone wargi na twarzy o solidnych policzkach. Pod nogami pętał mu się chudziutki piegowaty chłopczyk w wieku jakichś dziesięciu lat – pewnie syn.
– Jesteśmy sławnymi pogromcami wampirów – wyprodukowałam natchnione kłamstwo. – Jam jest Wolha Redna, a to moi uczniowie i pomocnicy: Wal Jaśniejący i Len Słodkousty. Ugośćcie nas należycie, a odejdziemy w pokoju.
– Chwała bohaterom – odruchowo odparł facet. – Ja jestem Luka Długomiarkić, karczmarz tutejszy. Moja chata blisko, patrzę z okna – łażą tu jacyś koło lokalu. No to se myślę, pójdę i pogonię.
– Ja ci pogonię! – rozzłościł się troll. – Ty weź podróżników nakarm, Ghyr Długomiarkić! Kto to widział – bohaterów głodem morzyć!
– To wy pierwej swoją naczelniczkę zdejmijta z dachu – nieufnie prychnął karczmarz. – Nie ma co się tam pałętać po dachówkach. Czegoś żem nie słyszał o waszej bandzie. Przylezą tu różne różniste, a potem kury znikają.
– Te „różniste" płacą dźwięczną monetą – zimno przerwał słowotok karczmarza Len, podrzucając na dłoni woreczek z jałmużną.
– A czy ja coś? Ja nic! – Facet jakoś od razu ostygł. – Piwa to wam chyba jeszcze utoczę, ale z jedzenia to prawie niczego już nie zostało. Chyba, że państwo łaskawi jajecznicę z szynką…
– Łaskawi, ruszaj się, ruszaj! – ryknął troll. – Foczka, skacz, ja złapię.
Ale złapał mnie Len. To po prostu niesamowite, jak bardzo delikatna i bezbronna może poczuć się kobieta w silnych męskich ramionach. I po raz pierwszy w życiu złapałam się na bluźnierczej myśli, że to wcale nie jest tak źle – być kobietą…
Karczmarz polecił chłopaczkowi rozpalić w kominie i udał się do spiżarni po szynkę, jajka i wino. My upatrzyliśmy sobie stół przy oknie, przytaszczyliśmy do niego ciężkie rzeźbione krzesła i rozsiedliśmy się, nasłuchując i rozglądając się dookoła. Dałam Lenowi kuksańca w bok i skinieniem wskazałam mu długie warkocze czosnku rozwieszone po kątach w celu ochrony przed wampirami. Temu samemu miał służyć srebrny krzyż przybity nad progiem. Wampir z widocznym zainteresowaniem zapoznał się z prostymi ludowymi wynalazkami.
Co prawda inne stworze honorowano – w rogu ckliwie bielał spodeczek z pokruszonym ciastem dla skrzata.
Synek karczmarza pilnie dmuchał na węgle, raz na jakiś czas głucho kichając w rękaw. Kora brzozowa, a potem szczapy zajęły się ogniem, goniąc dym do środka karczmy. Chłopak przekonał się, że nie ma cugu, wsadził głowę do paleniska i zajrzał do komina.
Bogowie, ale on się darł! Wal, niecierpliwie kręcący w rękach solniczkę, upuścił, cały obsypał się solą, skoczył na nogi jakby go kto sparzył i przewrócił krzesło, przyciskając nim ogon kręcącej się pod stołem kotki. Z rozpaczliwym miauczeniem kotka dała susa przez drzwi – wprost pod nogi karczmarza, który właśnie wracał ze spiżarni obładowany jedzeniem po same uszy. Biedak wykonał niesamowicie karkołomny piruet i padł na plecy, nie wypuszczając z rąk gigantycznej szynki.
– Jajecznica odwołana – nieporuszenie skomentował wampir, przegradzając nogą drogę toczącej się cebuli. – O co ta cała zadyma?
– Tamoj siedzi demon! – Chłopak z przerażenia szczękał zębami. – Widziałem kopyta!
– Bogowie w niebiesiech! – Karczmarz szybko przeżegnał się szynką. – Chrońcie od złego!
– Proszę się nie martwić! – zakrzyknęłam, zrywając się z miejsca. – Zaraz go przepędzimy! Chłopaki, osłaniajcie mnie!
– Dobra… osłonimy… – domyślnie mruknął wampir, wyciągając miecz i przyjmując pozycję bojową koło komina.
– Weźcie się ruszcie, trudno wam, czy co? – wycedziłam przez zęby, udając, że rzucam niesłychany, niewidziany i wyjątkowo potężny czar.
Strzałki niebieskawych wyładowań popełzły po ścianach, na strychu zarechotało, zawyło, zajęczało. Karczmarz na czworakach uciekł pod stół i cichutko pojękiwał z przerażenia, jak tarczę wystawiając przed sobą zakurzoną szynkę. Kątem oka zauważyłam skrzata – ze zdumieniem wyglądał z piwnicy, nie rozumiejąc, co to za spektakl. Improwizując z iluzjami dźwiękowymi i wzrokowymi, skierowałam pochmurne skupione spojrzenie w stronę komina i zaczęłam miarowo wykrzykiwać słowa magiczne.
– Niosp ksamil pooppe! Suoiselam! Errenium!
Biesogonny egzorcyzm okazał się skuteczny. Karczma zadrżała w posadach, z komina strzeliło zielonym płomieniem i na kamienie paleniska wysypały się czarne zwęglone kości. Wal przejął pałeczkę, wydał z siebie zawołanie bojowe i zaczął miotać się po karczmie, wymachując mieczem i wykonując niesamowite piruety.
– Widzę go, widzę! – darł się. – Łap pan go! Biegnie wprost na pana!
Karczmarz, do którego skierowana była owa płomienna przemowa, nie rzucił się dobijać pokonanego wroga, a z krzykiem zanurkował pod ladę. Wal porzucał się jeszcze trochę, pozwolił demonowi uciec przez otwarte drzwi, zaklął w ślad za nim, splunął i, ciężko dysząc, opadł na krzesło przy barze. Odkręcił kurek beczki z piwem, przylgnął do niego wyschniętymi wargami i zaczął zachłannie pić.
– Co to było? – niedomyślnie zapytał Len, pochylając się po kość, która wyleciała z pieca.
– Zaklęcie na oczyszczenie komina – szepnęłam. – Mamy gwarantowany cug!
– Hej, ty tam… jak cię zwać? Łąka czy jak? – Wal oderwał się od kurka i otarł rękawem pokryte pianą wargi. – Czym żeś piwo rozwadniał, oszuście jeden? Pomyje wylałeś z koryta? Idź smażyć tę szynkę, myślisz że to łatwo tak ganiać demony o pustym żołądku?
– Onnne sssobbbie possszłłło? – Karczmarz z obawą wyjrzał zza lady.
– Zdematerializowało się! – odparłam z całą mocą autorytetu.
– Zde… diamat… Aha. A prosiak? Był tu wędzony prosiak! – przypomniał sobie karczmarz.
– To właśnie po niego zjawił się demon! – znalazłam się.
Karczmarz ponownie udał się do piwnicy, pomrukując z niedowierzaniem.
Po kwadransie nasza jajecznica pojawiła się na stole, by wytrwać na nim równiutkie trzy minuty. Zapłaciliśmy drobnymi (karczmarz trochę mruczał, że wygląda to, jakbyśmy te pieniądze zebrali żebraniną pod kościołem), uzgodniliśmy sprawę noclegu i skierowaliśmy zmęczone stopy w stronę świątyni.
Wal ponownie sprawdził skarbonkę, ale z dokładnie tym samym skutkiem co poprzednio. „Kaleka" odprowadził nas pochmurnym spojrzeniem. Okrążyliśmy kościelne ogrodzenie i weszliśmy na wysokie schody. Pociągnęłam ciężki żeliwny pierścień. Drzwi były zamknięte. Len energicznie zapukał w nie rękojeścią gwordu.
Drzwi otworzyły się na oścież. W rogu stał młody jeszcze kapłan, wysoki, czarny, kościsty, nienaturalnie wyprostowany – o takich mówią, że połknęli kij. Spojrzenie miał dzikie i podejrzliwe, jak bandyta, który uciekł z galer, broda sterczała mu długim klinem. Czarna sutanna była obszyta srebrną wstążką, na piersi wisiał drewniany krzyż, a na głowie siedziała wysoka prostokątna czapka.
Wampir i kapłan zetknęli się nos w nos.
– Czego chcesz, mój synu? – z powagą zapytał dajn.
– Pragnę, ojcze, wybawić twoją parafię od wampira-krwiopijcy – takim samym tonem odpowiedział Len, pokornie pochylając głowę. – Pobłogosław przed bitwą!
Dajn uroczyście przeżegnał wampira. Początek działań nieznajomego rycerza wyraźnie mu się spodobał.
– Śmiało stawaj do walki, synu, bogowie się od ciebie nie odwrócą!
– Dziękuję, święty ojcze! Czy pozwolisz mnie i moim przyjaciołom przed wyruszeniem pomodlić się w twojej świątyni? – uniżenie poprosił wampir.
Szmaragd w diademie Lena migotał i trzepotał jak zielony płomyk, zdradzając swoją naturę artefaktu.
– Czarować umiecie? – srogo zapytał kapłan, jedną ręką ściskając krzyż, a drugą – łańcuszek kadzidła.
Len pokręcił głową.
– O mądrości to świadczy wielkiej, albowiem magia to mrok jest i herezja. Cuda zsyłane są nam z niebios i bluźnierstwem jest roszczenie sobie praw do tajemnic Bożych. Wierzcie i będziecie zbawieni. Wejdź do świątyni, dobry mężu. A ty, kobieto, naczynie grzechu, czemu w tak dojrzałym wieku bez męża żyjesz, ogniska rodzinnego nie strzeżesz?
– Bym się dobrał do tego naczynia! – parsknął Wal, z rozmachem klepiąc mnie w lewy pośladek.
Dajn z powagą ściągnął brwi.
– Ty, trollu, jesteś mroku owocem, bogu wstrętnym. „Bo z brudu są stworzeni, w brudzie żyją i brud spożywają!” – nakreślone zostało w zwojach proroczych. Precz spod drzwi świątyni, plugawcu!
Troll posłał go nawet wcale nie tak daleko, powiedzieć można, że na wyciągnięcie ręki, ale trasa wyraźnie się ojcu świętemu nie spodobała.
– Bluźnierca! – wrzasnął, odskakując i owiewając Wala smugą dymu z kadzidła.
– Ale, ibbła, przynajmniej nie strzyga – wyszczerzył się troll.
Drzwi zatrzasnęły się przed naszymi nosami. Len został wewnątrz, a my – na zewnątrz.
– Tyle krzyczą, że wampir, wampir, a on i tak urządził się najlepiej z nas wszystkich. – Wal poskrobał się po łopatce i zerknął z ukosa. – Ty, foczka, chyba żem do reszty pamięć stracił. Ten zapchlony oszust chyba nóg nie miał?
– Ano – potwierdziłam chmurnie.
– A teraz nie ma łba.
– Co?! – skoczyłam do płotu. Żebrak siedział dokładnie w tym samym miejscu. Jego głowa leżała w czapce z jałmużną. Ucięta równiutko, jak przy linijce.
– I co na to powiesz? – Wal przykucnął i ze wstrętem szturchnął głowę palcem, wypychając ją z czapki. Zebrał monety, starannie wycierając każdą w brudny rękaw. – Wampir zeżarł paskudnika, jak myśmy z dajnem gadali! Za naszymi plecami!
– To nie wampir.
– Mhm. Co za straszne samobójstwo!
– No dobra, chyba że wampir z gwordem – poprawiłam się.
– Nie wygląda. – Wal niedbale założył głowę na miejsce. Pokręcił i powiercił, dopasowując. – Gword jest bronią kłującą. Trzyfasetkową, rozrywającą. Jedno ostrze – w szyję, dwa – w mózg, a jeśli przekręcić, to wyleci zawartość czaszki. A temu bdrangowi nawet się kręgi nie skruszyły. Ja bym powiedział, że miecz. A jeszcze lepiej – kosa.
– To co, proponujesz podpytać mieszkańców, czy nie zauważyli tu kogoś podejrzanego z kosą?
– W trumniakach i czarnym płaszczu z kapturem? – sceptycznie dodał troll, odrzucając głowę żebraka.
Drzwi świątyni otworzyły się na oścież i po schodach zbiegł Len, cały i nieruszony. Nie spieszył się jakoś szczególnie, czyli obeszło się bez zdemaskowania.
– Ot, leszy! – tyle tylko powiedział wampir, przeskakując przez głowę.
– I gdzież cię ten szanowny pan nosił?
– Wybaczcie. Tam w świątyni jest ze sto osób, strasznie ciasno, wszyscy się trzęsą jak baranie ogony, ściany oklejają jakimiś papierami, zapalili z pół tysiąca świec, przez te kadzidła się nie daje oddychać.
– Nic ci nie zrobili?
– Omal butów mi nie całowali! Wzięli mnie za wędrownego rycerza, wpadli w straszny zachwyt, szybciutko się naradzili, puścili czapkę i naskrobali coś z dziesięć sztuk złota na moje honorarium. – Len dumnie zademonstrował nam jeszcze jeden woreczek z drobniakami. – Jako broń ze szczerego serca zaproponowano mi zaostrzony kołek osinowy i dwie flaszki święconej wody. Pojęcia nie mam, co z nimi zrobić, ale nieuprzejmie było odmawiać, więc wziąłem jedno i drugie. A ten drobiazg faktycznie może się przydać. Trzymaj.
Póki Wal zachłannie pił z flaszki, dokładnie obejrzałam filigranową srebrną bransoletkę wysadzaną czarnymi koralikami z agatów połyskującymi jak szczurze oczy.
– Tam czyjeś relikwie leżały na ołtarzu, kości, jakieś szmaty, a wśród nich ta ciekawostka – wyjaśnił Len. – Te świry mnie dosłownie na kolanach błagały: „Mości rycerzu, weź co tylko chcesz, tylko wykończ potwora!”. No to wziąłem. Wydaje mi się, że to maleństwo jest warte coś więcej, niż srebro i kamyczki…
– Zaraz sprawdzimy – zapięłam bransoletkę na nadgarstku i nieszczególnie licząc na powodzenie pociągnęłam ręką dookoła, szukając żyły energetycznej. O dziwo, natychmiast trafiłam na całkiem mocne źródło – miejsce dla świątyni wybierał zawodowiec. – Działa!
Moje zdolności magiczne powiększyły się o jakieś piętnaście procent. Mądrości mi nie przybyło, zaklęcia nie zrobiły się silniejsze, ale teraz mogłam je utrzymać odrobinę dłużej.
– Nieźli wierni – magia im się niby nie podoba, a czczą kości zawodowego czarownika.
– Z ich punktu widzenia to nie żaden czarownik – prychnął Len. – Jakiś święty, prorok, a w najgorszym razie męczennik.
– W takich bransoletkach? Zbieraczami wjm (* Względne Jednostki Magiczne) pochwalić się mogła połowa profesorów, szczególnie praktyków. W przypadku Waneddy Zasławskiej, prowadzącej magię obronną, dekorowały one nie tylko obie ręce aż po łokcie, ale i kostki. Bez nich jako mag do niczego się nie nadawała – własnej rezerwy ledwo co starczało jej na prościutką telekinezę. Ale za to mistrzowsko posługiwała się mieczem.
– Obawiam się, że mi się przyda. I to bardzo szybko.
– Masz jakieś podejrzenia?
– Mam pewność. Chodźcie.
– Hej, wy tam, wierni – energicznie zapukałam do drzwi świątyni. – Można was prosić na chwilkę?
– Precz, siło nieczysta! – rozległ się egzaltowany okrzyk ze środka.
– To nie siła nieczysta, to ja, naczynie grzechu! Moglibyście na chwilę wyjść?
– Jeszcze czego!
– Dobrze, to w takim razie powiedzcie, gdzie tu jest najbliższa stodoła?
– Panie, zmiłuj się nad nami grzesznymi, albowiem nie ma granic dla niewieściej chuci!
– Ojcze, co wy sobie myślicie… A może ja pragnę spędzić noc w samotności, na modlitwach i skrusze?
Śmiech dolatujący z wnętrza świątyni uraził moje najgłębsze uczucia. Nadałam ręce pewien ciężar magiczny i wybiłam w drzwiach malutką, ale sympatyczną dziurkę. Natychmiast pojawiły się w niej oko i środek krzyża, ozdobiony szafirem.
– Chce ojciec, żebym tu wszystko rozniosła? – srogo zapytałam oka.
– A my pomożemy! – zarechotał troll, znacząco uderzając pięścią prawej ręki w dłoń lewej.
– Dyć ona nie żadna czarodziejka, rozbójniczka jest, prawdę mówię! Mieli tam w bandzie taką ryżą jedną! – zagrzmiał donośny bas za plecami dajna. Drzwi otworzyły się na oścież. – No to czego, dziewko, chcesz od uczciwych ludzi?
W progu stał gigantyczny chłop. Czarnej brody nie golił od kołyski, spodniej koszuli z podkasanymi rękawami nie prał od zeszłego lata i mógłby zaorać cały ugór bez pomocy konia. Ale najbardziej zaszokowały mnie jego łapcie. Były tak duże, że spokojnie mogły służyć jako buty do chodzenia po śniegu. Z trudem oderwałam się od obserwowania tego międzysezonowego obuwia i przeniosłam spojrzenie wyżej… wyżej… wyżej… Przedstawiciel „uczciwych ludzi" wyrastał nade mną jak potężny niedźwiedź. Wąsy z resztkami barszczu i kaszy gryczanej poruszały się złowieszczo.
– Y… Dzień dobry… – wykonałam coś w rodzaju ukłonu powitalnego, co równie dobrze mogło udawać atak epileptyczny.
– No?! – zaryczał chłop, wypinając do przodu bohaterską pierś.
– A co, macie w waszych lasach rozbójników? – flegmatycznie zapytał Len.
Chłop przeniósł na wampira przekrwione oczy i rozluźnił mięśnie, ściągające niskie, wypukłe czoło.
– Taj ni, juże ni ma. Pięć roków będzie. Lasy nasze dzisioj spokojne, łagodne.
– A dużo tych jagód?
– Dużo – krótko odpowiedział chłop. – Baba z małym po dzbanie co dzień prawie że przynosili, póki się pora nie skończyła. Maliny, czarna borówka, czerwona, różna taka. Ino co się żurawina zacznie.
– I nie boicie się tak puszczać baby samej?
– A co się jej stanie? A zawszeć przybytek. Jagodziankę żeśmy nastawili. Miodku takoż…
– A ona tu z wami w świątyni?
– Ni… w chacie, zaczyn robi. Będzie kulebiaka piekła.
– No to czegóż wy, zdrowy chłop, męczycie się w tym zaduchu?
– Dyć tak ino… Dla towarzystwa… – speszył się tamten. – Posiedzim do świtu, zagramy w karty, a to i sobie pójdę. Sanie trzeba naprawiać, zima juże do drzwi puka.
– Ty, Szywania, albo tu, albo tam! – zdenerwował się dajn. Chłop posłusznie wyszedł na zewnątrz, a drzwi za jego plecami zatrzasnęły się.
– Ni ghyra nie kapuję – szepnął troll, pochylając się do mojego ucha i jednocześnie przez dziurkę obserwując wydarzenia w świątyni. – Patrz, że ci uciekinierzy przed światem się tak rozmaicie zachowują. O, tamten w kubraku obszytym sobolem. Łbem wali o ziemię, łez gorzkich chyba już kałuża naciekła. A obok trzy baby jedna przed drugą jęzorami mielą. Założę się, że mężów obgadują. Też towarzystwo się dobrało. A jeszcze inna w domu siedzi. I nie w kiblu, a kulebiaka piecze. A dajn, kretyn jeden, do kadzideł suszonego rumianku domieszał. Bo kadzidła drogie. Jakby się naprawdę bali, to by na nich nie oszczędzali.
– Prawda. Febra trzęsie tylko tych, którym coś ciąży na sumieniu. A dajn dolewa oliwy do ognia, żeby chętniej ofiary dawali.
– A może i wampira wymyślili?
– Nie. Widziałam ślady.
– Jakie ślady?
– Pssst. Potem.
Len tymczasem w najlepsze gawędził z chłopem o życiu. Zawsze mu to dobrze wychodziło.
– To mówicie, że się skończyli rozbójnicy?
– Już ci, sami by się skończyli! – prychnął rozmówca. – Mag pomogli. Prawdziwy, solidny, nie to, co wasza drobinka. Dobry był mag…
– Był?
– Mhm. W ogniu zginął, dzieciaka ratował. A dach wziął i zleciał.
– Miejscowy mag czy najemnik?
– Był najemnik, ale osiadł u nas, zadomowił się. Chyba ze dwa roki tu czarował. Jednemu krowę uleczył, drugiemu łobodę wytępił. I czarował dobrze, i do picia zdolny był…
– Pokój jego duszy… Dawno umarł?
– Ponad rok minął. Akurat przed Babożnikiem. Ale wy tam o nim nie pomyślcie czego złego – zmitygował się chłop. – On nie żaden wąpierz. Tutaj jego szczątki, na ołtarzu leżą. Jeszcze się o nie dopytywaliście.
– Aha. A nie wiecie, jak on tych rozbójników wytępił?
– Ni – facet pokręcił głową. – Poprosił od Gieńkowej baby rudą kotkę i poszedł z nią do lasu, z kotką znaczy. A jak wrócił, to ino rzecze: „Jedźcie traktem spokojnie, dobrzy ludzie. Tera tam stróż siedzi, rozbójników i innych bandytów nie przepuszcza”. I tak się wszystko uspokoiło, zniknęli rozbójnicy, jakby ich nigdy nie było.
– A wy wierzycie w wampira?
– Jakby to rzec… – zakłopotał się tamten. – Wierzyć wierzę, kto by się kłócił. Ale w onego szkudność, to ja wątpię. On można rzec, że mnie przed śmiercią i wstydem uratował.
– Znaczy się, jak? – Lena zatkało.
– A prosto. Łońskiego roku, akurat w przeddzień Babożnika, przyjechali do nas poborcy. Mordy – o! Jak i dynie dojrzałe. I strasznie chętne do cudzego ciężko zapracowanego grosza. Wszystko krwiopijcy wyssali. Masz konia – to płać! Masz krowę – jeszcze płać! Siana stóg nakosiłeś – też do ichniej sakiewki. Izba im się moja spodobała. I gadają, spieprzaj stąd, wsioku śmierdzący, będziemy w twojej chałupie Babożnik świętowali! A ja się pytam, gdzie ja mam się na noc z żoną i dziećmi podziać? Śmieją się, parszywce. Mówią, że szczeniaki mogę zabierać, gdzie chcę, a żonka niech z nimi nocuje. Bo moja żonka to ładna – z dziwnym ciepłem w głosie opowiadał chłop. – I niech by ją leszy, tę izbę, u bratowej bym zanocował, ale Maryśka… Znaczy żem stanął w jej obronie, oberwałem przez łeb żeliwną patelnią. I to nie to boli, żem oberwał, a to, że własną patelnią, miesiąc żem na nią zbierał po jednej mence. Dochodzę do siebie w jakichś krzaczorach, dzieci dookoła kółeczkiem, Maryśka we łzach, wyrwała się, póki te czorty ze mną walczyły. Mówi, że chodź, Waniu, do bratowej. A ja mówię, głupia baba, głupia jak łapeć. U bratowej to cię będą pierwej szukać. Schowali my się w lesie, rozłożyli ognisko, przenocowali jak ludzie, żaden wąpierz nas nie ruszył. A o świcie podkradłem się do izby, a oni tam leżą, znaczy się na podwórku. Jak za Maryśką wybiegli, tak i leżą… Ja… Tego… Tylko nie mówta nikomu… Świeczkę postawiłem… Temu wąpierzowi. I żem się pomodlił za jego zdrowie.
– I od tej pory nikt go nie widział?
– A jego nigdy nikt nie widział – prosto odpowiedział chłop. – Giną tutaj ludzie, to bywa. Ale tak, czasami, jak zwykle. Sami wiecie – a tu niedźwiedzia spotkasz, a tam dzik też nie byle co. I wilków się chmara rozpłodziła. Parszywce bydło kradną. No, ale niech im, tylko jak od stada odejdzie, do obory nie wlezą. I wiecie, dobre ludzie… Jak ktoś pije, kradnie, klnie, rękę podnosi na słabego, ten też nie powinien do lasu wchodzić. Wieprz czy nie wieprz, ale nie ma dla niego powrotu…
Chłop skinął z roztargnieniem głową, odwrócił się do drzwi i pociągnął za klamkę.
– A, jeszcze… – przypomniał sobie. – Weźcie bądźcie dla niego mili, co?
Drzwi uchyliły się akurat na tyle, by przez nie przeszedł, czyli praktycznie na oścież, a potem znowu zamknęły.
– Wspaniale! – wycedził troll. – Postawić wampirowi świeczkę! Jeszcze mu ikonę namalować…
Wzruszyłam ramionami.
– Ale jednak coś już wiemy. Powiązanie wampira z Babożnikiem to tylko zbieg okoliczności. Mantykora poluje o każdej porze roku, tak jak się spodziewałam.
– Kto? – jednym głosem spytali moi towarzysze.
– Mantykora. Odcisków jej łap nie da się pomylić z niczym – oświeciłam ich. – Mieszanka rysia, nietoperza i skorpiona. Nie zaleca się podchodzenia do niej ani od przodu, ani od tyłu – na końcu ogona ma trujące żądło z ostrymi krawędziami. Mieszka w gęstwinach, zarośniętych dolinach albo porzuconych budynkach, stojących na uboczu. Trzeba podpytać miejscowych, czy nie ma tu gdzieś pustej stodoły albo szopy.
– Czekaj, czekaj – przerwał mi Len. – Ty chyba nie zamierzasz iść szukać tego stwora? Nie zapominaj, że nam się spieszy. Mantykora jest problemem tutejszych mieszkańców, niech mnisi sobie z tym radzą.
– Ciemno się robi i nie mamy jak jechać dalej. Kto wie, czy trafimy po drodze na kolejną wioskę. Proponuję tutaj spędzić noc.
– W karczmie – zgodził się Len.
– Karczma potem. Najpierw – stodoła!
– Jeszcze czego. Nigdzie nie idę! – uciął wampir, dumnie krzyżując ręce na piersi.
– To nie idź – zgodziłam się natychmiast. – Wal, ty?
– Znalazłaś labarra! Jasne, że idę. Albo ghyr, a nie się podzielisz nagrodą. – Troll znacząco poprawił pas z mieczem.
– Odbiło wam zupełnie! – wybuchnął Len. – Jaka stodoła? Jaka mantykora?! Ja was nająłem i póki pracujecie dla mnie, zabraniam wam pakowania nosa w różne podejrzane dziury!
– A to taka teraz śpiewka… – mruknęłam wrednym tonem. – Wynająłeś, znaczy się. Kupiłeś. I po ile teraz chodzi stara przyjaźń? Mierzy się w funtach, czy w łokciach?
– Bogowie w niebiosach! – Len złapał się za głowę. – To sprawa życia i śmierci, noc na dworze, a te świry wybierają się walczyć z mantykora!
– Len, nie przesadzaj z tym dramatyzowaniem – skrzywiłam się z pretensją. – Pieniądze wziąłeś? Wziąłeś. Dałeś ludziom nadzieję? Dałeś. Obiecałeś, że ich obronisz przed wampirem? Obiecałeś, sama słyszałam. No to teraz dotrzymaj słowa.
– Słowa danego ludziom? – parsknął Len. – Niczego im nie jestem winien, bo ich własne przysięgi nie są warte złamanego grosza. Nawet bym z nimi nie gadał, ale musiałem się przekonać, czy prawdziwe wampiry nie mają z tą całą historią niczego wspólnego.
– No to ze mną też nie gadaj! – rozzłościłam się na poważnie. – Bo przecież też jestem człowiekiem, nie? Zresztą to nie pierwszy raz mnie zdradzasz, co?
– Co? – wampira zamurowało.
– Na turnieju mnie wrobiłeś – raz. Dzięki twojej pomocy wykopali mnie ze Szkoły, w dodatku z awanturą i z wilczym biletem – dwa. Wpakowałeś w kolejną awanturę – trzy. I jak zwykle „instrukcje korzystania z kamizelek bezpieczeństwa zostaną rozdane na drugim brzegu”. A jakie jeszcze niespodzianki na mnie czekają w przyszłości, co, Len? I po kiego grzyba ci potrzebny ten kamień? Miej na uwadze, że wszyscy moi krewni zginęli z winy ludzi, ale nie zamierzam mścić się przy pomocy demonów z wiedźmiego kręgu, a już tym bardziej nie zamierzam pomagać w tym tobie! Ciekawi mnie, za kogo ty mnie uważasz?
– Za kompletną idiotkę! – zarechotał troll.
– Weź chociażby ty stul pysk! – nieoczekiwanie warknął na niego Len. Równy baryton zmieszał się z głuchym nieludzkim warknięciem, powodując, że Wal odskoczył na co najmniej dziesięć łokci. Len z irytacją potrząsnął głową, przeciągnął ręką po czole i odwrócił się do mnie, kontynuując już normalnym głosem.
– Wolho, to nie tylko moja tajemnica. Nie mogę ci jej zdradzić. Ale uwierz mi – dla mnie ten kamień… i to nie tylko dla mnie… jest ważniejszy niż wszystko. Nawet życie. Mogę ci dać słowo, że aktywacja dogewskiego wiedźmiego kręgu w żaden sposób nie zaszkodzi ludziom. Nawet wątpię, czy ktokolwiek poza granicami Dogewy się o niej dowie. Nigdy nie byłaś w innych dolinach, więc nie wiesz, że każda jest przywiązana do swojego kręgu i każdy z nich jest aktywowany co najmniej raz na miesiąc. To jest konieczny warunek istnienia naszych społeczności. I jeżeli nie odzyskam dla Dogewy trzynastego kamienia, za kilkaset lat mój klan wymrze. Już powoli umiera i niczego nie można na to poradzić. I dlatego właśnie bardzo nie chcę, żebyś marnowała siły na drobiazgi – bo one nam się jeszcze bardzo, ale to bardzo przydadzą. Ty się obrażasz, że nie traktuję cię jak przyjaciela – ale kogo jeszcze mógłbym prosić o pomoc, jak nie najlepszego przyjaciela?
Odkaszlnęłam ze skrępowaniem i zawstydzeniem.
– O moc się nie martw. Mały trening mi nie zaszkodzi, te okolice są bogate energetycznie, więc łatwo jest się doładować, a i bransoletka pomoże. Którą, tak przy okazji, jeszcze muszę rozpracować.
– Nie chciałbym tego przyznawać, ale foczka ma rację – westchnął Wal. – Ktokolwiek by nie zatrudniał najemnika, pracuje się uczciwie. Jak już się zgodziłeś na zapłatę – to bądź tak miły i wykonaj zadanie. Skoro nas wynajęli do wykończenia potwora – to wykończymy. Z pożytkiem dla wszystkich, bo jemu za jedno, czy jesteś trollem, czy wampirem.
Czarna rozpacz Lena po gwałtownym wybuchu nabrała cech chronicznych. Nie powiedział ani słowa więcej, ale smętnie powlókł się za nami, o jakieś trzy kroki z tyłu.
Odważne staruszki na ławeczce właśnie uprzyjemniały sobie czas jabłkami z beczki i podziwiały malowniczy zachód słońca. Do świątyni im się nie spieszyło i chyba w ogóle się tam nie wybierały. Dwoisty stosunek miejscowych do „wampira" nie przestawał mnie zadziwiać.
– Te, babcie, mamy do was romans. – Wal usiadł na brzeżku ławki, bez ceregieli obejmując najbliższą staruszkę. – Wy to pewnie okolicę znacie jak swoje pięć zębów. Powiedzcie, czy nie ma tu jakiejś rudery – szopy, stodoły na uboczu czy innej spalonej chałupy?
Staruszki spojrzały po sobie.
– A co, Stasiu, tamta kupcowa stodoła to stoi jeszcze?
– No a jak by? Słoma już pewnie cała zgniła, ale szkielet to wcale niczego sobie, jeszcze cieśla Gacka go robił – skwapliwie odezwała się druga starowinka.
– Ten, co to napiwszy się, w studni mrakobiesy na wytłoczyny łapał? – sprecyzowała trzecia.
– Ano ten. Zdolny był chłopak, niech mu ziemia lekka będzie. Jak czasem szedł drogą – to się z każdym przywitał, każdemu ukłonił, rączki całował. No to dasz mu, nieborakowi, szklankę wódeczki albo rosołu – zależy, czego człowiekowi akurat potrzeba…
– Hej, babciu, do rzeczy – nie wytrzymał Wal. – Plotkować to będziesz na targu. Gdzie ta ghyrowa stodoła?
– Nie ghyrowa, kochany, kupcowa. Kupiec się tamoj powiesił. Żonkę swoją złapał z Gaćką, jak o świcie zamorskie wino spożywali. No to nie wytrzymał, oboje zaciukał, a sam, bidulek…
– Stara!!!
– Nie, czekaj – przerwałam trollowi. – Ja się chcę czegoś dowiedzieć o tak radykalnej kampanii antyalkoholowej! Kupiec sam chciał wypić i dla niego nie starczyło?
– Dyć oni winko konsumowali w łóżku kupcowym, nieboraki…
– Ja z waszymi „nieborakami” tu zaraz zakwitnę – ryknął troll. – Mówcie, gdzie mamy iść?
Stara zacisnęła suche wargi i machnęła ręką wzdłuż drogi.
– Za chałupami skręcicie w lewo, stamtąd to już stodołę dobrze widać – na środku łąki, duża.
– Len, idziesz z nami?
Wampir coś niewyraźnie mruknął.
– Możesz zostać i poczekać na nas w karczmie.
– Nie – uciął Len. – Ale żebyście wiedzieli, nadal jestem przeciwny tej wątpliwej awanturze.
– No to będziesz przynętą – pocieszyłam go. – Możesz wyrażać swój protest, stojąc w widocznym miejscu.
– A niby dlaczego?
– Bo ja będę siedziała w zasadzce, a Wal będzie pilnował moich pleców.
– I za co mnie spotkał ten honor?
– Najlepiej z nas widzisz w ciemności, jesteś najzwinniejszy i najsilniejszy. Jeżeli moje zaklęcie nie położy bestii trupem, będziesz miał największą szansę ją dobić.
– Jeśli zaklęcie jej nie położy trupem – pochmurnie burknął Len – to dobiję co poniektóre inne osobniki…