Znaleźliśmy stodołę i razem z nią ślady. Na wilgotnej ziemi wyraźnie widać było świeże odciski łap gigantycznego kota, a pociemniałe ze starości bale zdarto pazurami aż do żółtawych szczapek. Zadrapania robiły wrażenie. Oparta o schody drabina kończyła się przy wąskim okienku pod samym dachem.
– Jest tam, jak myślisz? – Troll w napięciu wpatrywał się w ciemną dziurę okna.
– Nie, wątpię – natychmiast odparł Len. – Przynajmniej ja nic nie czuję.
– No to wchodzimy – zadecydował Wal, otwierając zasuwę.
W stodole panował duszny półmrok. Wzdłuż ścian ciągnęły się nierówne sterty starej słomy, pachnącej zgnilizną i pleśnią. Na balach chwiały się wiązanki na wpół ogołoconych brzozowych mioteł. Częściowo zniszczone belkowanie dachu odsłaniało strych zawalony jasnym sianem z łąkowej trawy.
– Oż ty, niezłe stosy. Pewnie szczurów pełno – zjeżyłam się, szeleszcząc po słomie czubkiem buta.
– Tu nie ma szczurów – zaprzeczył Len, przechodząc nad idealnie obgryzionym szkieletem kozy. – Ani jednego. Aż dziwne.
– Duży kotek – duże myszki. – Troll zatrzymał się pod nierówną krawędzią stropu, wspiął się na palce i zajrzał na strych – O, stamtąd wyłazi. Znaczy się tak. Ja i foczka chowamy się pod ścianą za słomą, a ty stajesz pośrodku, żebyśmy i my cię widzieli, i kicia się zaśliniła. Jak tylko ona wyskoczy i zacznie cię żreć, foczka przyłoży jej piorunem, a my weźmiemy w dwa ognie i przerobimy na mielone.
– Wal, to zbyt toporna metoda – zmarszczyłam nos. – Rzucanie piorunami wewnątrz stodoły może mieć niemiłe skutki, a poza tym mogę przypadkiem trafić Lena. Mam bardziej finezyjne zaklęcie, akurat na takie przypadki. Mantykora stopnieje jak śnieg na wiosnę, nawet nie zdążysz do pięciu policzyć. Ty mnie tylko osłaniaj – a nuż widelec wydam jej się bardziej apetyczna niż wampir?
– Mam nadzieję – chmurnie odpowiedział Len.
Kogut pianiem obwieścił północ i prawie natychmiast Wal dał mi kuksańca w bok. Zakrztusiłam się na wdechu i podążyłam za jego spojrzeniem, które skierowane było ku stertom słomy na strychu. Coś się tam ruszało. Wymruczałam zaklęcie nocnego widzenia i w stodole natychmiast zrobiło się jaśniej, a przy okazji wnętrze budynku zabarwiło się na radosne odcienie purpury. Teraz dokładnie widziałam spory koci łeb, rozglądający się na boki. Mantykora urządziła sobie coś w rodzaju nory w stosie siana i z ciekawością wyglądała przez wąskie wejście. Len przestąpił z nogi na nogę i zwierzę natychmiast postawiło ostre uszy, zakończone zabawnymi pędzelkami. Na wąsatym pysku zastygł wyraz naiwnego zdziwienia, jak u kotka, który po raz pierwszy zobaczył żywą mysz. Po chwili wahania mantykora wygrzebała się ze słomy i po kolei otrzepała łapy, jak wychodzący z wody kot. Sprężyła się, opuściła pysk, postała chwilę na krawędzi strychu, strzelając ogonem po deskach, a potem podjęła decyzję i skoczyła.
Zwinnie przeleciawszy przez stodołę na skórzanych skrzydłach mantykora wylądowała jakieś dziesięć łokci od Lena. Oboje byli sobą żywo zainteresowani. Ręka Lena namacała głownię miecza, a mantykora przypadła do ziemi, poruszając długim ogonem.
– Samica – szepnęłam. – To niedobrze. Jest mniejsza, ale też znacznie bardziej zwinna.
Kicia przeciągnęła się, wysuwając pazury i wyginając grzbiet.
– Mrrrrr? – spytała czule.
– Wykończ ją – gorąco szepnął troll wprost do mojego ucha.
– Chwila. Niech Len ją jakoś odciągnie.
Wampir z oburzeniem spojrzał w naszym kierunku. Wprawdzie nie miał jak usłyszeć moich słów, ale z łatwością potrafił czytać myśli w promieniu trzystu łokci.
– Ale od czego ma ją odciągać?
– A chociażby od siebie – gwałtownie grzebałam w torbie. – Nie to… To jest szósty rok, a ja potrzebuję pierwszy semestr siódmego…
– Czego ty tam szukasz? – Wal ze zdumieniem gapił się na stos zeszytów, które wyleciały z odwróconej torby.
– Konspektu… Zapomniałam zaklęcia…
– Co?! – ryknął, zupełnie zapominając o konspiracji.
– No co, każdemu się może zdarzyć. Magowie też ludzie…
Ostrze miecza zatoczyło lśniący półokrąg. Ogon wygiął się w znak zapytania, długi pędzelek napuszył się, obnażając krzywe żądło długości dłoni w kształcie jataganu, w którego zagłębieniach połyskiwała wilgotna trucizna.
Wampir i mantykora zaczęli krążyć po stodole, nie spuszczając z siebie drapieżnie zwężonych oczu.
– A jak ono ma wyglądać? – Troll szybko kartkował pierwszy z brzegu konspekt. – Ależ wy, magowie, macie tajny alfabet – ani jednej runy nie potrafię odczytać!
– Gdzie? A, to po prostu ja mam takie pismo.
– Kici-kici-kici… – nieoczekiwanie zagruchał wampir, wyciągając do mantykory wolną rękę.
Zrobiło mi się zimno. Władca Dogewy zwariował!
Mantykora położyła się i, mrucząc, zaczęła wodzić po podłodze koniuszkiem ogona. Len opuścił i po chwili wahania schował miecz za plecy.
– Co ty wyprawiasz, sukinghyrze! – ryknął troll, wyskakując zza sterty słomy. – Dołóż tej ryżej mordzie!
Ani Len, ani mantykora nie zaszczycili go uwagą. Trochę zbyt późno przypomniałam sobie, że mantykory wyczuwają człowieka na odległość wiorsty, więc nasza obecność w stodole nie była dla niej żadną niespodzianką. Zwierzak przewrócił się na grzbiet, rozkładając skrzydła, a wampir przykucnął i zaczął powoli drapać złocisty brzuch z czarnymi plamkami. Mruczenie przybrało na sile.
– Ma obrożę – dobiegł mnie spokojny głos Lena. – Srebrną, wysadzaną agatem.
Zerknęłam na nadgarstek. Komentarze były zbędne. Ja i Wal otrzepaliśmy się ze słomy i nie bez obawy zbliżyliśmy się do barwnej grupy na środku stodoły. Mantykora olśniła nas zielonymi kocimi oczyma, dotknęła mojej nogi miękką łapą ze schowanymi pazurami i powitalnie zamachała ogonem. Len wstał. „Kicia” po chwili wahania poszła jego śladem. Z mruczeniem przespacerowała się wzdłuż naszego równego szeregu, łasząc się do nóg. Wygięła grzbiet, odwróciła się i ruszyła z powrotem, drapiąc się w drugi bok.
„Zabije!” pomyślałam, cofając się do ściany. Zmierzał do mnie Len, wściekły jak mrakobies.
– No to co, znalazłaś zaklęcie? – zapytał przesadnie miłym tonem.
– Jakby ci to powiedzieć… – Trafiłam na ścianę i teraz pełzłam wzdłuż niej w kierunku wyjścia. – Widzisz, Len… Każdy zawód wymaga ofiar…
– A nie przyszło ci do głowy, że „ofiara” może mieć inne zdanie na ten temat? – Głos Lena dosłownie ociekał słodkim jadem. Fakt, chyba nie najlepiej wyszło. Za moimi plecami pojawiła się pustka – drzwi. Nie dbając o to, co o mnie pomyślą, odwróciłam się i przy akompaniamencie gwizdów trolla rzuciłam się do ucieczki.
W końcu jednak przenocowaliśmy w karczmie. Gdzie i jak spędziła noc mantykora, nie mam pojęcia, ale wystarczyło, by przejeżdżając obok stodoły Len gwizdnął, a wyleciała na zewnątrz jak złocisty piorun, płosząc konie. „Kicia” pokręciła się trochę między kopytami i zajęła pozycję na lewej flance naszego groźnego oddziału, czyli obok Stokrotki.
Jeżeli wcześniej na widok jasnowłosego rycerza w pełnym uzbrojeniu, pyskatego trolla i rudej wiedźmy napotkani podróżni po prostu zjeżdżali na pobocze, to teraz nieszczęśnicy uciekali z krzykiem, przekleństwami i żegnaniem się, pozostawiając całe swoje dobro poniewierające się na drodze.
– Ciągnięcie ze sobą tego zwierzaka skończy się tak samo, jak wleczenie trupa na sznurku – narzekał Wal. – Trafimy przez nią do ciemnicy. I weź potem tłumacz, że ona jest udomowiona, a my nie demony. Ja rozumiem, mag ją stworzył do polowania na rozbójników, ale mu się pechowo zmarło, a kicia została bezpańska. No to musiała sama szukać żarcia, a jak rozbójnicy i włóczędzy się skończyli, wzięła się za żebraków.
– On ją walnął laską po pysku. – Len w zamyśleniu spojrzał na mantykorę. – Przestraszyła się i strzeliła go ogonem.
– Przestraszyła! A jak trafimy na jakiegoś świrniętego rycerza, który z radosnym okrzykiem rzuci się popełniać czyn bohaterski? Foczka, dasz radę ją powstrzymać?
– Nie wiem. Nie chcę próbować. – Nie miałam nastroju na długie dyskusje. Len ze mną nie rozmawiał, w razie potrzeby demonstracyjnie zwracając się do Wala. Obojętnie patrzył do przodu i co i rusz popędzał konia obcasami. Nawet mantykora zachowywała się znacznie bardziej przyjaźnie, konie szybko przyzwyczaiły się do jej obecności i tylko parskały z oburzeniem, gdy ruda bestia robiła użytek ze skrzydeł i ogoniastym cieniem przenosiła się nad naszymi głowami. W blasku słońca sierść kici migotała wszystkimi kolorami patoki: grzbiet i koniuszki szerokich łap miała czarne, boki miodoworude z kasztanowymi plamami, nieregularnie rozrzuconymi po krótkim błyszczącym futrze. Pysk słodki jak u kociaka, na spiczastych uszach – długie czarne pędzelki. W ciągu godziny drogi nasza kicia zdążyła złapać i w biegu skonsumować ze trzy przepiórki i dziesięć myszy polnych, wytrzymując narzucone tempo bez widocznego wysiłku.
– Niezłe bydle, co? – zarechotał Wal, z aprobatą obserwujący zwinną łowczynię. – Jak jej tam – mantyf… tyk… będzie Tyśka, ot co.
– Wiecie co, zabierzemy ją do takiego jednego uzdrowiciela, to po drodze – zdecydowałam. – Ma samotnię w lesie. Psy mu ciągle wykańczają albo wilki, albo rysie, może przynajmniej ta ślicznotka się zadomowi?
– A po co mu w ogóle psy?
– Nawet sobie nie wyobrażasz, ilu włóczęgów i rozbójników próbuje położyć łapę na nędznym majątku pustelnika.
– Fakt, dzikie mamy czasy – przytaknął troll, – Jednego tylko nie rozumiem – z jakiej mańki temu twojemu uzdrawiaczowi tak się spodobała dzicz? Kogo on tam niby leczy? Leszych i mawki?
– Nic podobnego. Dzicz dziczą, a dookoła lasu masz wioski. Jak trzeba – to wysyłają do maga co odważniejszego chłopaczka. Widzisz Wal, chłopi mają dosyć oryginalne podejście do magii. Jeśli udało ci się pomóc – jesteś cudodziej. A jak nie, to czarownik! I na stos paskudnika! Więc magowie starają się nie pchać ludziom przed oczy, osiedlają się w lasach, prowadzą gospodarstwo ekologiczne.
Wal się roześmiał.
– To co, foczka, ciebie też czeka pielenie rzepy?
– Nie myl zielarza z praktykiem. Ja będę wędrować, czyniąc dobro, wykorzeniając zło i zwijając manatki, zanim się podniesie raban.
– Męża potrzebujesz, ot co. Za długo w panieństwie siedzisz, to ci włażą do głowy różne bzdury – z przekonaniem pokręcił głową troll.
– A znajdź tu męża, jak dookoła masz same wampiry i trolle – zbyłam go żartem. – Znasz Czarnotrawne Ostępy?
– Bywałem. Chodzą o nich różne bajki, ale nic ciekawego. Typowy zestaw – strzygi, skrzaty leśne, potwory do wyboru. Leszy ich tam wie, ja tylko na wilki trafiłem, a i te jakieś przestraszone i wyleniałe.
– No to on właśnie w Ostępach mieszka.
– Uzdrawiacz? Spoko. Pod wieczór tam będziemy, nawet nie trzeba drogi nadkładać, przejedziemy przez Ostępy wzdłuż tej rzeczki, co to ją Wiluką nazywają. Puści on nas chociażby do domu, ten twój samotnik? Czy będziemy noc spędzać pod krzakiem?
– Nie mam zielonego pojęcia. Ja go nigdy na oczy nie widziałam. Mistrz opowiadał, że w Ostępach mieszka jego stary przyjaciel, bakałarz zielarstwa, zawodowiec ze starej szkoły. Proponowano mu kierownictwo Katedry Zielarstwa, ale odmówił. Powiedział, że już nie to zdrowie, żeby adeptów tresować, woli w spokoju dożyć starości w towarzystwie strzyg.
– Nie ma tam żadnych strzyg, w zeszłym roku na pewno nie było. Mawki, fakt, bawią się, w nocy mi buty zakosiły. A może to i nie mawki. Może właśnie ten twój samotnik zwinął?
– Jeszcze czego, akurat potrzebne mu twoje buty. Ja bym ich nawet do sieni nie wpuściła.
– To te teraz, a tamte dobre były, ze smoczej skóry, z zelówkami. Nieprzemakalne. Elfy robiły na zamówienie. Przez rok je nosiłem, nie zdejmując, przeczucie miałem. I tylko żem zdjął – ukradli!
– Wiesz ty co? Jeśli będziemy musieli nocować w lesie, to tych też nie zdejmuj – poradziłam poważnie.
– Myślisz, że znowu ktoś zakosi? – zaniepokoił się troll.
– Nie. Boję się twoich onuc!