Wykład 6. Dyplomacja

– Doskonała robota, Wolho! – powitał mnie cieć, na chwilę odrywając się od książki. – A nie powiem, po tobie bym się nie spodziewał…

„Znęca się!" – pomyślałam żałośnie, włażąc na drugie piętro. Koło trzeciej w nocy deszcz w końcu ustał, w związku z czym zgarnęłam kołdrę i poduszkę i urządziłam sobie królewskie legowisko w zgięciu ciepłego smoczego ogona.

Obudziłam się z pierwszymi promieniami słońca i pełna najczarniejszych przeczuć powróciłam na posterunek. O dziwo, Szkoła nie zapadła się pod ziemię, ani nawet nie osiadła. Profesor cieć, milutki staruszek, powoli kartkował przygody maniakalnego mordercy. Prawdopodobnie dopiero co przyszedł i uznał, że moja nieobecność była chwilowa. Dyżurny na piętrze podlewał kwiaty i rozsuwał zasłony w szerokich oknach. Dwie pracowite skrzatki domowe, zatrudnione na pół etatu, myły podłogę długimi szczotkami.

– Wolha! – Na moje spotkanie, przeskakując po dwa stopnie naraz, sturlała się Welka. Udało jej się osiągnąć taką prędkość, że aż przeleciała obok. W końcu uczepiła się poręczy i zdołała wyhamować, po czym odwróciła się i dogoniła mnie na górze schodów. – Kim jest ten piękniś?

– Jaki znowu piękniś?

– Blondynek! Śliczniutki! Dziewczyny w trybie ekspresowym robią się na bóstwa, glamarią zalatuje na cały korytarz!

Jęknęłam. Zupełnie wypadło mi z głowy! To Len mi się nie przyśnił?

– Gdzie jest?

– W gabinecie mistrza. Gdzie się poznaliście?

– A co za różnica?

– Przecież jesteśmy przyjaciółkami! Nikomu nie powiem! Czy on jest twoim… ukochanym?!

– Bogowie uchowajcie – obruszyłam się niezbyt uprzejmie. – To mój przyjaciel. Stary przyjaciel.

– Daj spokój, jest za młody na starego przyjaciela.

A jak się nazywa?

– Arr'akktur – warknęłam, przyspieszając kroku.

– Ojej, jak ślicznie! – Welka ledwie za mną nadążała, potykała się na stopniach, ale nie zamierzała się poddać. – Jest magiem, prawda? Taki silny, odważny, zdecydowany – prawdziwy mężczyzna!

– Kiedy zdążyłaś się tego wszystkiego dowiedzieć? – spytałam złośliwie.

– No coś ty? Przed samym świtem przeleciał po Szkole jak huragan, prawie że wyrzucał gości przez okna! Przyjaciel Riny próbował udawać adepta, ale on się tylko roześmiał, stwierdził: „Tak, już ci wierzę!”, po czym bez wysiłku wyrzucił i przyjaciela, i jego wiszące na krześle portki. Wizytujące panienki próbowały urządzić awanturę, wtrąciło się paru adeptów, ale magia na niego nie podziałała, a z chłopakami poradził sobie lewą ręką!

Zmusił ich, żeby zebrali i pochowali butelki, pijanych zanurzył w beczce strażackiej, tak że na powrót mistrza wszyscy byli trzeźwi jak prosięta, a w Szkole był nienaturalny porządek!

– O mnie nikt nie pytał?

– Nie, jak tylko mistrz zobaczył blondynka, to aż się zatrząsł, zawlókł go do swojego gabinetu i rozkazał nikogo nie wpuszczać. Jeszcze tam siedzą. Na razie chyba jest spokój. No nie, on jest po prostu cudowny! Słodki! Jestem zakochana! Idealny mężczyzna! Słuchaj, czy on ma chociaż jedną wadę? Chociażby malutką? Bo zaraz zwariuję, słowo daję!

– Nie warto. Idealni mężczyźni nie istnieją.

Len miał niewiele wad, a do podstawowych należały kły i skrzydła. Oczywiście o nich nie wspomniałam, co jeszcze podgrzało ciekawość Welki.

– Nie jest miejscowy? Skąd przyjechał? Jest wysokiego rodu, prawda?

– W jego państwie wyżej są tylko bogowie… – westchnęłam. Tak namolnego przyjaciela nawet wrogowi nie życzę.

– To on jest królem?! – Welka wpadła w szczenięcy zachwyt. – Prawdziwym?! A co on tu robi?

– Szuka narzeczonej – skłamałam bez chwili wahania. – Jak chcesz, to cię polecę.

Welka prychnęła sceptycznie.

– Kłamiesz, ot co. Nie jest żadnym królem… Ani nie szuka narzeczonej. Pewnie przyjechał na Święto, wziąć udział w turnieju łuczniczym.

– Ja ci słowa nie powiedziałam, sama się domyśliłaś – uprzedziłam.


Znajomy ze starszego roku, z podbitym okiem, zamiatał dywan na drugim piętrze.

– Niech mi tylko wpadnie w ręce ten twój kumpel! – mruknął chmurnie, podnosząc tumany kurzu.

– O, tam idzie! – skłamałam, wpatrując się w ciemny koniec korytarza.

Adept zaczął pospiesznie zamiatać w przeciwnym kierunku.

– Hej, a ty dokąd? – ironicznie krzyknęła za nim Welka.

– Odniosę miotłę i wrócę!

Z tymi słowami zanurkował do jednej z sal i zamknął się od wewnątrz.

Drzwi gabinetu otworzyły się na oścież w chwili, gdy zamierzałam zapukać. W progu stał Len. Odskoczyłam zmieszana – twarz wampira „udekorowana" była jasną puszystą bródką całkowicie skrywającą kły. Może i faktycznie go upiększała, ale ja nie przepadałam za nadmiernym owłosieniem, w związku z czym nie doceniłam tej nowości. Len wyraźnie zamierzał wyjść, ale na nasz widok ukłonił się uprzejmie i obdarzył Welkę wiele obiecującym uśmiechem. Uśmiech władcy działał na kobiety tak samo, jak obuch topora rzeźnickiego na krowy. Oczy przyjaciółki prawie wyskoczyły z orbit, na policzkach pojawiły się rumieńce, kolana zadrżały, a z ust wyrwało się kilka niezbyt wyraźnych dźwięków.

„No to po niej" – skonstatowałam z żalem. A Len nie spoczął na laurach i szarmancko ucałował rękę dziewczyny, nie odrywając od jej twarzy zagadkowego, badawczego spojrzenia. Gdzieś to już widziałam. Welka nigdy nie dowiedziała się, że w ciągu tych paru sekund Len systematycznie i z zimną krwią przekopał jej pamięć, obmacał podświadomość i wyciągnął odpowiednie wnioski.

– Moja przyjaciółka, Weleena – przestawiłam Welkę wyłącznie dla zachowania pozorów. – A to mój stary przyjaciel…

– Arr'akktur – wszedł mi w słowo Len.

– Wolho, czy mogłaby pani pozwolić na chwilę? – zza pleców wampira rozległ się oficjalny głos mistrza.

– Ale…

– Weleeno, proszę zaprowadzić naszego gościa do jadalni. Pewnie jest głodny po podróży. A, i prosiłbym o przekazanie kucharzowi tej wiadomości!

Len, którego twarzy nie widzieli ani mistrz, ani wpatrująca się w niego jak w obrazek Welka, prześlizgnął się zamyślonym spojrzeniem po jej szyi i mrugnął do mnie. Nie udało mi się powstrzymać zdławionego chichotu. Mistrz odkaszlnął z dezaprobatą. Spoważniałam, jak myszka prześlizgnęłam się obok Lena i zamarłam wyprostowana na baczność przed rektorskim biurkiem.

Wampir i Welka poszli, a mistrz pozwolił sobie na coś, co uznałabym raczej za moją prerogatywę – na palcach podkradł się do drzwi, uchylił je i długo podglądał przez szparę.

– Nie rozumiem, czemu ja się na to zgodziłem – zaczął mistrz, zamykając drzwi i podchodząc do biurka. – Że też mnie leszy podkusił… Święto Plonów… Turniej łuczniczy… Uczciwa walka… Cenna nagroda… Rozesłać zaproszenia do wszystkich ras… I oto mam rezultat. Rozesłałem sobie. Kighy… leszy go tu przywiał?

– Profesor go zaprosił – przypomniałam uprzejmie.

– Tak, ale przecież do głowy by mi nie przyszło, że przyjedzie – mistrz jak gdyby tłumaczył się przede mną, nerwowo skubiąc gęsie pióro. – Spodziewałem się uprzejmej odmowy. Jak zawsze.

– Może tak pan profesor zachwalał nagrodę, że jednak zapragnął wejść w jej posiadanie?

– Władca Dogewy? – mistrzowi wyrwał się nerwowy śmieszek. – Moje dziecko, Arr'akktur nie jest szeregowym łucznikiem biorącym udział w zawodach dla sławy czy z chęci zysku, a Rada Starszych nie będzie jak rybak zakładający na haczyk przynętę ze złota.

– Zależy, co on tak naprawdę chce złowić.

– Właśnie! – Moja domyślność spowodowała, że mistrz poczuł się jeszcze gorzej. Zmiął ogołocone pióro i wyrzucił je do kosza na papiery. – O co mu tak naprawdę chodzi?

– Proszę jego zapytać.

– A myślisz, że co ja robiłem przez ostatnie półtorej godziny? – rozzłościł się mag. – Ten wampirzy krętacz wpędzi mnie kiedyś do grobu. I mało tego – wygląda na to, że on przyjechał do Starminu bez żadnej ochrony.

– Incognito – sprecyzowałam.

– A to oznacza, że to my będziemy musieli zadbać o jego bezpieczeństwo – rozwinął swoją myśl mistrz. – A konkretnie ty. O nikim innym on nawet słyszeć nie chce, mimo że, bogowie mi świadkami, zaproponowałem mu do wyboru trzy tuziny najbardziej doświadczonych bakałarzy.

– Moim zdaniem on sam potrafi o siebie zadbać.

– Wolho, gdy głowa państwa, obojętnie którego, wyjeżdża poza granice rzeczonego państwa, odpowiedzialność za jego życie i zdrowie automatycznie spada na barki strony goszczącej.

– Czyli jeśli ktoś załatwi go na naszym terenie, niepocieszeni poddani zażądają rekompensaty? – zrozumiałam.

– Otóż to! – z nieudawaną desperacją wykrzyknął mistrz, wyciągając z podstawki drugie pióro. – I właśnie dlatego nie chcę mieć z Arr'akkturem nic wspólnego! Gdyby był człowiekiem, sprawa skończyłaby się na incydencie dyplomatycznym. Kiedy na przykład na bankiecie na cześć króla Wolmenii ktoś szlachetnego gościa otruł, skończyło się na obniżeniu cła na wwóz ich towarów. Gdy poseł Winessy utonął w jamie kloacznej, musieliśmy poświęcić pud złota. A za księcia Rycika jego najstarszy syn nam nawet dopłacił, z czego można by wysnuć wniosek, że niezastąpieni ludzie nie istnieją. Natomiast Arr'akktur jest jedynym telepatą, czy jak ich tam nazywają, spirytem, na całą Dogewę. Jego tam czczą jak boga. A co może równać się z gniewem ludzi, którym zabrano boga?

– Nie są ludźmi.

– Tym gorzej. Ich reakcji w ogóle nie można przewidzieć – mistrz westchnął głęboko i wstał. – Tak więc natychmiast przystępujesz do pełnienia swoich obowiązków jako ochroniarz Le… Arr'akktura tor Ordwista. Tu masz pieniądze, powinno starczyć na wydatki. Dzięki Bogu, że przynajmniej poinformował mnie o swojej wizycie.

Na środku biurka materializowała się górka złota.

– I pamiętaj – każde życzenie Arr'akktura jest rozkazem. Jest naszym gościem i nie powinno mu niczego zabraknąć.

– Każde? – spytałam podejrzliwie.

– Każde! – uciął mistrz. – Jeśli będziesz miała jakieś problemy – natychmiast skontaktuj się ze mną. I porzuć ten poufały ton. On nie jest ani twoim bratem, ani kolegą, ani nawet rówieśnikiem.

– Jest moim przyjacielem.

– Przede wszystkim jest władcą Dogewy, a ty nie powinnaś skakać dookoła niego jak szczeniak, który uważa, że człowieka stworzono dla jego psiej rozrywki, dlatego tylko, że człowiek ów raz się z nim pobawił. Nigdy nie zauważyłaś, jak śmiesznie wygląda taki szczeniak, gdy plącze się pod nogami i ochrypłym głosem obszczekuje przechodniów? Bogowie, Wolho, kiedy w tobie w końcu obudzi się dorosła kobieta?

– Czy panu profesorowi aż tak bardzo przeszkadza jej chrapanie? – spytałam pokornie, zgarniając złoto do kieszeni.

W stołówce w najlepsze trwała uczta. Przeznaczona dla kucharza notatka mistrza otworzyła róg obfitości. Stół uginał się pod ciężarem delikatesów. Obecni byli: czerwony kawior, szynka domowa, prosiak z chrzanem, ser, sucha kiełbasa, butelka stuletniego wina, sałatka z krabów, ozorki, cały jesiotr, karp w majonezie, zamorskie mandarynki i krajowe jabłka. Len leniwie skubał kawałek jesiotra, moi koledzy z roku – Ważek, Temar i Enka – pochłaniali wyżerkę tak, że uszy im się trzęsły. Nawet Welka zapomniała o diecie i bohatersko walczyła z kaloriami. Kucharz popatrywał na naszych z wyraźną dezaprobatą i nawet spróbował zatrzymać mnie w drzwiach – brakowało tylko, żeby nachalni adepci objedli szanownego gościa – ale Len przewidująco skoczył na nogi i rozpływając się w uprzejmościach, poprowadził mnie do stołu.

Prawdopodobnie zamierzał posadzić mnie na pustym krześle tuż przy własnym, ale gdy tylko wstał od stołu, na miejscu tym błyskawicznie znalazła się Welka i Lenowi starczyło taktu, by jej nie wyganiać. Usiadłam pomiędzy nią i Ważkiem.

Moja przyjaciółka miała dwa wzajemnie dopełniające się hobby – chłopaków i naukę. Niestety, ci pierwsi niezmiennie ją rozczarowywali i Welka potajemnie marzyła, że kiedyś wyhoduje w probówce idealnego homunkulusa, przystojnego i kochającego. Zdolności przyjaciółki wpędzały mnie w głębokie kompleksy. Doskonale opanowała technikę przygotowywania wywarów i mieszanek ziół, a obecnie nie bez sukcesów uczyła się magii praktycznej, co jak na zielarkę było wyjątkowym wręcz ewenementem. Tym niemniej mogłam nie obawiać się konkurencji z jej strony – Welka panicznie wręcz bała się umarlaków i za żadne skarby nie zgodziłaby się nocować w grobowcach i prowadzić pogawędek umoralniających ze strzygami. Poczynając od szóstego roku potok adeptów dzielił się na wydziały – Zielarstwa i Znachorstwa, Alchemii, Wróżbiarstwa i Przepowiedni oraz Magii Teoretycznej i Praktycznej, ale nadal mieszkałyśmy w jednym pokoju i byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Do pełni szczęścia Welce brakowało tylko plotek o moim życiu osobistym, z powodu braku tegoż. Skutecznie pozbywałam się podsyłanych przez nią kawalerów w ciągu jednej – dwóch randek, zbywając oburzone tyrady przyjaciółki żartami – że niby czekam na wyklucie się tego jej idealnego homunkulusa.

Wyraźne podobieństwo wampira do długo wyczekiwanego ideału rozrywało na kawałki poczciwą duszę Welki, która nie ważyła się podrywać adoratora przyjaciółki. Co nie przeszkadzało jej wpatrywać się w Lena wzrokiem głodnego kota podziwiającego cebrzyk ze śmietaną.

Len nie patrzył na nią w ogóle. Na mnie również. Dyskutował z Ważkiem i Temarem o perspektywach magii molekularnej, a w szczególności przekształcania miedzi w złoto. Ważek wygłaszał mowę, Temar oponował, a Len proponował zastąpić miedź bardziej podatnym na magię srebrem. Podliczywszy wydatki energii, materiałów i czasu, rozmówcy doszli do smutnego wniosku, że znacznie taniej wyjdzie wypłukać złoto rzeszotem na moczarach.

– A tak na serio, to kim pan w końcu jest? – nie wytrzymała Welka, nie wskórawszy niczego podchwytliwymi pytaniami.

– Wampirem – uczciwie przyznał się Len, co prawda nie pokazując kłów.

Po moich plecach pociekła struga potu. Adepci turlali się ze śmiechu, doceniwszy przedni żart.

– To gdzie pan ma skrzydła?

– Pod kurtką.

Len siedział nieruchomo, z zagadkowym półuśmiechem na puszystych wąsach, a cała reszta omal nie spadła pod stół ze śmiechu.

– Znowu pan uniki robi – obraziła się Welka. – Nie jest pan ani trochę podobny do wampira. Jasne włosy, smagła cera, czarne brwi, lekko migdałowy kształt oczu… Nie ma pan przypadkiem jakichś krewnych wśród elfów?

– Nie. A jak w takim razie wyglądają wampiry? – Len chytrze zmrużył oczy.

Welka nie zawahała się nawet na chwilę.

– Blade, czerwonookie i łyse.

– Wyleniałe! – Temar z zachwytem podchwycił wątek.

– Zamknij się. Ręce mają chude, powykręcane i z pazurami. Do tego oczywiście zęby i skrzydła. I ślina im kapie. Trująca.

Moim przyjaciołom nie można było niczego zarzucić. Dokładnie opisali rycinę z podręcznika do „Ras rozumnych". A innych danych o wampirach nie było. Przynajmniej z mojej strony. Mistrz zabronił. Pracę przeczytał, piątkę postawił, ale zwoju nie oddał. I twardo zakazał nawet wspominać o Dogewie. Że niby byłam na pogrzebie dalekiego krewnego w Kamieńcu. Próbowałam się stawiać, ale brutalnie wskazano mi moje miejsce. Z jednej strony to źle, że ludzie boją się wampirów. A z drugiej… Jeśli dowiedzą się, że latać wampiry nie umieją, gryźć nie gryzą, zabić je można jednym palcem, a Dogewa jest ogromnym kawałkiem żyznej i bogatej w surowce ziemi, to żaden traktat nie powstrzyma ich przed wojną. Pogłoski powoli ucichły, ludzie się uspokoili, wielcy tego świata machnęli na wampiry ręką, a ja nie zamierzałam wsadzać kija w to mrowisko.

– A do tego śmierdzi im z ust zgniłym mięsem – dodała Welka nowy szczegół do i tak nieprzychylnego portretu krwiopijcy.

– A pani wąchała? – nieco urażonym tonem zapytał wampir.

Pozostawiona sama sobie coraz głębiej pogrążałam się w odmętach mrocznych rozmyślań. Rozmowa z mistrzem pozostawiła w duszy nieprzyjemny osad. Czułam, że wciągnięto mnie w jakąś paskudną historię, w dodatku w roli pionka, co bolało podwójnie. Przeklęty mistrz, niezła polityka – obrzuć błotem, to przynajmniej coś przylgnie. Nastrój zepsuł mi się do reszty. Jedyną osobą, z którą mogłabym i chciałabym omówić zaistniałą sytuację, był wampir, ale w tej chwili bałam się nawet do niego odezwać. No bo władcą jest. Wielkim i Nietykalnym Ghyrem, żeby go.

A nasi imprezowali na całego. Ktoś poruszył temat turnieju łuczniczego i rozmowa skręciła w kierunku zalet i słabości już znanych pretendentów do królewskiej nagrody. Len milczał, ale płonące oczy zdradzały, że nie tylko uważnie słucha, ale i korzysta z telepatii, zachłannie zbierając informacje.

Ten koszmar trwał nieco ponad kwadrans, po którym Len w końcu podniósł się zza stołu, przeprosił i sobie poszedł, uprzednio szepnąwszy mi na ucho, że będzie czekał przy stajniach.

Praktycznie natychmiast kucharz, klnąc, wyrzucił nas ze stołówki, uważając, że jego, kucharza, krewni zasłużyli na resztki zmarnowanych na Lena delikatesów znacznie bardziej niż adepci. Prosiak dostał mu się w całości. Ale za to jesiotra zdążyliśmy oskubać. Ważek, wyrzucony za granice świątyni obżarstwa, nie mógł przestać rozpaczać – czemu nie przyszło mu do głowy schować prosiaka za pazuchą? Mielibyśmy królewską kolację.

– Ale marudzi! Trzeba mu było wrzucić karpia za kołnierz – nie wytrzymała Welka. – Tylko o jedzeniu potrafi myśleć! Wolho, wyobraź sobie, że ten głodomór w pojedynkę zeżarł prawie całego indyka!

– A jak wam się święto udało? – spytałam z fałszywą obojętnością.

– Tak sobie. Do północy było całkiem dobrze – wypiliśmy, trochę powróżyliśmy, poskakaliśmy przez ognisko.

Ale potem zebrały się chmury, więc musieliśmy łapać indyka i biec do karczmy – kończyć pieczenie.

– I tam spotkaliście Arr'akktura?

– Ano. Od razu pomyślałam – ale przystojny facet! On gadał sobie z Ważkiem przy barze, a ja patrzę i mi się słabo robi. Tylko póki próbowałam wymyślić jakiś pretekst, żeby go poznać, zapłacił za piwo i sobie poszedł.

– Pytał o drogę do Szkoły – dopowiedział Ważek.

– To czemu mi od razu nie powiedziałeś? Bym go odprowadziła. Wyobrażasz sobie, wracamy do Szkoły, a on w holu rozmawia z mistrzem. Nogi mi wrosły w ziemię! Mistrz jak tylko nas zobaczył, to się nachmurzył i machnął ręką w kierunku schodów – że niby mamy jak najszybciej zniknąć. Ważek jeszcze powiedział, że to pewnie elfi szpieg.

– I powtórzę – uparł się Ważek. – Zwróciłaś uwagę? jaki towarzyski, ale o sobie to ani słowa nie powiedział, tylko nas wypytywał. Jednym słowem, szpieg.

– A ty za każdym krzakiem widzisz szpiegów. – Temar machnął ręką. – Normalny gość, wesoły, przyjechał z daleka, chce wziąć udział w zawodach, no to jest ciekawy, co tu i jak. Człowiek cię zaprosił, żebyś mu dotrzymał towarzystwa przy stole, a ty już sobie nie wiadomo co wyobrażasz.

– A wy się wybieracie na zawody? – spytałam.

Ale przyjaciele, zmęczeni po pełnej wrażeń nocy, jeden przez drugiego zaczęli kręcić nosami.

– Wy jak chcecie, a ja idę spać – słodko przeciągnęła się Welka. – Kij z nimi, tymi zawodami. Czego ja tam niby nie widziałam?

– Wieczorem wpadniemy – poparł ją Temar. – Jak się zacznie zabawa.

– Dobra, to się wtedy spotkamy. – Nie miałam nic przeciwko.


Stajnie były niezwykle wręcz ożywione. Konie, z rana zwykle senne, rzucały się w boksach, ryjąc kopytami słomę i wymieniając podekscytowane komentarze cieniutkim rżeniem. Zmęczyły się bezczynnością, czy jak?

Zadbane, żywe konie wymagały codziennych spacerów, a wczoraj właściciele raczej nie poświęcili im dostatecznie dużo uwagi.

Wyciągnęłam z kryjówki w słomie siodło Stokrotki – podarowane mi w Dogewie, z drogiej skóry, z posrebrzanymi sprzączkami i okuciami, zrobione specjalnie dla mnie. Reszta adeptów, zmuszona korzystać z twardych szkolnych wersji oszczędnościowych, była zielona z zazdrości. Położyłam je przy drzwiach boksu i właśnie zamierzałam odsunąć zasuwę, gdy ktoś ostrożnie dotknął mojego łokcia. Odwróciłam się i zobaczyłam szkolnego stajennego, chłopaka koło osiemnastki, który mógł pochwalić się intelektem godnym dębowego pnia.

– Tego… Bierzesz Stokrotkę? – spytał, zacinając się.

– Biorę, a tobie co?

– Mnie nic… – wydusił z siebie koniuch, miętosząc połę długiej koszuli. – Chciałbym zobaczyć…

– A co, nigdy żeś konia nie widział? – prychnęłam.

– Nie, takiego żem nie widział. – Koniuch przysunął się bliżej. – A sama to się nie boi?

– Kogo, konia?

– Yhy…

– Słuchaj, odbiło ci, czy jak? – Z tymi słowami na oścież otworzyłam drzwi boksu Stokrotki… I nos w nos zderzyłam się z ogromnym karym ogierem, do tego stopnia wtapiającym się w półmrok stajni, że mogłoby się wydawać, iż gorejące oczy i wrednie wyszczerzone zęby po prostu wiszą w powietrzu.

– A co to niby ma być?! – wrzasnęłam. Ogier rzucił się do przodu, odepchnął mnie i koniucha na bok i jak strzała wyleciał przez otwarte drzwi stajni. Stojąca w kącie Stokrotka skromnie spuściła oczy. – Oż, ty zarazo! Jaki kretyn go tu wpuścił?

– Ja żem nie wpuszczał, Bóg mi świadkiem, nie wpuszczałem! – wyjęczał stajenny, wciągając głowę w ramiona. – Samo wlazło…

– Aha. Samo. I ciekawe, przez jaką dziurkę ono takie duże wparowało? – spytałam sarkastycznie.

– Przyprowadzili jakiś facet. Już po północy. Dali monetę, srebrnika. – Stajenny z obawą przycisnął kieszeń ręką. – Żebym znaczy tego, ichniego konia nakarmił i wyczyścił.

– Jak wyglądał?

– Jak to jak? Wspaniały ogier. Tylko zły jako worapierz.

– Facet, kretynie.

– A… – Stajenny w skupieniu poskrzypiał szarymi komórkami, wspomagając proces myślowy drapaniem się w czubek głowy. – Sobie facet. Zadbany, szata czysta. Włosy do ramionów, jak baba.

– Blondyn?

– Hę?

– Pytam, czy miał białe włosy?

– No, jako słoma.

– Oj, Len… – wycedziłam przez zęby. – I gdzie go dałeś?

– Nigdzie – chłopak wyraźnie zgłupiał. – On konia rozsiodłali i się zmyli.

– Nie faceta, konia!

– A… znaczy żem go chciał wyczyścić, ale on się nie dał, tylko zęby wyszczerzył i ledwo co go zagoniłem do boksu. O tego, po lewo od twojej kobyłki. A rano przychodzę, to siedzi paskuda u niej, jakby tak i trzeba. Się przystawia.

Zajrzałam do zamkniętego boksu przez szczelinę. Niby wszystko dobrze, słoma świeża, deski solidne, przegroda na wysokość ośmiu łokci i tyle samo od niej do sufitu.

– A gryzie, ścierwo! – skarżył się koniuch. – Wieczorem cebrzyk ukradł. Wczepił się zębami jako pies, grzywę nastroszył, kopytem wali. No to żem się przestraszył i uciekł, bo jeszcze by ukąsał, cholera jedna.

„Cholera” skonfiskowała stajennemu cebrzyk ze skórkami chleba – szczodry dar ze szkolnej stołówki. Część zżarła, część wdeptała w ściółkę. Czyli koniuch nie pomylił drzwi i wczoraj koń rozrabiał we własnym samotnym boksie.

Stokrotka położyła głowę na moim ramieniu i zarżała z zadowoleniem i rozluźnieniem.

– Weź ją osiodłaj – rozkazałam chłopaczkowi, poklepałam kobyłę po szyi i udałam się na poszukiwanie czarnego szkodnika.

A ten nawet nie zamierzał uciekać, i bez najmniejszych obaw pozwolił mi podejść na odległość wyciągniętej ręki. Prowadząca do stajni furtka była otwarta na oścież, ale ogier zamarł tuż koło niej, jakby go wmurowało, pochylił głowę i zerkał spode łba, jak zapędzony do rogu bezpański pies. Krótko ostrzyżona grzywa sterczała jak szczotka do ubrań.

Popatrzyliśmy sobie w oczy. Nie wiem, czy zrobiłam na koniu wrażenie, ale jego pochmurne spojrzenie stanowczo mi się nie spodobało. Oczy miał czarne, głęboko osadzone, od czasu do czasu fosforyzujące zielenią. Wzdrygnęłam się, zauważając, że ich źrenice były pionowe, jak u węża.

Koń wydał z siebie wściekłe, grzmiące chrapanie, najbardziej podobne do przygłuszonego ryku.

Przyjazna paplanina w stylu „konik, dobry konik" utknęła mi w gardle. Czarnego ogiera bardzo trudno było nazwać konikiem. „Zły pies” pasowało znacznie lepiej. Ręka, w której trzymałam słodką marchewkę, lekko zadrżała. I tylko to mnie uratowało – koń gwałtownie wyciągnął szyję do przodu i kłapnął zębami tuż przy moich palcach.

Marchewka nawet nie chrupnęła. Wypuściłam ogryzek i odskoczyłam jak oparzona – wśród podwójnego rzędu nieskazitelnie białych zębów przywidziały mi się cztery ostre kły.

– O to – to – z namysłem skonkludował stajenny, który przyglądał się nam z bezpiecznej odległości. – Pewno sam mrakobies do ichniej mamusi wpadał w odwiedziny!

Tymczasem koń zobaczył grządki ze szlachetną kapustą, parsknął, tupnął kopytem, odwrócił się i powoli ruszył w ich kierunku.

– Stratuje, zaraza… – chlipnął przerażony stajenny.

Ale karemu nie udało się udaremnić kampanii zbierania darów natury. Zza rogu stajni wyszedł Len. Słysząc melodyjny gwizd, koń położył uszy jak złapany na szkodzie pies, podbiegł do właściciela i szturchnął go pyskiem w ramię.

– Już, już, dość zabawy. – Len podrapał konia za uszami i troskliwie wyciągnął rzep z krótkiej grzywy. – No co, Wolcie, dokuczają ci te wredne adeptki?

– Twój koń spędził noc w boksie mojej kobyły – wyrzuciłam z siebie, krzyżując ręce na piersi w oczekiwaniu na poważną rozmowę. – Może byś mi wyjaśnił, jakim cudem przedostał się przez przegrodę?

– O – zastanowił się wampir. – Mam nadzieję, że nie marnował czasu?

Ogier przeciągle parsknął Lenowi w ramię.

– Len, co się dzieje? – spytałam wprost, robiąc przerażający grymas w kierunku stajennego. Chłopak zrozumiał aluzję i znikł z horyzontu.

– A co cię dokładnie interesuje?

– Wszystko. Po co przyjechałeś do Starminu?

– Na zawody strzeleckie – niewzruszenie odpowiedział wampir.

– Oskarżony kłamie. Świadkowie twierdzą, że traktuje pan podobne imprezy z wybitną wręcz obojętnością. Co sprawiło, że zmienił pan zdanie?

– Nagroda mi się spodobała. – Len wyzywająco spojrzał mi w oczy. – Hej, Wolho, przestań. Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Starczy tego przesłuchania. Latem pozwoliłem ci do woli buszować po Dogewie, więc pozwól mi się trochę zabawić w Starminie. Słowo honoru, nie mam w planach niczego niezgodnego z prawem. I nie jestem szpiegiem, a już na pewno – nie elfim.

Wszystkie zastrzeżenia wyleciały mi z głowy w jednej chwili. Bo w sumie, faktycznie, to wszystko nie moja sprawa. Niechaj się bawi, jak i ile chce. Może i mnie coś skapnie.

– Się zabawimy, ale nie w tej chwili – potwierdził Len. – Muszę jeszcze wpaść w parę miejsc, odwiedzić starych znajomych. Możemy się spotkać za godzinę na środku placu targowego?

– A trafisz?

– „Jak nie język, to telepatia do Jesionowego Grodu doprowadzi?” – Len przypomniał mi znane elfie powiedzenie.

– Ale mistrz powiedział… – zaczęłam niepewnie, nie bardzo wiedząc, jak możliwie uprzejmie wyjaśnić wampirowi, że role się zmieniły i teraz śmierdzącym jajem, o które trzeba się troszczyć, nie spuszczając go z oczu nawet na minutę, jest on.

– A często go słuchasz? – Puścił do mnie oczko i wskoczył na konia. Czarny ogier zarżał złośliwie i zniknął w tumanie kurzu.

Загрузка...